Aktualności
[WYWIAD] Marek Chojnacki: Trener musi przejść przez wszystkie szczeble
Po przejęciu drużyny UKS SMS Łódź mówił Pan, że przeszedł w futbolu już wszystkie szczeble, a teraz przyszedł czas na etap pracy z kobietami. Po awansie do Ekstraligi i zajęciu w niej piątego miejsca na pewno można mówić już o pierwszych wrażeniach.
W męskim futbolu pracowałem praktycznie na wszystkich szczeblach, także w ekstraklasie. Została jeszcze kadra, ale nikt nie powiedział, że musi być ta męska. A tak poważnie, dostałem zaproszenie do współpracy z UKS SMS i postanowiłem skorzystać, może w jakimś stopniu przyczynię się do rozwoju piłki kobiecej w Polsce. Często pytano mnie, czy to w wywiadach, czy w rozmowach z moimi kolegami, jaka jest różnica między pracą z mężczyznami a kobietami. Uważam, że takowej nie ma. To ten sam proces treningowy. Są może tylko inne obciążenia. Może być też różnica charakterów między trenerem a zespołem. Ale jeśli ktoś jest komunikatywny, to szybko znajdzie bardzo dobry kontakt ze swoimi podopiecznymi. Może jedynym mankamentem kobiet jest to, że są niecierpliwe. Chyba wszystkie jednak tak mają.
To chyba nie jest najłatwiejsze, żeby przestawić się od strony psychologicznej. Z mężczyznami rozmawia się inaczej.
Wszędzie gdzie byłem, wychodziłem z założenia, że nie wolno palić za sobą mostów. Jestem takim typem człowieka, z którym można porozmawiać na każdy temat. Jestem osobą cierpliwą, a wyprowadzić mnie z równowagi jest naprawdę trudno. Niektórzy mówili mi nawet, że czasami bywam zbyt łagodny. Z dziewczynami szybko jednak znalazłem wspólny język. Na początku łatwo nie było, bo doskonale pamiętam w jakim okresie wchodziłem do zespołu. Wówczas był na pierwszym miejscu w pierwszej lidze i nie przegrał żadnego meczu. Na pewno to było trudne i może niespodziewane dla dziewczyn. Później do tego się już przekonały. Widać, że wiele z nich robi duże postępy, jeśli chodzi o taktykę.
Z jaką wiedzą wchodził Pan do piłki kobiecej?
Miałem jakiś bagaż wiedzy, ale wcześniej nie miałem bliższego kontaktu z piłką kobiecą. Pamiętam doskonale jeden z największych sukcesów w kobiecej piłce, czyli złoty medal na mistrzostwach Europy w kategorii U-17. Wówczas ogromne wrażenie zrobiła na mnie Ewa Pajor. Pomyślałem, że jeżeli kiedyś dostanę propozycję przejścia do futbolu kobiecego, to muszę mieć wszystko poukładane. Nie zajęło mi to dużo czasu. Dzisiaj mam bardzo dobre rozeznanie wśród zawodniczek nie tylko z Ekstraligi, ale również z pierwszej. A jeżeli chodzi o mój zespół, to zaledwie tydzień lub dwa wystarczyło mi, żeby poznać je wszystkie, jeśli chodzi o imiona, nazwiska, na jakich pozycjach grają i jakie mają możliwości.
Dlaczego kluby kobiece tak rzadko sięgają po trenerów, którzy mają doświadczenie w pracy z mężczyznami?
Trudne pytanie. Trzeba byłoby zapytać tych, którzy na to się nie decydują. Do tej pory polska piłka kobieca nie robiła takich postępów i uważam, że jest jeszcze wiele do zrobienia. Ale to powolutku się zmienia. W mojej ocenie kluby kobiece będą robiły postępy, zarówno pod względem piłkarskim, jak i organizacyjnym, co spowoduje, że więcej trenerów „z nazwiskami” będzie wybierać piłkę nożną kobiet. Rozmawiałem z wieloma szkoleniowcami i niemal wszyscy z nich mówią, że nie ma takiej możliwości, że nigdy nie przejdą do piłki kobiecej. Ja wychodzę z założenia, że żadna praca nie hańbi. W mojej ocenie trener musi przechodzić przez wszystkie szczeble. Trzeba mieć doświadczenie nie tylko z seniorami, ale też z młodzieżą i młodszymi rocznikami. W pracy z kobietami również.
Jak Pan oceni okres przygotowawczy SMS-u Łódź? Zrealizował Pan wszystkie założenia?
Wszystko poszło zgodnie z planem. Rozegraliśmy cztery gry kontrolne i wszystkie zostały przez nas wygrane. Przed ligą wyglądało to bardzo dobrze. Mieliśmy świetne warunki, żeby do startu sezonu przygotować się jak najlepiej. Byliśmy na obozie w Lesku, gdzie stworzono nam idealne możliwości do tego, żeby potrenować z dziewczynami. Pojawił się mały znak zapytania, bo mieliśmy zagrać sparing z GOSiRK-ami Piaseczno, które wycofały się z ligi. Szybko sobie poradziliśmy, bo porozumieliśmy się z zespołem z Białej Podlaskiej, który wrócił do Ekstraligi. Jedyne co mnie martwi, to kontuzja naszej bramkarki. Jest bardzo mocnym punktem naszej drużyny, ale teraz czeka ją sześć tygodni przerwy jakiejkolwiek aktywności, a później dojdzie do tego rehabilitacja.
O co będzie walczył SMS?
Nasz główny cel, to znalezienie się w pierwszej szóstce. Zaszły u nas dość istotne zmiany, jeśli chodzi o przednią formację. Odeszły Linda Dudek i Weronika Zasowska, które strzeliły trochę bramek. To były zawodniczki, który prezentowały naprawdę wysoki poziom w Ekstralidze. Cieszę się, że została piłkarka, która zdobyła ich najwięcej, czyli Jankowska i to głównie na niej będzie opierała się odpowiedzialność za strzelanie goli. W zeszłym sezonie nie mieliśmy dobrego bilansu, jeśli chodzi obronę i atak. Zdecydowanie lepiej prezentowaliśmy się w ofensywie. Dzisiaj uważam, że lekko się przechyliło na zadania defensywne. Zdobyliśmy mnóstwo doświadczenia, a przyjście Magdaleny Dragunowicz i Kasandry Parczewskiej wzmacnia przede wszystkim linię obrony i pomocy.
Czyli były obrońca buduje zespół od obrony.
Bo tak generalnie buduje się drużynę. Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że łatwo się traci, a bardzo trudno się zdobywa bramki. Jeżeli spojrzymy na futbol defensywny w stylu włoskim, to oni myślą, żeby przede wszystkim nie stracić, a zawsze może coś strzeli. Przygotowując zespół do nowego sezonu myśleliśmy, żeby wzmocnić go przede wszystkim w defensywie.
W pracy trenerskiej osiąga Pan coraz więcej, zdobywając coraz to nowe doświadczenia. A gdy spogląda Pan wstecz, na swoją karierę piłkarską, nie odczuwa Pan małego niedosytu, zwłaszcza jeśli chodzi o reprezentację?
Muszę przyznać, że tak rzeczywiście jest. Stałem się dzieckiem ŁKS Łódź, któremu zawsze kibicowałem i nigdy nie spodziewałem się, że będę miał okazję zagrać w pierwszym zespole, tym bardziej tak wielu spotkań. Co do reprezentacji, w tamtym czasie była piekielnie silna, może zabrakło mi umiejętności… Do szerokiej kadry byłem powoływany często, nawet na zgrupowanie przed mistrzostwami świata w 1982 roku, ale nie udało się pojechać na mundial. Szkoda, bo udział w wielkiej imprezie to nie mecze towarzyskie. Po prostu byli lepsi zawodnicy ode mnie, dziś już się nad tym nie rozwodzę, choć na pewno niedosyt w pewnym stopniu został.
Już w ŁKS trafił Pan do szatni, w której nie brakowało bardzo poważnych nazwisk.
Zgadza się, byli w niej tacy piłkarze jak Jan Tomaszewski, Marek Dziuba czy Henryk Miłoszewicz. Na pierwszym obozie byłem dyżurnym, jako najmłodszy. Sprzątałem, słałem łóżka, dbałem o sprzęt, nawet musiałem odgazowywać wodę, bo nie mieliśmy niegazowanej. Trudno było mi wysuszyć swoje ubrania, bo mogliśmy korzystać tylko z jednego kaloryfera, a pierwszeństwo na pewno mi się nie należało. Zdarzyło się też, że na posiłku dostałem od Janka jabłko z wykałaczkami w środku. Kiedyś odwdzięczyłem mu się za to dosypaną do soli herbatą, którą otrzymał po morderczym treningu po burzy. Nie był zadowolony, ale po dość długim czasie wybaczył.
Na ławce trenerskiej zasiadał wtedy Leszek Jezierski. Jakim był szkoleniowcem?
Bardzo twardym, który lubił też wcielać się w rolę lekarza. Gdy ktoś nie miał urwanej nogi, mógł trenować, mnie się to zdarzyło nawet w gipsie, choć dzięki temu nauczyłem się grać lewą nogą. Gdy ktoś podpadł Jezierskiemu, nie było przebacz. Nawet Janek Tomaszewski został wyrzucony raz ze zgrupowania, gdy zbyt mocno poniósł go wieczór. Wspominam jednak tę współpracę bardzo miło.
Po wielu latach sam został Pan trenerem ŁKS, mając pod opieką między innymi Paulinho.
Tak, wywalczyliśmy awans, ale potem zaczęła się sprzedaż zawodników i dałem sobie na pewien czas spokój. Co do Paulinho, trudno było się spodziewać, że zrobi dużą karierę. Wtedy na wszystko narzekał, nic mu nie pasowało, nie wkomponował się w realia naszej ligi. Rozwinął się dopiero po wyjeździe.
Później jeszcze kilkukrotnie wchodził Pan do tej rzeki. Zdarzało się, że czuł się Pan jak ratownik dla klubu?
Postrzegam to inaczej. Skoro ŁKS chciał mnie zatrudnić, to znaczy, że we mnie wierzył, a ja czułem, że trzeba się podjąć zadania, choć skutki bywały różne. Prowadziłem klub na różnych szczeblach, aż w końcu rozstaliśmy się w grudniu 2015 roku.
Dziś ŁKS wrócił do drugiej ligi, na poziom centralny. Pojawił się Pan nawet na inauguracyjnym meczu.
Kiedy jeszcze niedawno pracowałem w tym klubie, zdecydowanie lepiej wyglądał piłkarsko, a słabiej organizacyjnie. Dzisiaj sytuacja się odwróciła. Najwyższa pora, żeby zespół się zbilansował – wyglądał pozytywnie zarówno piłkarsko, jak i organizacyjnie. Powstała bardzo ładna trybuna, a stadion będzie przecież rozbudowywany. Buduje się też baza treningowa, czyli to, co jest najważniejsze. Teraz musi być coraz lepiej sportowo. W piłce czasem trzeba mieć szczęście. W tym przypadku miał je ŁKS, bo dzięki wycofaniu się z rozgrywek rywala, znalazł się w drugiej lidze. Teraz trzeba mierzyć w górę – łatwiej jest awansować do pierwszej ligi, niż wydostać się z trzeciej.
Rozmawiali Jacek Janczewski i Emil Kopański