Aktualności
Dobra robota, Wojtek!
Specjalne15.11.2014
W 2006 roku w grupie eliminacyjnej mistrzostw Europy trafiliśmy na drużyny narodowe Portugalii, Serbii, Belgii, Finlandii, Armenii, Azerbejdżanu oraz Kazachstanu. W pierwszym meczu, który był jednocześnie debiutem w roli selekcjonera reprezentacji Polski w walce o punkty Leo Beenhakkera, zagraliśmy z Finlandią. Spotkanie odbyło się 2. września w Bydgoszczy. W bramce wystąpił Jerzy Dudek, a w rezerwie znaleźliśmy się ja i Artur Boruc.
Można powiedzieć, że w tym starciu doszło do naszej kompromitacji. Przegraliśmy 1:3. Cała drużyna wypadła zdecydowanie poniżej oczekiwań sztabu szkoleniowego i kibiców. Po tym blamażu pod znakiem zapytania stanęła nawet dalsza współpraca z trenerem Leo Beenhakkerem. Następnym meczem, który mieliśmy rozegrać w ramach eliminacji, było spotkanie z reprezentacją Serbii w Warszawie. W kadrze bramkarskiej znalazłem się wraz z Jerzym Dudkiem oraz Mariuszem Pawełkiem, który zastąpił kontuzjowanego Artura Boruca. Przypominam sobie rozmowę z Leo, podczas której powiedziałem mu, że chcę być w tej reprezentacji bez względu na rolę, jaką mi przydzieli. Zaakceptuję każdą decyzję.
Zdradzę jednak, że na kilka dni przed tym meczem czułem komfort psychiczny. Dostałem bowiem wyraźne sygnały od asystenta Leo, Bogusława Kaczmarka, że to właśnie ja stanę pomiędzy słupkami. Dostałem od trenera ogromną szansę zaistnienia w reprezentacyjnej piłce. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to jest ten moment, być może jedyny. Na treningach jako zespół nie wyglądaliśmy zbyt dobrze. Pamiętam doskonale pewną sytuację, gdzie w grze treningowej nie byliśmy w stanie wymienić trzech sensownych podań. Coś się w nas zacięło, coś trzeba było natychmiast zmienić, przede wszystkim w sferze mentalnej.
Bardzo zależało mi na tym, aby moi koledzy z zespołu wiedzieli, że od tyłu wszystko jest odpowiednio zabezpieczone, że ich nie zawiodę. Starałem się być dobrym duchem zespołu. Taką rolę odgrywałem w moich klubowych drużynach – Szachtarze Donieck i Spartaku Moskwa. Myślę, że nie będzie żadną przesadą, jeśli powiem, że w szatni ostatnie słowo przed wyjściem na murawę zawsze należało do mnie. Co ciekawe, nigdy w takiej roli nie występowałem w Legii Warszawa. Tam przewodzili inni.
Przed wejściem na murawę na starcie z Serbią wykrzyczałem do kolegów: „Zagrajcie ten mecz przede wszystkim dla siebie, dla swoich bliskich. Pokażmy charakter!”. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to może być mecz o „być albo nie być” nie tylko dla nas, ale również dla Beenhakkera.
Leo – w odróżnieniu od innych szkoleniowców – nie był mówcą. Nie przemawiał do nas godzinami. Z dnia na dzień otrzymywaliśmy małe partie informacji taktycznych. Tak naprawdę w przeciągu całych zgrupowań na analizę gry rywala poświęcaliśmy 15 albo 20 minut dziennie. Taki model pracy w jego kadrze się utrwalił i to nam się podobało.
Na minuty przed wyjściem na murawę zaczęły budzić się we mnie prawdziwe emocje. Gra z orzełkiem na piersi zawsze była dla mnie największym zaszczytem. Zakładając rękawice pomyślałem sobie, że to jest moja szansa. Marzyłem o wielkim meczu. Moim meczu! W pierwszych minutach udało mi się wybronić – jak podkreślali komentatorzy – w ekwilibrystyczny sposób strzał jednego z serbskich piłkarzy. Dla bramkarza zawsze bardzo ważna jest ta pierwsza udana interwencja. Poczułem w sobie moc.
Taktyka Serbów polegała na częstych dośrodkowaniach piłki w pole karne, kierowanych do ich wysokiego środkowego napastnika. Wielokrotnie byłem zmuszony do interweniowania na przedpolu. To bardzo mi pasowało. Taki był mój styl gry. W zasadzie cały mecz odbywał się pod naszą kontrolą. Stwarzaliśmy też wiele sytuacji bramkowych, których nie potrafiliśmy wykorzystać. Jednak w 70. minucie spotkania nie ustrzegliśmy się błędu. W sytuacji sam na sam wybroniłem strzał Marko Pantelicia, jednakże wobec dobitki z pięciu metrów Danko Lazovicia, byłem już bezradny. Zwycięstwo w tym meczu było bardzo blisko, ale ostatecznie zremisowaliśmy 1:1.
Nieszczęśliwie dla mnie stało się, że tym meczu zarobiłem głupią żółtą kartkę. Serbski zawodnik symulował kontuzję, podałem mu rękę i starałem się podnieść, gdyż moim zdaniem celowo opóźniał grę. Sędzia uznał jednak, że go szarpię i ukarał żółtą kartką. Po końcowym gwizdku arbiter przyznał, że to jego decyzja była zbyt pochopna, niezbyt dobrze widział szczegóły zaistniałego zajścia. Ta żółta kartka była o tyle istotna, że w meczu z Portugalią również zostałem ukarany „żółtkiem”, tym razem słusznie. Te dwie kary indywidualne spowodowały, że nie mogłem wystąpić w kolejnym meczu eliminacyjnym z Belgią.
Po meczu z Serbią, pomimo remisu, Leo był z nas bardzo zadowolony. Przybił każdemu piątkę i powiedział, że dobrze wypełniliśmy swoje zadanie. Wszyscy poczuliśmy, że w pewnym stopniu się przełamaliśmy. Nawet trener to widział. Nie powiedział tego na głos, ale on też czuł, że narodziła się drużyna, która może odnosić duże sukcesy. Dodatkową satysfakcję sprawiło mi, kiedy w hotelu przed kolacją podszedł do mnie i powiedział: „Dobra robota, Wojtek”.
Kamera Łączy Nas Piłka gościła na benefisie Wojciecha Kowalewskiego w Suwałkach:
Ktoś mógłby się zdziwić, że za moje najważniejsze 90 minut w kadrze uznałem mecz z Serbią, a nie na przykład zwycięski pojedynek z Portugalią. Według mnie właśnie podczas starcia z Serbami narodziła się głodna sukcesów drużyna, która ostatecznie zajęła pierwsze miejsce w swojej grupie eliminacyjnej i awansowała na Euro 2008.
Wysłuchał Jacek Janczewski
TAGI: Moje najważniejsze 90 minut, reprezentacja Polski, Wojciech Kowalewski, Leo Beenhakker, Bogusław Kaczmarek, eliminacje mistrzostw Europy 2008,