Aktualności

[WYWIAD] Mirosław Okoński: Nigdy nie zapomnę kibicom, że mi pomogli

Wywiady15.07.2019 
Mirosław Okoński, ikona Lecha Poznań, wychodzi na prostą. Najgorsze problemy zdrowotne ma sobą, przeszedł trzy operacje, a w trudnym okresie pomogli mu kibice z całego kraju. Dzięki wsparciu finansowemu były reprezentant Polski, zawodnik takich klubów jak Hamburger SV, czy AEK Ateny ma nadzieję, że jeszcze przynajmniej amatorsko pokopie piłkę.

Zacznijmy od najważniejszego – jak pańskie zdrowie?

Z dnia na dzień jest coraz lepsze. Gdyby nie pomoc kibiców, i to nie tylko Lecha Poznań, moja sytuacja wyglądałaby znacznie gorzej. Przeszedłem trzy operacje, obecnie znajduję się na diecie, pilnuję się. Nie znalazłbym się w takim położeniu, gdyby nie moja niedbałość, ale doznałem szoku, gdy dotarło do mnie jak wiele osób, i to sporo anonimowo, zaangażowało się w moją sprawę. Nie ma takich słów, którymi da się wyrazić wdzięczność.

Czyli jest nadzieja, że jeszcze pokopie pan piłkę amatorsko?

Niebawem zacznę powoli truchtać. Jestem przekonany, że jeszcze pogram w piłeczkę, a wiem, że inni sportowcy radzili sobie z większymi problemami. Siedzenie w czterech kątach bywa irytujące, człowiek przyzwyczaił się do bycia non stop przy futbolu. Procesy leczenia i rehabilitacji trwają i już niedługo powinienem pojawiać się na meczach Lecha w ekstraklasie. Tam będę miał okazję by dziękować fanom za to, co dla mnie zrobili.

Po całej akcji pomocy panu widać jak Mirosław Okoński był i jest szanowany przez środowisko kibiców. Nie da się chyba lepiej docenić sportowca?

Zawsze szanowałem i rozumiałem kibiców. Ktoś jeździ na mecze wyjazdowe, zarywa noce i potem niewyspany udaje się do pracy. Kibicowanie to mnóstwo poświęceń i piłkarze powinni o tym pamiętać. Bez fanów nie byłoby sportu, piłki nożnej. Czuję się cały czas doceniany i było mi po ludzku głupio, gdy widziałem, że kibice przesyłają prywatne pieniądze, by pomóc „Okoniowi”.

Cały czas czuje się pan symbolem Lecha?

Temu klubowi poświęciłem wspaniały okres życia. Z Lechem byłem, jestem i będę. Teraz ja patrzę na to z perspektywy kibica i marzy mi się, by „Kolejorz” znów bił się o najwyższe cele w polskiej piłce. Wierzę, że mój ukochany klub postawi na naszą młodzież. Mój przyjaciel z Olimpii Poznań, Michał Gębura wykonuje w Koronie Kielce kawał wspaniałej roboty z juniorami młodszymi, juniorzy starsi sięgnęli po mistrzostwo Polski, a w seniorach jakby się tego nie zauważało. Ja szybko dostałem szansę w seniorskim futbolu i apeluję do trenerów polskich klubów, by zmienili swoje podejście do naszych chłopaków. Nie wolno się bać na nich stawiać. W Centralnej Lidze Juniorów nie brakuje zdolnych piłkarzy, a mówię to z pełnym przekonaniem, bo wiele meczów oglądałem. PZPN robi dużo dobrego dla młodzieży i potrzebne są teraz zdecydowane działania w najlepszych klubach.

Czyli nie uważa pan, że polska młodzież jest słaba?

Nie, tylko po prostu trzeba jej zaufać. Trener Czesław Michniewicz pokazał na Euro U-21 we Włoszech kilku dobrych zawodników. Nie możemy oceniać jego drużyny przez pryzmat lania z Hiszpanią, bo z Belgią i Włochami przecież wygrała, choć niewielu w to wierzyło. Nie stać nas na to, by nasi dobrzy zawodnicy siedzieli na ławkach. Nie myślę tu tylko o juniorach, bo przypomina mi się historia Michała Pazdana w Legii. Ricardo Sa Pinto go odstawił, wolał swoich rodaków, a Pazdan po przenosinach do Turcji odżył i pokazał sportową klasę. Widziałem w telewizji mecz BATE – Piast Gliwice w eliminacjach Ligi Mistrzów. Piast wypadł korzystnie, osiągnął dobry wynik, ale czegoś mi brakowało. Wiem czego. Kluby z ekstraklasy grają tak trochę na zimno, bez emocji, bo zawodnikom brakuje poczucia identyfikacji. Trzeba wystawiać jak najwięcej osób gotowych oddawać serce. Kiedyś w Lechu trener Wojciech Łazarek odważnie postawił na źrebaków takich jak Araszkiewicz, Kofnyt i nie żałował. Wisła w latach 70-tych dała szansę Lipce, Motyce, Nawałce, Andrzejowi Iwanowi. Nie liczyła się metryka, tylko potencjał sportowy. Te przykłady powinno się pokazywać szkoleniowcom z klubów ekstraklasy. Nie byłoby porządnych piłkarzy z Pleśnierowicza, Araszkiewicza, Gębury, Waldka Krygera czy Marka Rzepki gdyby nie zaufanie, którym obdarzyli ich trenerzy. Nasza piłka nożna nie może być smutna, musi dawać radość.

Tak jak pan dawał radość kibicom?

Wiem, że balowałem i przesadzałem z tym. Z drugiej strony na boisku też starałem się dobrze bawić, grać efektownie. Gdy wychodziłem na mecz Lecha widząc 30 tysięcy kibiców na trybunach, chciałem pokazać coś ekstra, by porwać tłumy. Parę spotkań w życiu mi wyszło, coś tam osiągnąłem. Podkreślam jednak, że każdy zawodnik musi czerpać radość z futbolu.

Gdyby pan miał wskazać swój firmowy mecz?

Ciężki wybór. Nie zapomnę Superpucharu Niemiec w barwach Hamburgera SV. Rywalizowaliśmy z wielkim Bayernem Monachium, strzeliłem gola, dawałem się mocno we znaki bawarskiej defensywie, szkoda, że przegraliśmy 1:2. W HSV rozegrałem też kapitalną partię z Borussią Dortmund, okraszoną dwoma trafieniami. Z Lecha nie zapomnę meczu Pucharu Europy z Athletic Bilbao. Mistrzów Hiszpanii, prawdziwy dream-team pokonaliśmy 2:0, a mi wychodziło niemal wszystko. Niestety, w rewanżu dali nam mocnego łupnia. Dla AEK Ateny też strzelałem ważne gole, zaliczałem asysty, bywałem bohaterów derbów Aten. Jest co wspominać, czasami sobie siadam przed komputerem i oglądam moje bramki.

Duży niedosyt pozostawia przebieg pana reprezentacyjnej kariery?

Z perspektywy czasu uważam, że prześladował mnie pech. Czułem niedosyt w 1978 roku, gdy z powodu kontuzji, tak jak Stasiowi Terleckiemu, mundial przeszedł mi koło nosa. Byłem blisko wyjazdu do Hiszpanii cztery lata później, ale Antoni Piechniczek postawił na innych zawodników. Chyba jednak najbardziej zabolała mnie absencja w Meksyku w 1986 roku. Podpisałem już umowę z Hamburgerem SV, ale zdecydowałem się jeszcze jedną rundę pozostać w Lechu. Strzelałem gole, byłem w bardzo dobrej dyspozycji, lecz ponownie nie znalazłem się w gronie powołanych. Gdy już grałem w Hamburgu, niemieccy koledzy dziwili się, że zabrakło mnie w kadrze Polski na największej światowej imprezie. Nie jestem z takich, którzy mają pretensje do trenerów, więc po mundialu w Meksyku byłem do dyspozycji Wojciecha Łazarka. Nie awansowaliśmy do finałów Euro ’88, a pogrzebał nas remis w Gdańsku z Cyprem 0:0. W drużynie trener znalazł miejsce dla trzech lewonożnych zawodników. Ja i świętej pamięci Włodek Smolarek obsługiwaliśmy precyzyjnymi podaniami kolegów, ale piłka nie chciała wpaść do bramki rywala. Przed meczem z Cyprem zostałem okradziony, straciłem parę cennych rzeczy, ale grając dla barw Polski szybko o tym zapomniałem, dałem, co mogłem najlepsze. Szkoda, że czasu nie da się cofnąć, ale teraz cieszę się, że powracam do zdrowia.

Rozmawiał Jaromir Kruk

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności