Aktualności

Arkadiusz Madeński i jego trzy lata traumy. Tylko na ŁNP: Najtrudniej było nie stracić wiary

Specjalne11.02.2015 
Kiedy masz 15 lat, czerpiesz radość z każdej chwili spędzonej na boisku. Futbol darzysz uczuciem szczerym, nieskażonym, pozbawionym kalkulacji. To już twoja pasja, ale jeszcze nie zawód. Śnisz o nim, marzysz, przeżywasz, wizualizujesz. Uczucie staje się jeszcze silniejsze, kiedy zakładasz koszulkę z orłem na piersi i dziesiątką na plecach. Ale większy staje się też ból, kiedy z dnia na dzień to wszystko tracisz. I nagle musisz zapomnieć o grze w piłkę. Nawet nie na kilka miesięcy, lecz na kilka lat. Tak, te słowa brzmią jak wstęp do smutnej bajki z morałem, ale bajką nie są. To historia Arkadiusza Madeńskiego.

Jest maj 2012 roku. Reprezentacja Polski do lat 16, już tradycyjnie, bierze udział w turnieju imienia Wiktora Bannikowa na Ukrainie. W pierwszym meczu trafiamy na mocnych Belgów. Bardzo dobrych technicznie, choć i my nie należymy do ułomków. Jest przecież Grzegorz Tomasiewicz, Robert Bartczak i Arkadiusz Madeński. To oni są siłą napędową tego zespołu. Liderami drugiej linii. Spotkanie jednak od początku nam się nie układa. Po pół godziny gry przegrywamy już 0:2. Ale najgorsze dopiero przed nami.

Do końca pierwszej połowy pozostało kilka minut. Madeński jest przy piłce, a obrońca goni za nim ile sił w nogach. Ten stara się go minąć, przerzuca nad nim piłkę i próbuje obiec, ale Belg wpada w niego z impetem, uderzając w kolano. Skrzydłowy Delty Warszawa ląduje na murawie i długo się z niej nie podnosi. Trener Robert Wójcik wysyła na rozgrzewkę rezerwowego Michała Suchanka. W tym czasie Madeńskiego znosi już służba medyczna. Jest zaniepokojony bólem w kolanie, ale w najczarniejszym scenariuszu nie zakłada, że ten faul zahamuje jego karierę.  Że swój następny mecz zagra dopiero w klasie maturalnej. Za trzy lata.

– Na początku wydawało mi się, że to nic poważnego. Wiesz, to jest tak, że przez pierwsze trzy, może nawet cztery dni, boli cię mocniej, ale potem można już normalnie funkcjonować. Byłem dobrej myśli. Pamiętam, że kiedy żegnałem się z trenerem Wójcikiem po turnieju, to powiedział mi jeszcze, że liczy na mnie w eliminacjach. No, ale nie udało się – mówi dziś 18-letni Arkadiusz Madeński, z którym spotykam się na warszawskim Bródnie.

Kiedy rozmawiamy jest w dobrym nastroju. Uśmiechnięty i wyluzowany. Widać, że odetchnął, bo i miał ostatnio ku temu powody. Tydzień przed naszą rozmową trener Jacek Magiera wystawił go w pierwszym składzie rezerw Legii na towarzyski mecz z Motorem Lublin. Madeński szybko odpłacił. Już w szóstej minucie zaliczył asystę, a pod koniec pierwszej połowy zdołał jeszcze zdobyć bramkę. Po golu, na którego czekał ponad trzydzieści miesięcy, padł na kolana, i skierował ręce ku niebu.

– Oglądałem skrót z tego meczu chyba już ze dwadzieścia razy. To był dla mnie szczególny moment i szczególna bramka. Porównałbym ją do pierwszego gola, którego strzeliłem dla reprezentacji Polski. To była podobna radość. I muszę przyznać – brakowało mi tego.

TALENT Z WIADOMOŚCI

Kiedy był w trzeciej klasie podstawówki, pojechał z UKS-em Bródno na turniej halowy „Delta Cup”. Pierwszego miejsca nie zajął, ale za to zgarnął nagrodę dla najlepszego strzelca. Już po zawodach do jego ojca podszedł prezes Delty i zaproponował grę u siebie, na Mokotowie. – Delta akurat wygrała wtedy ten turniej i wiedziałem, że dobrze grają w piłkę. Pomyślałem, dlaczego nie? W dodatku mieli fajne, zadbane boisko, z naturalną trawą. Poszedłem tam na pierwszy trening i już zostałem.

W swoim roczniku zdecydowanie się wyróżniał. Wraz z Piotrem Kurbielem, który obecnie puka do pierwszej drużyny Lecha Poznań, razem jeździli na zgrupowania reprezentacji Mazowsza. Ale później, do reprezentacji Polski, trafił już tylko Madeński. Tam szybko znalazł wspólny język między innymi z Pawłem Bochniewiczem, Adrianem Bielawskim czy Michałem Gałeckim. Zakumplowali się.

– Pamiętam swój debiut. Graliśmy ze Słowacją. Przez całe zgrupowanie wyglądałem dość średnio i sam czułem, że jestem w gorszej dyspozycji od konkurenta na moją pozycję. Zacząłem mecz na ławce. Był niesamowity upał. Chyba ze 33 stopnie. Ciężko się oddychało. Trener Wójcik podszedł do mnie w przerwie i zapytał: czy dam sobie radę? Ja odpowiedziałem, że po to tu przyjechałem, żeby grać. Wszedłem na boisko i chyba nieźle wypadłem, bo od tamtej pory wszystkie mecze grałem już od pierwszej minuty.

W Delcie zdawali sobie sprawę, że mają u siebie rzadkiej skali talent. Kiedy Robert Lewandowski strzelił Realowi Madryt cztery gole, do prezesa Delty, Andrzeja Trzeciakowskiego, zadzwonił dziennikarz z Telewizji Polskiej. Przygotowywał akurat materiał o Robercie do głównego wydania Wiadomości i pytał o innych, zdolnych wychowanków klubu. Prezes momentalnie zadzwonił po Madeńskiego. – Gadali ze mną z 10 minut, a potem i tak wycięli tylko kilkusekundową wypowiedź – uśmiecha się przywołując tę historię.

BÓL
Przed feralnym meczem z Belgią nie miał żadnych problemów z kontuzjami. Kiedy po turnieju Bannikowa, wrócił do Warszawy, od razu udał się na badania do Centrum Medycznego „Carolina”, z którym Delta miała podpisaną umowę. Noga już tak bardzo go nie bolała. Ale diagnoza była duża gorsza, niż przypuszczał. Brzmiała jak wyrok. Zerwane więzadło w lewym kolanie. – Byłem podłamany, ale zacisnąłem zęby i zacząłem rehabilitację. Takie rzeczy przecież w piłce się zdarzają. A kiedy już kolano wracało do pełnej sprawności i powoli szykowałem się do powrotu na boisko, pojawiła się oferta z Legii. Zabiegali o mnie już od początku gimnazjum, ale dopiero wtedy uznałem, że nadszedł czas na ten transfer. Dla mnie, chłopaka z Bródna, to było spełnienie marzeń.

W Legii na początku trenował indywidualnie. Przez ponad dwa miesiące był przygotowywany przez fizjoterapeutów do powrotu na boisko. W końcu wrócił. Zaczął trenować z drużyną, a znajomi wieścili mu szybkie podbicie Młodej Ekstraklasy i rychły powrót do młodzieżowej reprezentacji Polski. Jego entuzjazm trwał jednak dość krótko. Dokładnie tydzień. Na jednym z treningów nie wytrzymał jego mięsień czworogłowy. W tej samej nodze. Oznaczało to, że musi się leczyć przez kolejne trzy miesiące. – To było frustrujące. Nie wiem, nie sądzę, żeby to wynikało z błędu lekarzy. Może po prostu mięsień po pierwszej kontuzji, był niedostatecznie wzmocniony? Znowu musiałem uzbroić się w cierpliwość.

25 czerwca 2013 roku, po wyleczeniu urazu mięśnia, na swoim koncie na Facebooku napisał: „Doczekał się! Treeening! Football!”. Zebrał mnóstwo lajków i pokrzepiających komentarzy. Każdy miał nadzieje, że limit pecha tym razem został już wyczerpany. Dwie kontuzje, i to jedna po drugiej, były jak zły sen. Teraz miał rozpocząć nowy etap i w końcu zacząć grać w Legii. Jego powrót do zajęć zbiegł się akurat z początkiem letnich przygotowań do nowego sezonu. – Przez pierwszy tydzień mieliśmy tylko testy szybkościowo-sprawnościowe. Czułem się w nich naprawdę dobrze. Nic mi nie dolegało. W kolejnym tygodniu zaczęły się pierwsze treningi z piłką. Pamiętam, że mieliśmy gierkę. Dostałem piłkę, chciałem zrobić zwód, oparłem ciężar ciała na lewej nodze i nagle... Znowu to samo kolano. Byłem już skrajnie załamany. Pomyślałem: „Kurczę, tyle czasu, tyle rehabilitacji i wszystko to na marne”.


FOT: www.legia.com

3 września 2013 roku zaktualizował na Facebooku swoje zdjęcie w tle. Widniał na nim on, w koszulce reprezentacji Polski, z numerem 10. Poniżej był podpis: „Nawet jeśli już wszyscy w ciebie zwątpili. Pokaż, że się mylili”.

Po kolejnych ośmiu miesiącach po raz trzeci wrócił do treningów. Na drugich zajęciach, podczas gry 1 na 1, poczuł ten sam ból w kolanie. Więzadła znowu nie wytrzymały. Diagnoza była ta sama, co zawsze.

WALKA
Nie pierwszy raz było źle, więc teraz, choć było już całkiem do dupy, zrobił to, co zawsze. Wstawał i szedł na rehabilitację. Nie odpuszczał.
– Co było wtedy najtrudniejsze? – pytam.

– Najtrudniej było nie stracić wiary. Ale miałem cały czas silne wsparcie. Ze strony rodziny oraz moich przyjaciół, którzy grają w piłkę i to mnie motywowało. Wiedziałem też, że drzemie we mnie jakiś potencjał. Że przecież potrafię grać w piłkę. Szkoda było mi z tego zrezygnować.

– A nie myślałeś wtedy, by dać sobie z tym wszystkim spokój?

– Ale praca przy biurku nie jest dla mnie. Ja to jestem impulsywny chłopak, muszę swoje potrenować, wybiegać, wypocić. Nie pozwoliłaby mi na to też moja ambicja. Ja naprawdę chcę osiągnąć coś więcej, niż tylko gra po trzecich, czwartych ligach. Rodzice też na mnie nie naciskali, stwierdzili, że decyzja należy do mnie. Widzieli mój zapał. A ja zdecydowałem, że chcę jeszcze powalczyć i uporać się z tym urazem.

Rehabilitacja pochłaniała mu więcej czasu, niż kolegom z drużyny, trening. Wstawał o 6:30, a już o 8:00 był na sali ćwiczeń. W południe szedł jeszcze na siłownię, by się wzmocnić, a wieczorami korzystał z odnowy. Kolegów z drużyny spotykał w między czasie. Na lekcjach w szkole. – Na ich mecze raczej nie jeździłem. Tylko na te ważniejsze, jak z Lechem czy Wisłą. Po prostu strasznie ciężko było mi na to patrzeć z boku. Zazdrościłem chłopakom, że mogą grać. Miałem świadomość, że ucieka mi czas, w którym zawodnik może się najbardziej rozwinąć. A ja jedyne, co mogłem robić, to patrzeć na to, jak inni sobie radzą na boisku. To był trudny okres, ale postanowiłem się nie załamywać. Myślałem sobie: „Poczekam, wytrzymam. Dwa i pół roku, to w końcu nie jest wieczność. Wszystko jest do nadrobienia”.

W Legii zajął się nim doktor współpracujący także z pierwszą reprezentacją Polski – Jacek Jaroszewski. Powiedział, że chce podjąć się wyleczenia Madeńskiego. W gabinecie fizjoterapeutów młody legionista już praktycznie zamieszkał, a i sztab medyczny żartował, że ściągnięto na Łazienkowską niezłego kota w worku. Ale ze strony klubu, od początku miał duże wsparcie. – Jestem bardzo wdzięczny Legii. Sam widziałem, że bardzo we mnie wierzą. Nie było tak, że ooo, ten to już trzy razy miał kontuzję, to już z niego nic nie będzie. Przeciwnie. Cały czas mi pomagali, wspierali, zarówno fizjoterapeuci, jak i trenerzy. Nie mogę złego słowa powiedzieć.

Kiedy po ponad trzydziestu miesiącach leczenia, na początku tego roku, po raz kolejny szykował się powrotu na boisko, o jego zdrowie drżeli wszyscy. Lekarze, trenerzy, a przede wszystkim jego rodzina, dziewczyna i on sam. – Przed tymi pierwszymi treningami była lekka obawa. Nachodziły mnie różne myśli. Na przykład: „Kurczę, dzisiaj gramy jeden na jeden, a przecież ostatnim razem, kiedy mieliśmy identyczne ćwiczenie, doznałem kontuzji”. Ale teraz jest już okej. Od kiedy zagrałem pierwszy mecz, z rodziców też już zeszło ciśnienie. No i dziewczyna, z którą jestem od dwóch lat, w końcu, po raz pierwszy mogła zobaczyć mnie na boisku.

Debiut w barwach Legii przypadł na mecz sparingowy z Olimpią Warszawa, 24 stycznia, w drużynie złożonej z zawodników, grających w Centralnej Lidze Juniorów. Legia wygrała 5:0, a Madeński wszedł na ostatnie trzydzieści minut i najpierw po jego pięknym uderzeniu z lewej nogi piłka trafiła w poprzeczkę, a później zanotował asystę. – I po tym meczu, drużyna z CLJ, pojechała na towarzyski sparing z Herthą Berlin, a ci, którzy zostali w Warszawie, a wśród nich ja, wyruszyli wraz z drugą drużyną na mecz z KSZO Ostrowiec. Tam dostałem pierwszą szansę od trenera Magiery. Wyszedłem w drugiej połowie i chyba wypadłem nie najgorzej, bo później zacząłem jeździć na mecze z drugą drużyną.

– To chyba szybko wróciło ci „czucie” piłki, pomimo tak długiej przerwy? – dopytuję.

– Tak, ale tego chyba się nie zapomina. Nie czuje większej różnicy, pomiędzy tym, co było przed kontuzją, a tym co jest teraz. Czucie piłki jest jak należy. Szybkość też została. Ale daje sobie jeszcze te pół roku na dojście do najwyższej formy, tak żeby na boisku czuć się już w stu procentach pewnie.

A zastanawiasz się, co by było gdyby nie te kontuzje?
Tylko czasami. To chyba nieuniknione. Ciekawi mnie w jakim punkcie kariery bym był, czy dalej grałbym w Legii, czy może gdzieś indziej. To zwykłe dywagacje. Ale teraz jestem szczęśliwy, że mogę grać przy Łazienkowskiej. To najlepszy klub w Polsce. Stwarza największe możliwości do rozwoju. A i po tych doświadczeniach, które są już za mną, inaczej patrzę na wiele spraw. Swoje przeżyłem. Głowę mam mocną.

Mocną i chłodną. Życie nauczyło go, by nie wybiegać za daleko w przyszłość. Kiedy na koniec pytam, czy wytycza sobie teraz jakieś cele, odpowiada ostrożnie. – Dalekosiężnych już nie. Po prostu każdego dnia pracuje najlepiej, jak potrafię. Ale jeśli tylko zdrowie dopisze, to o resztę jestem spokojny.

Jakub Polkowski

TAGI: Arkadiusz Madeński, reprezentacja Polski, Legia Warszawa,

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności