Aktualności

Jej rekord pobił dopiero Robert Lewandowski. W reprezentacji grała przez 21 lat

Wywiady26.04.2020 
Od 1989 do 2010 roku była jednym z najmocniejszych ogniw kobiecej reprezentacji Polski. Przez wiele lat zakładała także opaskę kapitańską. Jej droga do dużej kariery, zwieńczonej chociażby zdobyciem mistrzostwa Niemiec z Turbine Poczdam, nie była jednak wcale łatwa. Maria Makowska jeszcze za czasów gry w Pafawagu Wrocław treningi musiała łączyć z pracą w… fabryce lodówek. – Zakładałam tam agregatory, które znajdują się z tyłu lodówki – wspomina teraz była piłkarka, która jest jednocześnie rekordzistką pod względem liczby występów w zespole narodowym.

Rozegrała pani w reprezentacji Polski 111 spotkań. Jeszcze niedawno był to rekord zarówno wśród kobiet jak i mężczyzn. Pobił panią dopiero Robert Lewandowski.

Miał więcej szczęścia.

To znaczy?

Nie miał przerw na rodzenie dzieci.

Mimo wszystko rekord przetrwał blisko 10 lat. Jak to się robi, by mimo przerw na rodzenie dzieci, osiągnąć taki wynik?

Nie wiem, może byłam jedyną w swoim rodzaju, która mogła grać tak długo na tak wysokim poziomie. Myślę jednak, że zależy to od trybu życia, jaki się prowadzi.

Łącznie w kadrze grała pani przez 21 lat, od roku 1989 do 2010. Pamięta pani jeszcze pierwsze powołanie?

Pamiętam tylko, że selekcjonerem był wtedy Józef Kopeć, a cały pierwszy mecz przesiedziałam na ławce rezerwowych. Tak to zapamiętałam. Przez to, że nie weszłam na murawę, nie jest to zbyt dobre wspomnienie.

Debiutowała pani w ósmym meczu seniorskiej kadry w historii. Jak wtedy wyglądała kobieca reprezentacja?

Było kilka zawodniczek, które grały dobrą piłkę i które wiedziały, gdzie i w którym momencie się znaleźć, jak ustawiać się na boisku. Myślę, że jak na tamte czasy stanowiłyśmy dobry i zgrany zespół.

Ale brakowało sukcesów.

W tamtych czasach nie wszystkie dziewczyny brały piłkę nożną i zgrupowania na serio. Brakowało takiego profesjonalnego podejścia. Zaczęło się to zmieniać, kiedy w 1991 roku reprezentację objął trener Jerzy Miedziński, który chyba nie do końca był zadowolony z naszej postawy, wydaje mi się, że oczekiwał większych sukcesów. Bardzo dużo zmienił też trener Władysław Szyngiera. Zaczął on budować drużynę i robić wszystko, by reprezentacja pod jego wodzą grała dobrą piłkę. Pomalutku zaczęłyśmy iść naprzód. Były nie tylko przegrane, ale i wygrane mecze. Zabrakło nam niestety awansu na mistrzostwa Europy, a to za sprawą przegranego w 1998 roku dwumeczu ze Szwajcarią.

Jak podchodziła pani do tego braku profesjonalizmu jako kapitan reprezentacji? Nie wadziło to pani?

Niezbyt mi się to podobało, ale nie mogłam z tym zbyt wiele zrobić. Z kobietami pracuje się dosyć ciężko, bo jedne biorą sobie do serca to, co słyszą, a drugie nie. Ucieszyło mnie, że wspomniany trener Szyngiera zaczął zmieniać podejście do futbolu. Faktem jest, że z kadry odeszło wtedy kilka zawodniczek, ale to był bodziec do rozwoju. Selekcja podczas zgrupowań była większa.

Powiedziała pani, że nie pamięta dobrze swojego pierwszego powołania. A ostatnie?

Grałyśmy w Szczecinie z Włoszkami. Niestety nie było to zbyt przyjemne zakończenie reprezentacyjnej kariery. Piłkarze, czy piłkarki w swoim ostatnim meczu zwykle grają od początku i schodzą w końcowych minutach, by otrzymać swego rodzaju pożegnanie. Ja natomiast weszłam na boisko na… ostatnie dziesięć, czy piętnaście minut. Wyobrażałam sobie to inaczej. Nie podobało mi się to, ale nie mogłam mieć do nikogo żalu. Taka była decyzja trenera i trzeba było to przełknąć.

A jak w ogóle zaczęła się pani przygoda z piłką?

Grałam chyba, odkąd tylko zaczęłam chodzić. Zaczęło się na podwórku, oczywiście z chłopakami, a rozkręciło, gdy tata kupił mi piłkę. W młodości uprawiałam też lekkoatletykę i początkowo chciałam wybrać oba sporty. Popularniejsza była oczywiście lekkoatletyka. O piłce kobiecej praktycznie w ogóle się nie mówiło, więc próbowałam ukierunkować się na biegi długodystansowe. Przez przypadek dowiedziałam się jednak, że kobiety grają w piłkę nożną i... się zaczęło. Co prawda najbliższy klub, Pafawag Wrocław, był oddalony od mojej miejscowości o około 150 kilometrów, ale nie miałam innego wyboru. Trzeba było dojeżdżać na treningi. To właśnie tam zaczęła się moja kariera.

Maria Makowska w reprezentacji Polski. Na zdjęciu stoi pierwsza od prawej.

Mówi pani, że początkowo stawiała na lekkoatletykę. Co więc ostatecznie zaważyło na wyborze futbolu?

Pewnego dnia byłam u znajomych i przeglądałam Gazetę Robotniczą. Ostatnie strony były poświęcone sportowi. Interesowałam się piłką nożną i zawsze kibicowałam Widzewowi Łódź. Przez przypadek zauważyłam informację o meczu Pafawagu Wrocław. Pomyślałam: „co?! Dziewczyny grają w piłkę?!” No to ja też chcę grać. Moja mama co prawda nie chciała się na to zgodzić, ale po namowach sąsiada w końcu udało się ją przekonać.

Sąsiada?!

Tak (śmiech). Z sąsiadem i sąsiadką zabierałam się codziennie rano do szkoły. Oni jechali do pracy, ja na lekcje. Często rozmawialiśmy o przeróżnych sprawach i traktowali mnie trochę jak swoje dziecko. Gdy było mi czegoś trzeba, zawsze mi pomagali. Tak było też i w tym przypadku. Moja mama była negatywnie nastawiona do mojego wyjazdu, bo, jak to mama, bała się o swoje dziecko, że nie poradzi sobie w wielkim mieście. Sąsiad i jego żona jednak z nią porozmawiali i w jakiś sposób, nie wiem jaki, ją przekonali. Sąsiad po tej rozmowie przyszedł tylko do mnie i powiedział, że w poniedziałek jadę do Wrocławia.

Wspomniała pani wcześniej, że zaczynała grać z chłopakami. Rozmawiałam ostatnio z Jolantą Nieczypor-Wambeck, która mówiła, że jej „koledzy” nie chcieli mieć dziewczyny w składzie, że po każdym jej golu chcieli wyrzucić ją z drużyny. U pani było podobnie?

Nie. Co prawda, gdy przychodziliśmy na mecz, to chłopcy z przeciwnego zespołu, jak mnie widzieli, mówili, że grać nie będą. Moi koledzy odpowiadali, że jeśli ja nie będę grać, to oni też. Przeciwnicy nie mieli więc wyjścia i musieli się zgadzać na dziewczynę na boisku. Miałam wsparcie wśród swoich kolegów. Wiedzieli, jak gram i że jestem im potrzebna.

Podobno grę we Wrocławiu łączyła pani z pracą w fabryce lodówek. To prawda?

Początkowo pracowałam w Pafawagu (Państwowa Fabryka Wagonów – przyp. red.), gdzie produkowano elektrowozy i wagony kolejowe. Tam skończyłam szkołę zawodową i rozpoczęłam pracę. Przyszedł jednak kryzys i niepotrzebna była duża liczba pracowników. Poszukiwał ich jednak Polar, czyli właśnie fabryka lodówek. Większość osób przeniosła się z Pafawagu do Polara na tzw. „wypożyczenie”. Ja jednak tam zostałam.

Nie było trudno godzić gry w piłkę z taką pracą? Wyobrażam sobie, że w fabryce był pewnie system zmianowy, praca albo od wczesnego ranka albo do nocy?

Trafiłam akurat na dział produkcji, gdzie była tylko poranna zmiana. Produkowaliśmy lodówki 60-litrowe, turystyczne.

Czym dokładnie się pani zajmowała?

Zakładałam agregatory, które znajdują się z tyłu lodówki. Moim zadaniem było włożyć go do środka, obkleić, zrobić dziurkę i zamontować kapilarę, która chłodziła lodówkę.

Ciekawa odskocznia od piłki nożnej.

Tak (śmiech). Nie ma co mówić. Wiadomo, w piłce kobiecej wyglądało to zdecydowanie inaczej niż w męskiej. U nas trzeba było dodatkowo pracować. Może teraz jest już w kobiecej piłce lepiej, ale pewnie jeszcze nie idealnie.

We Wrocławiu grała pani łącznie przez sześć lat. Jak wspomina pani tamten czas?

Dobrze, chociaż w 1991 roku klub niestety się rozsypał i przestał istnieć. Już dwa, trzy lata wcześniej widać było, że dzieje się źle. Było mi bardzo żal tego upadku. Mam wrażenie, że w tamtych czasach ten zespół komuś przeszkadzał. Po rozpadzie klubu przeniosłam się do Stilonu Gorzów Wielkopolski. Grałam tam przez trzy lata.

A stamtąd trafiła pani do niemieckiego Turbine Poczdam, z którym święciła pani największe sukcesy.

Zmiana ligi polskiej na niemiecką była dużym przeskokiem. W Niemczech był całkiem inny system treningów. Zajęcia odbywały się cztery, pięć razy w tygodniu. W poniedziałki co prawda było rozbieganie, ale od wtorku dostawało się niezły wycisk.

Z Turbine wywalczyła pani awans do Bundesligi, a później nawet ją wygrała.

Początkowo była to drużyna w fazie budowy. Było kilka dziewczyn, które nie do końca nadawały się do gry na poziomie Bundesligi. Gdy jednak awansowaliśmy, przeprowadzono selekcję. Było nas więcej, powstała nawet druga drużyna, a później młodzieżówka. To był rozkwit zespołu, który w konsekwencji doprowadził do mistrzostwa kraju.

Jak smakowało mistrzostwo w tamtych czasach?

A ja wiem… Po meczu pojechaliśmy do hotelu, chyba Marriott, w mieście ustawiona była specjalna trybuna, więc świętowałyśmy chwilę z kibicami i wróciłyśmy na kolację do hotelu. I w zasadzie to było tyle. To było ostatnie spotkanie, więc zawodniczki szybko rozjechały się do domów, na urlopy.

Maria Makowska na Gali 100-lecia PZPN. Na zdjęciu stoi pierwsza od lewej.

W jednym z wywiadów mówiła pani, że obciążenie treningowe i meczowe w Bundeslidze były podobne do tych w polskiej, męskiej, Ekstraklasie.

Bo treningi były naprawdę ciężkie. Przygotowania przed sezonem nazwałabym nawet „oraniem”, a nie treningami. Od poniedziałku do piątku trenowałyśmy trzy razy dziennie, w sobotę dwa, a w niedzielę było różnie – albo był dzień wolny, albo miałyśmy jeden trening techniczny. Wieczorne treningi na tygodniu były tak obciążające, że po ich zakończeniu ledwo mogłyśmy ustać na nogach. W trakcie sezonu schodziło się do pięciu treningów tygodniowo, ale po dwa razy dziennie.

Niemcy już wtedy oferowali piłkarkom więcej niż Polska? Np. finansowo?

Finanse na początku były marne, bo zarabiałam 1500 marek, ale dostawałam od klubu mieszkanie. Dopóki nie zaczęłam grać w Bundeslidze, bo miałam pół roku karencji, dostawałam natomiast 500 marek. Za te pieniądze trzeba było opłacić wyżywienie, ewentualną podróż do Polski.

Gdy zakończyła się pani przygoda z Turbine Poczdam, przeniosła się pani do Słowenii. Ten epizod nie trwał zbyt długo. Dlaczego?

Kierownik klubu, do którego przeszłam, ŽNK Krka, myślał chyba, że będzie mógł kierować zawodniczką, jak tylko będzie chciał. Do października grałyśmy w Lidze Mistrzyń, więc pieniądze były wypłacane. Gdy jednak odpadłyśmy w drugiej rundzie, wypłata była połowiczna. Później pan dopłacił 200 tolarów (dawna waluta Słowenii – przyp. red.), następnie 100, a na końcu powiedział, że nie ma pieniędzy. Powiedziałam mu, że jak chce, bym tu została, to niech mi zapłaci za moją pracę, a jeśli nie, to wyjeżdżam, bo nie mogę żyć na czyjś koszt. Stwierdził, że po odpadnięciu z Ligi Mistrzyń, pieniędzy nie ma, więc spakowałam walizki i wróciłam do Niemiec. Kierownik wypisywał na mnie bzdury do niemieckiego związku. Nie chcę nawet o tym mówić, bo było to przykre doświadczenie.

Czuła się pani wtedy oszukana?

Bardzo. Czułam się oszukana i w pewnym sensie wykorzystana. Podobnie wykorzystywane były piłkarki z Serbii, które grały, a nie dostawały pieniędzy. One nie miały takiego przywileju, jak ja, że mogły mu się postawić. Albo zostawały w Słowenii i grały za 200 tolarów, albo wracały do Serbii i nie miały nic. Mimo to, większość z nich po czasie i tak wróciła do swojego kraju. Po czasie myślę, że może to dobrze, że ta moja krótka kariera w Słowenii nie trwała dłużej.

Po powrocie do Niemiec nie grała już pani na najwyższym poziomie. Co stało na przeszkodzie?

Klub z niższej ligi miał mi więcej do zaoferowania. Zapewnił mi mieszkanie, pomógł znaleźć pracę, załatwić dokumenty. Moje oczekiwania piłkarskie były co prawda większe, ale mimo to poziom wcale nie był niski.

Nie żałowała pani nigdy, że nie gra w obecnych czasach?

Na pewno chciałabym spróbować, ale ktoś musiał zacząć. Padło na mnie, na moje pokolenie i cieszę się, że teraz dziewczyny mają większe możliwości gry w piłkę. Być może kiedyś wspomną o tych zawodniczkach, które przetarły im szlak, zaczynały od zera, by one teraz mogły być tu, gdzie są. To, co my wywalczyłyśmy w reprezentacji, np. dostawanie „kieszonkowych”, kadrowego, czy chociażby żebyśmy miały sprzęt i jednolite stroje reprezentacyjne, dla obecnych piłkarek jest standardem. Wierzę, że kiedyś powiedzą „fajnie, że ktoś to zaczął i utorował nam drogę”.

A jaki jest pani sposób na długowieczność? Co radziłaby pani piłkarkom, które chciałyby grać w kadrze Polski tak długo jak pani?

Generacja, która jest za nami, jest słabszą generacją. Mam 51 lat, ale myślę, że jeśli potrenowałabym przez dwa, trzy miesiące, to mogłabym zmierzyć się z zawodniczkami, które trenują cały czas. Wiadomo, teraz przybyło mi kilka kilogramów, bo od roku z powodu różnych problemów, nie trenuję, ale uważam, że byłabym w stanie wrócić. Nie tak dawno grałam jeszcze w II lidze niemieckiej i nie było wielkiej różnicy między mną, a młodymi piłkarkami. Marzy mi się, by ktoś zorganizował taki charytatywny mecz, np. byłe reprezentantki kontra dziennikarze. Fajnie by było w nim zagrać.

Rozmawiała Aneta Galek

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności