Aktualności
[BIAŁO-CZERWONI SPRZED LAT] Tomasz Wałdoch: O jeden mecz od złota
Który turniej był dla Ciebie większym przeżyciem i mocniej zapisał się w życiorysie? Młodzieżowa Barcelona’92 czy seniorska Korea Południowa 2002?
Mówiąc o obu tych turniejach nie należy w ogóle dopuszczać myśli, że któryś z nich był tym mniejszym. Oba były wielkie. Zabrzmi banalnie, ale Igrzyska to Igrzyska – absolutnie niezwykła impreza, święto wszystkich sportowców, narodów i dyscyplin. Mundial zaś zawęża się wprawdzie tylko do piłki i wybranych krajów, ale dotyczy najpopularniejszego sportu na świecie, tam jest największa widownia, największe zainteresowanie świata i największe pieniądze. Jako uczestnik mogę więc powiedzieć, że oba te turnieje są od siebie zupełnie inne, inaczej się je organizuje i inaczej rozgrywa jako zawodnik. Nie da się ich sprowadzić do jednego mianownika i porównać. Z obu tych wydarzeń w głowie zostały mi też zupełnie inne obrazki. Dla mnie te dwa turnieje były szczególne z jeszcze innego względu – Barceloną zaczynałem swoją karierę w piłce reprezentacyjnej, a Koreą ją zakończyłem. Spiąłem klamrę.
Lecąc do Korei już wiedziałeś, że lecisz spełnić swój ostatni reprezentacyjny obowiązek?
Nad swoją przyszłością w kadrze zacząłem zastanawiać się pół roku przed tym turniejem. Byłem w pełni świadomy faktu, że jestem w apogeum swojej sportowej dyspozycji i że ze względu na wiek, forma znajdzie się niedługo na opadającej. Chciałem pożegnać się z kadrą na szczycie – zarówno swoim, jak i jej. Nie chciałem doczekać do tego przykrego momentu, gdy byłbym pominięty przy wysyłaniu powołań. Decyzja o podziękowaniu za dalsze występy w kadrze nie była więc spontaniczna, wszystko miałem doskonale ułożone w głowie. Po ostatnim meczu grupowym z USA poprosiłem na rozmowę trenera Jerzego Engela i przekazałem mu swoją decyzję. Już wcześniej, gdy stałem przy linii bocznej przed moim wejściem na boisko w meczu z Amerykanami, przekazałem mu tę informację na ucho. To była pierwsza osoba, która się o tym dowiedziała. Potem powiedziałem o tym kolegom podczas kolacji po meczu, a na koniec dziennikarzom.
Engel prosił, abyś rozważył cofnięcie tej decyzji?
Przyjął to na spokojnie, nawet nie skomentował moich słów. Byliśmy świeżo po meczu i całym turnieju, więc chyba inne myśli mu zaprzątały głowę. Na pewno nie zrobił wielkich oczu, nie pokazał rozczarowania. Engel w tamtym momencie chyba bardziej zastanawiał się nad swoją przyszłością w kadrze niż moją.
Sportowo te dwa turnieje zakończyły się dla reprezentacji zupełnie inaczej, ale chyba z obu przywiozłeś duży bagaż niedosytu?
Gdy spojrzę z perspektywy czasu, to faktycznie czuję to uczucie. Korea jest sprawą jasną – zawiedliśmy. Natomiast w Barcelonie byliśmy o krok od zwycięstwa w całym turnieju. O jeden mecz od złota. Z pewnością nie można tego rozpatrywać w kategoriach porażki, ale „niedosyt” to chyba odpowiednie słowo dla opisania po latach uczucia, które mi towarzyszy na wspomnienie Igrzysk.
Pierwsza myśl, jaką miałeś po ostatnim gwizdku finału? „Nie mam złota…” czy „Mam srebro!”?
Jeszcze na samym boisku dominowała ta pierwsza. Odgwizdując koniec, sędzia zabił nasze marzenia, które jeszcze chwile wcześniej były tak realne do zrealizowania. Straciliśmy przecież bramkę w 90. minucie. Było blisko. Zeszliśmy do szatni, gdzie było raczej spokojnie. Każdy na swój sposób jeszcze rozgrywał ten mecz w myślach, zastanawiał się, co mógł zagrać inaczej, w którym momencie podjąć inną decyzję. Chyba nie myśleliśmy wtedy o tym, co wygraliśmy wcześniej, tylko o tym, co przegraliśmy przed chwilą. Wreszcie kapitan, jak na kapitana przystało, krzyknął: „Panowie, mamy srebro!”. To był ten impuls, którego wtedy potrzebowaliśmy. Właśnie takiego okrzyku w takim momencie. Jurek Brzęczek wstrzelił się z nim idealnie. Wtedy zaczęła się regularna radość, a mecz z Hiszpanami poszedł w zapomnienie. Była więc chwila smutku i rozpamiętywanie porażki, ale w odpowiednim momencie przestawiliśmy się na radość. Zresztą wyglądałoby to niepoważnie gdybyśmy już na boisku, po końcowym gwizdku, podnieśli ręce i zaczęli świętować.
Taki mecz finałowy lepiej przegrać 2:3, tracąc gola w ostatniej minucie, czy jednak 0:3 i mieć kojącą świadomość, że nic więcej nie można było z tego wycisnąć?
Mimo wszystko milej się wspomina takie 2:3. Wtedy panuje świadomość, że było się blisko, że walczyło do końca. Wspomnienie samego meczu też jest inne, gdy jest się pod emocjami do samego końca, niż gdy od 60. minuty już tylko czeka się na koniec. W Barcelonie do samego końca, do dosłownie ostatniej minuty, byliśmy aktorami tego wielkiego show. To był finał Igrzysk Olimpijskich, na słynnym Camp Nou, w obecności 110 tysięcy ludzi, przed królem Hiszpanii i milionami ludzi patrzących na to za pośrednictwem telewizji. I w środku tego wydarzenia, do samego końca trzymając wszystkich w emocjach, byliśmy my. To jednak piękniejszy scenariusz niż szybkie 0:3. Nawet, jeśli na sam koniec boleśniejszy...
Moim zdaniem, ta reprezentacja osiągnęła więcej niż wskazywałaby na to faktyczna jakość drużyny. Po pierwsze sama kwalifikacja była kuchenna…
Regulaminowe kwalifikacje przegraliśmy z Danią, która już w pierwszym meczu ograła nas 5:0. W rewanżu niemożliwością było odrobienie takich strat. Odpadliśmy. Potem jednak okazało się, że Szkocja, która mogła brać udział w kwalifikacjach do młodzieżowych mistrzostw Europy jako niezależna federacja, nie może wystawić swojej drużyny w Igrzyskach. Zostało jedno wolne miejsce. Policzono punkty i okazało się, że to nam przyznano wejście tymi kuchennymi drzwiami.
… a po drugie – tu postawię obrazoburczą tezę – w drodze do finału olimpijskiego mieliście tylko jednego poważnego rywala – Włochy. Pozostałe ekipy – USA, Kuwejt, Katar, Australia – w piłce młodzieżowej nie były, delikatnie mówiąc, hegemonami.
Nie do końca zgodzę się z takim stawianiem sprawy. Australia była naprawdę mocną drużyną – wcześniej ograła Szwecję i Danię, z którą my przecież wysoko przegraliśmy. Wiedzieliśmy więc, że Australijczycy nie są przypadkową drużyną i że skoro dwa razy ograli mocnych Skandynawów, to muszą mieć odpowiednich wykonawców do gry na wysokim poziomie. I faktycznie tak było – wynik może sugerować coś innego, ale oni postawili ciężkie warunki. Mecz nam się natomiast świetnie ułożył. W odpowiednim momencie strzelaliśmy gole, które wytrącały rywalom chęć do dalszej gry. Ale ten mecz naprawdę mógł się skończyć inaczej. Australię stać było na wygranie z nami. Gdyby nie fakt, że świetnie weszliśmy w ten mecz, to wynik końcowy mógłby być odwrotny. Jeśli chodzi o Katar i Kuwejt, to również mecze z nimi były ciężkie. To były reprezentacje trenowane przez zagranicznych szkoleniowców, grające w miarę nowoczesną piłkę. Ponadto była niesamowita Hitze, czyli niezwykle gorąco. To warunki, do których naturalną koleją rzeczy łatwiej się było przystosować Katarczykom czy Kuwejtczykom. Po pierwszym meczu przez odwodnienie straciłem cztery kilo. To nie były tak łatwe spotkania, jak może się dzisiaj wydawać, gdy patrzy się na sam papier.
Dlaczego wynik z Barcelony nie przekuł się na piłkę seniorów? Lata 90-te to dla kadry A dziesięciolecie zupełnie stracone.
Po Barcelonie padło takie buńczuczne hasło „Zmienimy szyld i jedziemy dalej”. Uważam, że były to zupełnie niepotrzebne zapowiedzi, które bardziej zaszkodziły niż pomogły. Ja wiedziałem, że pewien etap się kończy, ale niekoniecznie zaczyna nowy, równie udany. Drużynę młodzieżową buduje się zupełnie inaczej niż dorosłą i nie da się tak łatwo przenieść pewnych aspektów tylko poprzez bieg czasu. To hasło Wojtka Kowalczyka było nie na miejscu, bo przede wszystkim było nie fair w stosunku do starszych piłkarzy, którzy w dorosłej piłce byli od lat. Na pierwszych zgrupowaniach po Barcelonie dało się łatwo odczuć podział na młodszych i starszych. Ci starsi mieli uprawniony żal do nas i tego hasła, które od nas wyszło. Na szczęście szybko wszystko poszło w zapomnienie. My, młodzi, pokazaliśmy na zgrupowaniach, że znamy swoje miejsce w hierarchii, i że nie mamy zamiaru doprowadzać do żadnej rewolucji personalnej.
Starsi mogli mieć pretensje jeszcze przed słowami Kowalczyka, bo nie było tajemnicą, że kadra olimpijska była oczkiem w głowie PZPN i miała większe przywieje niż pierwsza reprezentacja.
To była drużyna budowana przez 2-3 lata. Cały związek skoncentrowany był na Barcelonie, by wreszcie po latach braku sukcesów polska piłka odżyła. Mieliśmy bardzo atrakcyjne zgrupowania zagraniczne, ciekawych rywali, stypendia i sponsorów. Wszystko było ustawione pod ten zespół i pod ten jeden turniej. Pierwsza reprezentacja mogła czuć się nieswojo. Czas jednak pokazał, że warto było na nas, olimpijczyków, postawić. Projekt pod tytułem „Barcelona’92” okazał się sukcesem.
Niesnaski ustały, pokolenie lat 70-tych połączyło się z młodymi z Barcelony, ale nijak nie podniosło to poziomu reprezentacji. Lata 90-te to brak awansów na MŚ czy ME. Dlaczego w tamtej dekadzie mieliśmy do czynienia z eliminacjami, a nie kwalifikacjami?
Zawsze czegoś brakowało, albo punktu, albo przełomowej bramki. Na mistrzostwa wchodziły dwie drużyny, a my zawsze byliśmy tą trzecią. Czasami zabrakło nieco doświadczenia i ogrania. Może też pewności siebie?
Przyczyna nie jest bardziej banalna i nie zamyka się w stwierdzeniu, że mieliśmy po prostu słabych piłkarzy?
Nie, z tym się nie zgodzę. Przegrywaliśmy kwalifikacje z Norwegią czy Rumunią, a więc drużynami o podobnym potencjale. Powiem więcej – my nie mieliśmy słabszych piłkarzy niż chociażby Niemcy. Może odrobinę, ale na pewno Niemcy nie byli lepsi o dwie klasy, jak mogłoby to wynikać z rezultatów. To, w czym najbardziej odstawaliśmy od innych drużyn, to była mentalność. Taki typowo polski minimalizm. Zadowalaliśmy się małymi rzeczami, nie mieliśmy parcia na więcej, nie pchaliśmy się ciągle w górę. To zatrzymywało nasz rozwój. Dziś to się już zmienia, a świetnym wzorem w tym aspekcie jest Robert Lewandowski. Z polskiej ligi „Lewy” poszedł do czołowego klubu z Niemiec. Dwadzieścia lat temu na tym etapie by się zatrzymał. Zadowoliłby się z faktu strzelania goli dla czołowego klubu Europy. No, wielka sprawa, prawda? Ale nie dla „Lewego”. On chciał iść jeszcze wyżej, dzięki czemu trafił do absolutnie najlepszego Bayernu Monachium. I na tym nie przestaje, jeszcze idzie w górę, świetnie się rozwija i zaraz może pójść do Realu Madryt. To jest coś, czego brakowało mojemu pokoleniu. My przechodziliśmy z ligi polskiej do niemieckiej, austriackiej czy francuskiej i to nam wystarczało. Dogrywało się tam kariery, czasem było lepiej, a czasem gorzej, ale nigdy nie szliśmy już wyżej. Tę różnicę mentalną poznałem dopiero w Niemczech.
A Ty jesteś przykładem piłkarza, który zadowolił się pierwszym sportowym awansem, czy jednak przejście do Schalke 04 możemy ocenić jako drugi zdecydowany krok do przodu?
Myślę, że podświadomie też byłem mentalnie ograniczony, nie miałem w głowie takiej świadomości, by zdobywać szczyty. Choć ja w ogóle ligę niemiecką traktowałem na początku tylko jako odskocznię. Z mocnych europejskich lig to była ostatnia, do której chciałem trafić. Wyżej stawiałem ligę angielską, włoską i hiszpańską. To te ligi wtedy królowały, tam byli najlepsi piłkarze, wielkie stadiony i zainteresowanie mediów. Bundesliga mocno odstawała od tej trójki. Dostałem propozycję z Bochum i szedłem tam z nadziejami, że zaraz się wybiję wyżej. Nie udało się, ale z drugiej strony koniec lat 90-tych, to okres ogromnego rozkwitu Bundesligi. W międzyczasie przeszedłem do Schalke, czyli klubu z topu. Na pewno więc kończyłem granie w Niemczech na dużo wyższym poziomie niż zaczynałem.
Pozytywem tamtych czasów w reprezentacji był wielki urodzaj na pozycji libero. Przez te kilkanaście lat zawsze mieliśmy solidnie zabezpieczone tyły. Był Roman Szewczyk, Tomasz Wałdoch, Tomasz Łapiński, Jacek Zieliński, Jacek Bąk, Tomasz Hajto, Tomasz Kłos. Z którym z tych piłkarzy grało Ci się w parze najlepiej?
Zaczynałem grać z Romkiem Szewczykiem, on był moim nauczycielem w kadrze. Następnie przyszedł Łapiński, który na ówczesne czasy zapowiadał się genialnie. Potem pojawili się kolejni wymienieni przez Ciebie. Nie mogę jednak wskazać tego jednego, z którym grało mi się najlepiej. Tak jak powiedziałeś, wtedy mieliśmy pełne bogactwo na tej pozycji i każdy, kto wchodził do gry, zapewniał odpowiednią jakość. Klasę piłkarza poznaje się również po tym, jak dostosowuje się do swoich partnerów. Jeśli jest się profesjonalnym piłkarzem, to trzeba umieć współpracować z każdym. Trzeba szybko rozpracować kolegę, poznać jego mocniejsze czy słabsze strony. Dlatego tak dużo mówi się o „zgraniu” – jeśli wiadomo, że kolega jest słabszy w grze głową, to trzeba to przeanalizować przy swoim ustawieniu. Trzeba wiedzieć i w trakcie meczu brać pod uwagę, czy jest szybki, czy potrzebuje asekuracji po grze jeden na jeden z napastnikiem, czy umie rozegrać piłkę, czy zrobi przerzut. Takie rozpoznanie i odpowiednie wykorzystanie tej wiedzy to podstawa dla obrońców.
To, że blok defensywny w kadrze tworzyłeś z kolegą z klubu, musiało więc mieć istotne znaczenie.
I tak, i nie. W Schalke graliśmy wtedy na trzech środkowych obrońców – ze mną w środku i Niko van Kerckhovenem oraz Tomkiem Hajto po bokach. Inaczej trzeba się ustawiać grając trzema, a inaczej dwoma, jak w kadrze. Ale oczywiście godziny spędzone z Tomkiem w meczach Schalke i dni spędzone z nim na treningach musiały procentować. Obaj się rozumieliśmy, przewidywaliśmy, jak kto rozegra daną sytuację. To jest tak, że z nim w parze pewne rzeczy robiłem z automatu, bez zastanowienia. Ale jak mówię – każdy z obrońców, który wtedy grał w kadrze, był na najwyższym poziomie i z każdym gra była spokojna i ułożona.
Jacek Bąk, na moje pytanie o najlepszego piłkarza w kadrze, z którym grał bez względu na pozycje, wskazał Ciebie. Miał jednak obawy, czy Ty również lubiłeś z nim grać w parze na stoperze…
Z Jackiem dużo nie grałem, częściej byłem wystawiany z Tomkiem Hajto czy Tomkiem Kłosem. Nie mogę więc powiedzieć, że z Jackiem mi się super grało, że to super zawodnik, bo byłoby to nieuczciwe. Jacek był absolutnym profesjonalistą, to jeden z tych piłkarzy, z którymi gra się mądrze, inteligentnie. To, że występował w silnych klubach we Francji, nie było przypadkiem.
Czy to, kto stał za Tobą w bramce, też miało znaczenie? To była druga pozycja, na której za Twojej ery mieliśmy w kadrze silny punkt.
Osoba bramkarza zdecydowanie ma przełożenie na grę bloku defensywnego. Gdy obrońca wie, że za nim stoi odpowiedni bramkarz, to ma inne reakcje na wydarzenia na boisku. Ja miałem to szczęście, że również między słupkami mieliśmy wtedy świetnych zawodników. Był Bako, Woźniak, Wandzik, Matysek, Dudek. Czasami w meczach ligowych podświadomie zastanawiałem się, że klubowy bramkarz nie jest dostatecznie dobry, i że jeśli dopuszczę do dośrodkowania czy do strzału, to może paść z tego gol. W kadrze było odwrotnie – wiedziałem, że jak pójdzie proste dośrodkowanie czy strzał z większej odległości, to nie będzie to groźne. To pozwalało mi się odpowiednio ustawić, by zamknąć rywalowi inne możliwości rozegrania akcji. Z pewnością więc wysoka jakość bramkarzy w kadrze przekładała się na lepszą grę linii obrony, w tym moją. Gdy nie trzeba myśleć za drugiego piłkarza, to gra się znacznie pewniej i spokojniej. Ja miałem to szczęście, że w kadrze nie musiałem myśleć ani za bramkarza, ani za drugiego stopera.
Wraz z końcem lat 90-tych ustała klątwa eliminacji i udało się zakwalifikować na koreańsko-japoński mundial. Dlaczego w przypadku naszej drużyny skończyło się tylko na Korei?
Odczucia, które mi towarzyszyły bezpośrednio po turnieju, z biegiem czasu ewoluowały i obecnie rozpatruję ten temat inaczej, niż jeszcze w 2002 roku. Dziś widzę wielki niedosyt, wiem, że mogliśmy ugrać sporo więcej. Obecnie patrzę na to z innej perspektywy i widzę, że mentalnie źle podeszliśmy do tego turnieju. Spaliliśmy się na samym starcie. Również organizacyjnie, z obecnej perspektywy, widzę, że nie byliśmy idealnie przygotowani.
Co masz na myśli?
Myślę, że błąd był popełniony na etapie przygotowań do mistrzostw. Byliśmy na ciężkim zgrupowaniu w Niemczech tuż po wycieńczającym sezonie w naszych ligach. Dopiero na trzeci mecz w turnieju, z USA, przyszła świeżość. Dopiero wtedy czuliśmy na treningach, że biega nam się dużo lżej, że fizycznie znowu jesteśmy mocni. Potwierdziło się to zresztą potem w samym meczu, który wygraliśmy. Szkoda, że ten szczyt formy fizycznej przyszedł dopiero wtedy, a nie tydzień wcześniej. Takie niedopasowanie natężenia treningu to także efekt tego, że zabrakło wszystkim doświadczenia, by się optymalnie przygotować do startu. Druga sprawa – uważam, że do Azji powinniśmy przybyć znacznie wcześniej albo przynajmniej mieć okres przejściowy między Europą, a Koreą. Tak, aby spokojnie wejść w tamtą strefę czasową i klimat. Może zamiast zgrupowania w Niemczech słuszniej byłoby adaptować się np. w Azerbejdżanie albo w Chinach? Każdy ruch, który minimalizowałby niekorzystne efekty zmiany klimatu, byłby wskazany.
Korea Was przygniotła emocjonalnie?
Na pewno. Nas wszystkich – piłkarzy, trenerów, sztab, może nawet dziennikarzy. Dla wszystkich było to coś nowego. Już po przylocie do Korei, na lotnisku, przywitały nas tłumy Koreańczyków poprzebieranych w koszulki i szaliki Polski. Byliśmy zszokowani, nikt z nas wcześniej czegoś takiego nie widział, nikt się tego nie spodziewał. Skoro tak się zaczął nasz pobyt w Korei, to wiedzieliśmy, że na każdym kroku, każdego dnia będziemy czymś zaskakiwani. Koncentracja meczowa na tym cierpiała.
W którym momencie wiedziałeś, że turniej będzie nieudany? Po bramce na 0:2 z Koreą, kalkulując porażkę z bardzo mocno Portugalią, czy jednak dopiero po bramce na 0:2 z Portugalią?
Chyba po drugim golu z Portugalią. Wiedziałem, że jesteśmy już w ekstremalnie trudnym położeniu. Portugalia to był topowy zespół świata, faworyt nie tylko do awansu z naszej grupy, ale i całego turnieju. Z takim rywalem ciężko się podnieść z dwóch bramek. Po Korei jeszcze nie było tak źle – była szansa na remis z Portugalią i potem wygraną z USA, co dawałoby szansę na wyjście z grupy. Łudziliśmy się, że jesteśmy w stanie to osiągnąć. Wyszło inaczej… Oba mecze przegraliśmy zasłużenie. Byliśmy słabsi. Korea przez kilka lat nie grała meczów o punkty i nie było wiadomo, jak zniosą swój pierwszy od lat poważny mecz i to jeszcze u siebie, pod olbrzymią presją. Wytrzymali to psychicznie. Z Portugalią zagraliśmy zbyt otwartą piłkę. Daliśmy się łatwo kontrować, nie było balansu między atakiem, a obroną. To, w jak łatwy sposób traciliśmy gole, nie przystawało takiej drużynie, jak my. Sposób gry, organizacja, przesuwanie się, plan taktyczny – to wszystko mogło i powinno wyglądać inaczej. Nie przystoi tak łatwo przegrywać meczów na takim turnieju.
Podobała Ci się decyzja trenera, by pożegnalny mecz z USA zagrali zmiennicy?
To była zrozumiała decyzja. Pierwszy skład nie wytrzymał presji, nie sprostał oczekiwaniom, przegrał dwa pierwsze mecze. Trzeba było dać szansę zagrać tym, którzy byli częścią drużyny, a którzy jeszcze nie zagrali. Należało im się i dobrze, że dostali szansę pokazania się w ostatnim meczu.
Nie jest tajemnicą, że w polskim obozie dochodziło do wewnętrznych tarć – zarówno między zawodnikami, jak i z dziennikarzami. To był efekt słabych wyników czy przyczyna słabych wyników?
Wbrew temu, co się teraz mówi, to atmosfera w ekipie była dobra, a nawet bardzo dobra. Przez eliminacje przeszliśmy bardzo szybko, jako pierwszy zespół z Europy uzyskaliśmy awans. Byliśmy zgrani, dobrze rozumieliśmy się na boisku i poza nim. Co ważne – byliśmy homogeniczną grupą, szczelną. Mieliśmy do siebie zaufanie, wiedzieliśmy jak ważna jest atmosfera w szatni i na zgrupowaniach. Ten czynnik też miał przełożenie na formę piłkarską i wyniki.
Ok, ale mówisz o fazie kwalifikacji. Do Korei pojechała jednak inna drużyna. Trener Engel wskazał na kilka nowych nazwisk kosztem m.in. ówczesnego lidera Tomasza Iwana. Stąd moje pytanie o atmosferę na samym turnieju.
Nie wiem, czy ta decyzja Engela nie była początkiem pęknięć w tej reprezentacji. Na pewno wtedy pojawiła się pierwsza rysa. Trener skreślił zawodnika, który był podstawą drużyny, który miał duży wkład w jej kształt. Zamiast niego pojechali piłkarze bez nazwiska, których wcześniej nie znaliśmy. To trochę zabolało, zaufanie zostało zachwiane. Wtedy tej decyzji zupełnie nie rozumiałem, dziś już jednak inaczej na to patrzę. O wyborach zawsze decyduje trener, bo to on dobiera piłkarzy do swojej koncepcji. Naszym zadaniem jest grać i wykonywać plan trenera. Wtedy jednak mieliśmy inne zdanie na ten temat.
Wstawiliście się za Iwanem?
Poprosiliśmy trenera o uzasadnienie takiego ruchu, ale Engel nic nam nie wytłumaczył. Powiedział krótko, że to „jego decyzja, bo tak uważa”. Dodał, że na tę pozycję ma innych zawodników, o wyższych kwalifikacjach. Nie mogliśmy podważać tej decyzji, nie było sensu dyskutować. Tym bardziej, że nie widać było, aby Engel się wahał. To musiała być przemyślana decyzja, konsultowana z całym sztabem. O braku powołania dla Iwana wiedzieliśmy jeszcze przed oficjalnym komunikatem, Tomek sam nam to powiedział. [N1] Wydaje mi się, że obecnie bym mocniej naciskał na przywrócenie Iwana do kadry, bo miałoby to przełożenie na atmosferę. Wtedy za szybko się z tym pogodziliśmy, nie do końca wiedzieliśmy, że może to mieć destrukcyjny wpływ na funkcjonowanie zespołu.
Nowymi twarzami w składzie na Koreę byli m.in. Cezary Kucharski i Paweł Sibik. To prawda, że obaj nie byli zbyt przyjemnie przyjęci przez szatnię?
To normalne, gdy do zamkniętej grupy wchodzą nowe osoby. To zdarza się i nie ma co po latach tego roztrząsać. Natomiast nie uważam, żeby jakieś tarcia z szatni miały wpływ na samą formą piłkarską. Nieprzyjemna atmosfera wytworzyła się również w kontaktach z dziennikarzami. Oni uważali, że my zachowujemy się nieodpowiednio, a my, że to oni postępują nie fair. Pojawiły się niepotrzebne teksty z obu stron, jedni i drudzy nie utrzymali ciśnienia. I znów to powiem – patrząc z obecnej perspektywy, widzę, że powinniśmy to inaczej rozegrać. Wtedy byłem zbyt zawzięty, nie dostrzegałem pewnych spraw. Zabrakło chłodniejszej głowy i doświadczenia.
Rozmawiał Nikodem Chinowski
FOT: Cyfrasport, East News
Druga część rozmowy z Tomaszem Wałdochem już jutro na portalu Łączy Nas Piłka!