Aktualności
Łączą nas pokolenia! Wolontariacka historia Mirona Marczuka
Z kolejną podróżą wybieramy się na północy wschód Polski. Nietypowe imię bohatera, sympatia londyńsko-białostocka, wreszcie kwestia magicznej iskry, która jest w każdym z wolontariuszy. Sporo historii w opowieści o Mironie Marczuku, czyli człowieku, który ma słabość do pomagania. A przy okazji do kontaktu z ludźmi i… kołowrotów!
Miron pochodzi z Białowieży. Centrum polskiej natury, województwo podlaskie, gdzie piłkarsko numerem jeden jest Białystok. Jagiellonia to również dla naszego bohatera szczególny punkt na mapie futbolu. – Niektórzy śmieją się, że mamy jeden klub na całe województwo, bo każdy myśląc o Podlasiu, mówi o „Jadze”. Ale kibicowanie właśnie jej, to sprawa przekazywana z pokolenia na pokolenie. I w mojej rodzinie nie jest inaczej, myślę, że to coś więcej niż tylko regionalny sentyment – uśmiecha się Miron.
Jemu jednak bliżej było i jest do siatkówki. Co prawda wzrost nie pozwolił na zrobienie czegoś więcej, w bardziej zawodowym wydaniu, ale odbijanie piłki przez siatkę przynosi Marczukowi dużą frajdę. – Lubię różne sporty, ale chyba najbardziej jednak siatkówkę. Co do mojej gry, sprawdzałem się głównie na pozycji libero, czasem w roli przyjmującego. Lubię też pograć w siatkówkę plażową. Jest nawet miejscowy, amatorski klub siatkarski, Żubr Białowieża, w którym kilka razy udało mi się poodbijać. Łatwo się domyślić, sąsiedztwo z puszczą zobowiązuje – przyznaje bohater naszej opowieści.
Miron grecki i Białoszewski
Skąd takie nietypowe imię? Okazuje się, że główną inspiracją była poezja. Imię syna miało być wyjątkowe i ostatecznie inspiracja nakierowała na Mirona Białoszewskiego, polskiego prozaika. Miron Marczuk tłumaczy to tak: – Jestem wdzięczny rodzicom za ten wybór. Chcieli wymyślić coś nietypowego, Miron Białoszewski był inspiracją, to prawda. Do tego moje imię ma greckie korzenie, istniał taki święty. Co więcej, miałem okazję pojawić się na jego grobie na Krecie. Skoro nawet my o tym rozmawiamy przy okazji tekstu, to pomysł rodziców na ciekawe, oryginale imię, powiódł się. Ja mogę przyklasnąć! – mówi Miron.
Kreta, Białowieża, Jagiellonia… Do listy Marczuka trzeba też dopisać Warszawę i Anglię. Jako student, zamieszkał w stolicy, gdzie studiował informatykę. Ostatnie lata Marczuk spędził jednak w Wielkiej Brytanii, kształcąc się w kierunku zarządzania. A skoro pojawiła się okazja być w ojczyźnie piłki nożnej, Miron zaliczył kilka dużych, futbolowych aren. Na czele z Emirates Stadium w Londynie. Arsenal to zagraniczny wybór numer jeden po stronie naszego bohatera. Kanonierów na trybunach odwiedził jeszcze zanim przeprowadził się do Anglii, ale mając już większe pole manewru na miejscu, dołożył kilka dodatkowych wizyt w angielskiej stolicy. Brytyjski etap życia Miron zakończył niedawno, po dwóch latach pobytu.
Specjalizacja: kołowroty!
– Początek mojej przygody z wolontariatem łatwo zapamiętać, bo zaczęło się od meczu Polski z Niemcami na Narodowym. Bardzo chciałem tam być, ale zdobycie biletów graniczyło z cudem. Kolega podpowiedział, że warto spróbować przez wolontariat, od środka zobaczyć to wydarzenie. Koniec końców meczu nie obejrzałem na żywo, tylko z wysokości centrum wolontariatu. Pamiętam, że mieliśmy otwarte okno i robił się tzw. spojler, bo na ekranie telewizora trwała akcja, a kilka sekund wcześniej Narodowy ryczał z radości – śmieje się Marczuk. Jak sam jednak przyznaje, tamto historyczne zwycięstwo z 2014 roku, nie było czymś najistotniejszym, z perspektywy udziału w wolontariacie. Miron wyspecjalizował się w tzw. kołowrotach, pomagając kibicom płynnie wejść na teren stadionu. – Poczucie, że pomagasz drugiemu człowiekowi, masz z nim kontakt, to świetna rzecz – dodaje Marczuk.
Dla Mirona zwycięstwo nad Niemcami było początkiem drogi przy wolontariacie, który był organizowany przy meczach reprezentacji Polski. Marczuk zaliczył sporo spotkań o punkty w eliminacjach, a jedną wspólną cechą było to, że wszystkie grane były na Narodowym. I choć w przypadku meczów reprezentacji nie jest to specjalne odkrycie, Miron wziął również udział w finale Ligi Europy UEFA w Warszawie.
Koledzy Ever i Grzegorz
W 2015 roku warszawski finał należał do Sevilli. Hiszpańska drużyna ograła ukraińskie Dnipro Dnipropetrovsk 3:2, a sam mecz był jednym z ciekawszych widowisk na tym etapie rozgrywek w ostatnich latach. – To inna rzeczywistość niż mecze reprezentacji Polski. Dzień przed ćwiczyliśmy ceremonię wyjścia na murawę, wręczenia pucharu, na potrzebę telewizji. Symulowaliśmy, że jesteśmy piłkarzami obu drużyn. To było coś! Dodatkowo podczas finału koordynowałem grupą, pomagającą przy kołowrotach. Do Warszawy zjechali się kibice z różnych stron świata. To było niezwykłe – przyznaje Marczuk.
Poza próbami ceremonii i rolą koordynatora, Miron miał też okazję z bliska zobaczyć piłkarzy, którzy niedługo wcześniej, sięgali po trofeum Ligi Europy UEFA. – Warto dodać, że takie możliwości dzieją się już po zakończeniu naszych obowiązków. Kiedy stadion robi się pusty i właściwie, zostajemy jeszcze, pooddychać tą atmosferą wielu godzin przygotowań i całego wydarzenia. Najpierw przypadkowo spotkaliśmy Evera Banegę, który akurat po meczu podpisywał piłki. Z chęcią stanął z nami do wspólnego zdjęcia. Idąc za ciosem, podeszliśmy do szatni Sevilli. Hiszpański zespół mocno świętował, ale udało się poprosić Grzegorza Krychowiaka. Wyszedł do nas, z uśmiechem podziękował za pracę i też mamy zdjęciową pamiątkę. Takie gesty się pamięta – zauważa bohater naszej historii.
Być superbohaterem
Marczuk podczas pobytu w Anglii nie miał okazji brać udziału w wolontariacie. Jak sam przyznaje, coraz bardziej tęskni za tą częścią życia. Teraz pozostaje tylko czekać na coraz większe otwarcie świata na wydarzenia, takie jak przed epidemią COVID-19. – Byłem już rekrutowany na finał Ligi Europy w Gdańsku. Trzymam kciuki, żeby bez przeszkód odbył się za rok. Czekam też na kolejne okazje do meczów reprezentacji Polski. Najważniejsze jest jednak to, jaką moc ma wolontariat. On łączy pokolenia i niezależnie od tego, jakim jesteś człowiekiem, tu i teraz stajesz się superbohaterem. Każdy jest równy, niezależnie od wieku, czy tego, czym się zajmuje na co dzień – zauważa Marczuk, dodając po chwili namysłu: – Nie wiem do końca, jak to robią ludzie z rekrutacji, ale dobierają fantastyczne osoby do działania. I to nie jest kwestia jednej cechy charakteru. To jest taka niewytłumaczalna iskra, która daje energię, a nią możesz zarazić innych – uśmiecha się Miron.
I czy coś więcej trzeba dodawać?
Maciej Piasecki