Aktualności
[WYWIAD] Władysław Szaryński, czyli „karlus ze Szczecina”
Choć ma w dorobku dwa tytuły mistrza Polski, pięć krajowych pucharów, występ w finale Pucharu Zdobywców Pucharów i dwa spotkania w zespole narodowym, Władysław Szaryński dziś jest postacią nieco zapomnianą. Bardzo niesłusznie, bo swoim życiorysem i osiągnięciami mógłby obdzielić co najmniej kilku piłkarzy. Jest dzieckiem Szczecina, ale od wielu lat mieszka w Sosnowcu. – Życie rzuciło mnie na drugi koniec Polski, i choć przy każdym wyjeździe z rodzinnego miasta płakałem jak dziecko, nie mogę niczego żałować – mówi w długiej rozmowie z Łączy Nas Piłka.
Zaczynał pan karierę w szczecińskiej Arkonii i już jako nastolatek w meczu z Polonią Bytom pokonał pan legendarnego Edwarda Szymkowiaka. To musiało być wspaniałe uczucie.
W tamtych czasach przypadki tak młodych piłkarzy występujących na poziomie obecnej ekstraklasy były nieliczne. Mnie udało się nie tylko znaleźć w pierwszej drużynie, ale także strzelić gola Szymkowiakowi. To było fantastyczne uczucie. Niestety, pomieszało się ono z negatywnymi emocjami, bo tym meczem pożegnaliśmy się z ekstraklasą, spadając na jej zaplecze.
Wchodził pan do szatni jako młodziutki chłopak. Jak został pan w niej przyjęty?
Tak naprawdę nie byłem człowiekiem znikąd. Z zespołem juniorów Arkonii zdobyłem tytuł mistrza Polski juniorów. Zostałem uznany przez jednego z redaktorów „Przeglądu Sportowego”, Jerzego Lechowskiego, najlepszym zawodnikiem turnieju finałowego, rozgrywanego w Mielcu. Ochrzcił mnie wtedy mianem „szczecińskiego Szołtysika”. Być może trochę ze względu na warunki fizyczne, ale gdy po latach spotkałem się z Zygą, okazało się, że jestem cztery centymetry wyższy. Grałem też w juniorskich reprezentacjach Polski, między innymi z Włodkiem Lubańskim, a byliśmy młodsi, niż kategoria wiekowa, w której występowaliśmy. Tak więc nie byłem w Arkonii zupełnie anonimowy. A poza tym śmieję się, że przez trzy dni byłem wtedy zawodnikiem Legii Warszawa.
Co pan ma na myśli?
Po mistrzostwach w Mielcu miałem wracać do Szczecina tylko na trzy dni, bo zostałem powołany na odbywający się co roku w Warszawie centralny obóz juniorów. Brało w nim udział ponad osiemdziesięciu juniorów z całej Polski. Podczas turnieju w Mielcu bramki Legii strzegł Władek Grotyński, z którym znałem się z kadry narodowej. Zaproponował mi, abym zamiast wracać na dwa dni do Szczecina przez całą Polskę, zabrał się z zawodnikami Legii do stolicy i poczekał na start obozu u niego. Poprosiłem trenera o zgodę i tak właśnie wsiadłem do autokaru razem z całym zespołem z Warszawy.
Urodził się pan w Szczecinie, ale w barwach Pogoni nigdy pan nie zagrał.
Jak chyba każdy chłopak w tamtych czasach, wychowałem się na podwórku, gdzie od rana do wieczora kopałem piłkę. Zaczynałem jeszcze w przedszkolu, grałem jeden na jednego ze starszym o cztery lata chłopakiem. Później zostałem dostrzeżony przez starszych kolegów, gdy raz dopuścili mnie do gry, stałem się etatowym zawodnikiem podwórkowej ekipy. A to były takie dryblasy, że musiałem na nich patrzeć zadzierając głowę do góry. Nauczycielka języka polskiego miała ze mną utrapienie, bo najczęściej jej lekcje spędzałem na boisku. Mogła mnie oglądać nie w sali, a przez okno. Skończyło się tym, że nie zdałem do trzeciej klasy szkoły podstawowej… Co ciekawe, dowiedziałem się o tym dopiero przy rozdawaniu świadectw. Z powodu meczów rozgrywanych na podwórku musiałem więc powtarzać rok nauki. To były jednak piękne czasy, całe dnie spędzało się z piłką przy nodze. Mieszkałem w dość zrujnowanym po wojnie Szczecinie i widząc jakikolwiek kamień leżący na ulicy, nie mogłem się oprzeć, żeby go nie kopnąć. Sam nie wiem, skąd wzięła się ta moja pasja, bo mój ojciec nigdy ze mną na temat futbolu nie rozmawiał. Dużo zawdzięczam trenerowi Bogusławowi Osełce, który prowadził mnie w juniorskich zespołach Arkonii, a także lubiącemu stawiać na młodzież Stefanowi Żywotce.
To właśnie Żywotko wprowadzał pana do zespołu seniorów.
Tak. Zresztą już jako szesnastolatek trenowałem z pierwszą drużyną, grającą w ekstraklasie. Już wtedy usłyszałem, że moje umiejętności pozwalają mi zająć miejsce w tym zespole. Stwierdził jednak, że ryzyko, że ktoś zrobi mi krzywdę, jest za duże. Ważyłem wtedy nieco ponad pięćdziesiąt kilogramów, a grałem na pozycji środkowego napastnika, więc było się czego obawiać. Musiałem jeszcze trochę poczekać, ale w końcu dopiąłem swego.
W Szczecinie obowiązywała wówczas niepisana zasada, że zawodnicy Arkonii nie mogą przetransferować się do Pogoni i odwrotnie?
Tak, tylko jako młodziutki chłopak o tym nie wiedziałem. Mam taki charakter, że nigdy nikogo o nic nie proszę. Nie wiem, czy działacze Pogoni liczyli, że to ja pierwszy zgłoszę się do tego klubu i poproszę o szansę, ale nie wykonali w moją stronę żadnego ruchu. Po spadku z ligi w Arkonii zmienił się trener. Stefana Żywotkę zastąpił Alojzy Sitko. Nie szło mu jednak najlepiej i zaliczyliśmy kolejną relegację. Z Pogoni nadal nie dostawałem żadnych sygnałów, grałem więc w trzeciej lidze. Wyróżniałem się dobrą techniką i niejednokrotnie spotykałem się z polowaniem na moje nogi. Nie było to nic przyjemnego. Bywało, że na jedną nogę zakładałem dwie warstwy ochraniaczy. Nic dziwnego, że chciałem się stamtąd wyrwać.
Szansą okazał się bydgoski Zawisza.
Arkonia grała z tym zespołem mecz sparingowy. Zaprezentowałem się na tyle dobrze, że już po pierwszej połowie trener Mieczysław Gracz zaczął o mnie wypytywać. Po ostatnim gwizdku podszedł do mnie grający w Zawiszy kolega z kadry juniorskiej, Zdzisław Kostrzewiński, i zapytał, czy chciałbym przenieść się do Bydgoszczy, by tam odsłużyć zbliżającą się służbę wojskową. Wszyscy uciekali od wojska, a ja praktycznie na ochotnika, bez żadnego namysłu się na to zgodziłem. Chciałem po prostu występować w najwyższej klasie rozgrywkowej, a Zawisza był na to szansą.
Nie obyło się jednak bez problemów.
Właściwie nikomu nie powiedziałem o tej propozycji. W temat wtajemniczyłem tylko jednego kolegę z zespołu, Jasia Mikulskiego, który trzymał język za zębami. Z działaczami Zawiszy umówiłem się na styczeń, ale nikt nie wziął pod uwagę, że w tym miesiącu nie przeprowadza się poboru do wojska. Wsiadłem jednak w pociąg i pojechałem do Bydgoszczy. Zostałem przyjęty i ubrany w mundur. Arkonia nie chciała odpuścić i groziły mi trzy lata dyskwalifikacji.
Czuł pan realną groźbę tak długiego rozbratu z piłką?
Nie wierzyłem, że potrwa to aż trzy lata. Obowiązywał wówczas przepis, na mocy którego zawodnik dostawał zwolnienie z klubu na czas służby wojskowej, a po jej zakończeniu miał wrócić. Oczywiście, trochę się obawiałem, bo do wojska zostałem przyjęty w okresie poza poborem i Arkonia starała się to wykorzystać. Po pomoc ruszyła do Wojciecha Jaruzelskiego, wówczas zarządzającego pomorskim okręgiem wojskowym. Na jego rozkaz po trzech miesiącach musiałem powrócić do cywila. Mogło to oznaczać powrót do Arkonii. Szczeciński klub dzień przed końcem mojej służby przysłał do Bydgoszczy delegację z moim trenerem z trampkarzy na czele. Była to próba zagrania na moich uczuciach. Prezes Zawiszy poinformował mnie, że rzeczywiście zostaję zwolniony ze służby wojskowej, ale tylko ode mnie zależy, czy chcę powrócić do Szczecina, czy nie. Wolałem zostać w Bydgoszczy, nie uśmiechała mi się ponowna gra w trzeciej lidze. Postawiłem na swoim, wiosną po raz drugi zostałem wcielony do wojska. Przez te wszystkie perypetie straciłem pół roku kariery, gdyż nie mogłem grać. Dopiero w rundzie jesiennej dostałem na to zgodę.
Wkrótce był pan już młodzieżowym reprezentantem Polski.
Gdy grałem w Arkonii, nikt nie zwracał uwagi na trzecioligowe rozgrywki. W Bydgoszczy już po kilku spotkaniach dostałem powołanie od trenera Władysława Stiasnego. Dostawałem też szansę od trenera Wacława Pegzy, więc trochę meczów w reprezentacji młodzieżowej się rozegrało.
Z Zawiszą również przydarzył się jednak panu spadek.
Tak, nie zdołaliśmy się utrzymać. Znów przyszło mi grać poza ekstraklasą. Naszym ligowym rywalem był między innymi ROW Rybnik. To była bardzo doświadczona drużyna, mająca w składzie byłych piłkarzy Górnika Zabrze i Ruchu Chorzów. ROW stawiany był w roli faworyta całej ligi, ale w Bydgoszczy udało nam się z nimi wygrać 3:1. Zostałem po tym meczu zapamiętany przez działaczy z Rybnika, którzy postanowili ściągnąć mnie na Śląsk.
Znalazł się pan więc nieco w zawieszeniu pomiędzy trzema klubami – Zawiszą, Arkonią i ROW?
W to wszystko jeszcze próbowała wmieszać się Gwardia Warszawa. Klub ten uszanował jednak fakt, że mam wrócić do Arkonii. Tak się stało, po drugim wyjściu z wojska na stadionie Zawiszy czekał na mnie samochód, który zabrał mnie do Szczecina. ROW nie dopilnował sprawy. Miałem do cywila wyjść w czwartek, a w weekend rozgrywany był mecz w Rybniku. Działacze Zawiszy poprosili mnie, żebym jeszcze w nim zagrał i się zgodziłem. Kilka dni nie robiło mi różnicy. Zagrałem przeciwko rybniczanom, którzy znów się o mnie upomnieli. Podałem im swój szczeciński adres i wróciłem do trzecioligowej Arkonii. Gdy wracałem, na dziesięć meczów przed końcem sezonu, mieliśmy cztery punkty straty do prowadzącej Warty Poznań. Tak się złożyło, że wygraliśmy dziewięć z tych spotkań i ze sporą przewagą awansowaliśmy do drugiej ligi.
Myślał pan, że zostanie w Arkonii dłużej, czy jednak spoglądał nieco w stronę Pogoni?
Jak wspomniałem, nigdy o nic nikogo nie prosiłem, więc nie chciałem jako pierwszy robić ruchu w kierunku Pogoni. Liczyłem jednak, że ten klub się do mnie zgłosi. Gdy odchodziłem do Zawiszy, w szczecińskiej prasie ukazał się artykuł, że miasto traci przyzwoitego piłkarza. Po powrocie do Arkonii zacząłem grać w drugiej lidze, mieliśmy bardzo perspektywiczną drużynę. Moim zdaniem stać nas było na awans, ale brakowało nam dwóch zawodników – prawego obrońcy i jednego stopera. Gdybyśmy na tych pozycjach mieli nieco lepszych piłkarzy, moglibyśmy ponownie zapukać do ekstraklasy. Nie udało się, niestety. Przekonałem się wtedy, że wielkiego zespołu tam nie będzie. A ekstraklasowy ROW Rybnik cały czas deptał mi po piętach. Działacze trzy razy przyjeżdżali do Szczecina. Dwa razy odmówiłem, za trzecim przybyli do mojego mieszkania. Miałem ciągle w głowie, że chcę grać w ekstraklasie. Po rundzie jesiennej umówiłem się z przedstawicielami klubu z Rybnika, że złożę podanie o zwolnienie z Arkonii i dołączę do nich.
Brzmi bardzo prosto, ale chyba tak jednak nie było?
Po rundzie rzeczywiście złożyłem takie podanie. Zrobił się z tego wielki szum. Moim zdaniem Arkonia nie stanęła wtedy na wysokości zadania. Działacze tego klubu zdawali sobie sprawę z tego, jak trudna sytuacja panuje w moim rodzinnym domu, ale nie zrobili żadnego ruchu, żeby pomóc swojemu wychowankowi. Cały czas słyszałem jedynie, jak mantrę, „nie da się”. Pogoń też trochę drzemała, zdecydowałem się zatem na ROW. I znowu, jak przy pierwszym wyjeździe – groźba 3,5-letniej dyskwalifikacji. Zostałem okrzyknięty „zdrajcą Szczecina”. Klubowi z Rybnika bardzo zależało na tym, by załatwić dla mnie zwolnienie z Arkonii, ale znów pojawiły się opory. Nie mogłem grać, udało się osiągnąć porozumienie dopiero po piątym meczu rundy rewanżowej. Tak się złożyło, że było to spotkanie z Pogonią. Miałem tam znajomych, więc odprowadziłem ich na dworzec. Prowadzący wtedy „Portowców” Stefan Żywotko chciał mnie zagarnąć, ale wiedziałem, że dostanę wreszcie zgodę na grę w Rybniku.
ROW musiał się wtedy bronić przed spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej. Dla pana skończyło się to jednak „transferem życia”.
To była właściwie walka o przetrwanie. Trzeba było bić się do ostatniej kolejki, ale niestety, nie udało się. Jeden z meczów na finiszu rozgrywek graliśmy w Zabrzu, przeciwko Górnikowi. Trenerem zabrzan był już wtedy Węgier Geza Kalocsay. Widział mnie wtedy pierwszy raz, przegraliśmy z Górnikiem 2:3. Zdobyłem jedną z bramek dla swojego zespołu, a Kalocsay – nie znając mojego nazwiska, a tylko numer na koszulce – powiedział prosto: „dziesiątka musi grać u nas”. Prezes ROW chciał się jednak trochę zabezpieczyć i po zakończeniu sezonu zorganizował dla całej drużyny wyjazd, by nikt nas nie zastał na miejscu i nie składał propozycji. Gdy już rozpoczęliśmy przygotowania do sezonu, dotarła jednak do mnie oferta z Górnika. Miałem postanowienie, że jeżeli ROW się utrzyma, zostaję. Dobrze zostałem w Rybniku przyjęty, świetnie mi się grało w tym zespole z Eugeniuszem Lerchem. Niestety, spadliśmy, więc zdecydowałem się na przenosiny. Rozmowa trwała dziesięć minut.
Błyskawiczne negocjacje.
Nie wahałem się nawet przez chwilę. Wiedziałem, do jakiej ekipy mogę trafić. Rok wcześniej Górnik w rozgrywkach Pucharu Europy wygrał z Manchesterem United, to był fantastyczny zespół. Ja tymczasem plątałem się po niższych ligach, więc to była olbrzymia szansa. Kilka lat straciłem, więc nie mogłem sobie pozwolić na kolejne miesiące tułaczki i niepewności. Do Rybnika przyjechałem z jedną torbą i magnetofonem szpulowym. Górnik przysłał po mnie taksówkę, wsiadłem i tak trafiłem do Zabrza. Niektórzy nazywali to „porwaniem”, ale nikt mnie do niczego nie zmuszał. ROW oczywiście nie chciał dać mi zwolnienia. Pieniądze nie mogły przekonać klubu z Rybnika, bo tych nie brakowało. Dostałem nawet czek in blanco, ale nie było siły, chciałem grać w Górniku. Nie zmieniałem klubu dla pieniędzy, co niektórzy mi później zarzucali. Gdybym patrzył tylko na finanse, w Rybniku mógłbym uzyskać więcej. Chciałem się jednak rozwijać, grać w lepszej drużynie. Straciłem trzy i pół miesiąca, ale zwolnienie ostatecznie uzyskałem. Zadebiutowałem w Górniku razem z Janem Banasiem, który też musiał odczekać swoje po odejściu z Polonii Bytom.
Tam przeżył pan najpiękniejsze chwile kariery. Tytuły mistrza Polski, krajowe puchary, finał Pucharu Zdobywców Pucharów… To była najlepsza drużyna klubowa w historii polskiego futbolu?
Nikt mi nie zabierze tego, co udało mi się wygrać w Zabrzu. Na początku nie zawsze grałem, bo trener Michał Matyas w niektórych spotkaniach decydował się na grę dwójką, a nie trójką napastników. Niepodważalną pozycję miał Włodek Lubański, o to drugie miejsce walczyłem z Jankiem Banasiem. Janek był bardziej doświadczony, więc wychodził częściej na boisko. Czy to była najlepsza drużyna klubowa w historii polskiego futbolu? Trudno mi powiedzieć, ale na pewno jedna z najlepszych. W Górniku zawsze występowała plejada gwiazd, a w 1970 roku zespół korzystał z lat doświadczeń gry w europejskich pucharach. Wszystko dojrzewało z upływem czasu, procentowało.
To właśnie w Górniku zmienił pan pozycję, przechodząc z linii ataku na skrzydło?
Tak, wymagała tego zmiana trendów. Przestano grać czterema napastnikami, więc ktoś z ataku musiał przesunąć się na bok. Padło na mnie. Tak samo było w Zagłębiu Sosnowiec, do którego przeniosłem się w 1974 roku.
Z klubem tym wywalczył pan dwa Puchary Polski. Jak wspomina pan czas spędzony w tamtym zespole?
W 1973 roku miałem trochę pecha. Na rok przed mistrzostwami świata doznałem dwóch kontuzji, które zabrały mi kilka miesięcy. W Górniku grałem nieco mniej, a broniące się przed spadkiem Zagłębie Sosnowiec poszukiwało wzmocnień. Prezesi obu klubów doszli do porozumienia i tak trafiłem do Sosnowca. Nie spodziewałem się, że jeszcze w karierze spotkam się z Władkiem Grotyńskim. Udało nam się wtedy uratować przed spadkiem, a w kolejnych sezonach Zagłębie stało się bardzo stabilną drużyną. W klubie odbyła się rewolucja kadrowa, zespół został zbudowany niemal od nowa. Oparto go na doświadczonych zawodnikach. Efektem były dwie wygrane w Pucharze Polski, w 1977 i 1978 roku. Miałem przyjemność być kapitanem tych drużyn. Doczekaliśmy się też reprezentantów Polski na mistrzostwach świata w Argentynie, bo wśród wybrańców Jacka Gmocha znaleźli się Zdzisiek Kostrzewa, Wojtek Rudy i Włodek Mazur, król strzelców ligi z 1977 roku. Miałem też małą satysfakcję, bo nieżyjący już niestety Włodek bardzo dużo bramek zdobywał po moich podaniach. Wykonaliśmy wtedy w Zagłębiu świetną pracę.
W reprezentacji Polski rozegrał pan tylko dwa spotkania. Dlaczego było ich tak mało?
Nie chcę wszystkiego tłumaczyć pechem, ale faktem jest, że powołania zbiegały się z trudnymi chwilami w moim życiu osobistym. W moim debiucie w kadrze wygraliśmy z Danią 5:0, zebrałem dobre recenzje za swój występ. Później niestety przyszedł nieszczęsny mecz z NRD, który z kolei przegraliśmy 0:5. Aż ośmiu zawodników dostało nagany od PZPN, ja w tym gronie się nie znalazłem. Dostałem kolejne powołanie, na mecz z Irlandią. Wygraliśmy 2:0, ale pełniłem jedynie funkcję rezerwowego. Miałem trochę żal, że nie dostałem choćby kwadransa. Tak się jednak nie stało. Gdy kadrę przejął Kazimierz Górski, przed jego pierwszymi powołaniami usłyszałem: Jarosik albo Szaryński. Trener zdecydował się na tego pierwszego. Przez pewien czas nie otrzymywałem zaproszeń na zgrupowania, później takowe nadeszły, ale podczas przygotowań do sezonu z Górnikiem, w ostatniej minucie treningu doznałem poważnej kontuzji. Zerwałem torebkę stawową w stawie łokciowym i czekała mnie przymusowa przerwa. Nie miałem szczęścia do reprezentacji Polski. Zresztą, trener Górski pamiętał też mój niezbyt dobry występ w barwach Górnika w meczu z Gwardią Warszawa. Była to jednak bardzo wyjątkowa sytuacja.
Jakiego rodzaju „wyjątkowa”?
W spotkaniu reprezentacji młodzieżowej z RFN, za kadencji trenera Andrzeja Strejlaua, byłem w życiowej formie. Prowadzący kadrę rywali Jupp Derwall chwalił mój występ. Niestety, w tym samym dniu dowiedziałem się, że mój tata umiera w szpitalu. Kolejnego dnia odszedł. Euforia przemieniła się w ogromny smutek. Na pogrzeb oczywiście musiałem pojechać, ale trener Górnika Zabrze, Antoni Brzeżańczyk, powiedział: „jeśli pogrzeb będzie w czwartek, w środę przyjedź i zagraj mecz”. Dziś sam siebie muszę z tego powodu nazwać idiotą, ale zgodziłem się na to. W poniedziałek poleciałem samolotem do Szczecina, we wtorek załatwiałem sprawy związane z pochówkiem. W środę, w dniu meczu, o piątej rano znów wsiadłem w samolot i poleciałem do Warszawy, gdzie Górnik grał mecz z Gwardią. Gdy dotarłem do hotelu, trener przywitał mnie słowami: „wiesz, Władek, miałeś takie przeżycie, więc usiądziesz na ławce rezerwowych”. Gdybym miał możliwość, z miejsca obróciłbym się na pięcie i poleciał znów do Szczecina. Byłem załamany i rozgoryczony. Wszedłem na boisko po przerwie, a mecz zakończył się remisem 1:1. Na stadionie obecni byli przedstawiciele PZPN, a także trener Górski. Nie miał pojęcia o okolicznościach, w jakich przyszło mi grać. Nie był to porywający występ w moim wykonaniu, a gdy schodziłem z boiska, mijałem się z trenerem. Usłyszałem, że on w kadrze nie potrzebuje takich ludzi, którzy jednego dnia grają jak wirtuozi, a następnego nie potrafią kopnąć prosto piłki. Myślę, że to też miało pewien wpływ na moją karierę w kadrze. Skończyło się na dwóch występach, ale czuję pewien niedosyt. W futbolu klubowym osiągnąłem bardzo dużo, ale reprezentacja pozostała niespełnionym marzeniem.
Może pan jednak powiedzieć, że jest zadowolony z przebiegu całej swojej kariery?
Poza kadrą narodową, myślę, że tak. Niejeden piłkarz chciałby mieć w swoim dorobku to, co udało się mnie osiągnąć. Chciałbym przy tym podziękować wszystkim moim kolegom z boiska, zwłaszcza z Górnika, gdzie zostałem fantastycznie przyjęty, choć byłem, jak ujął to kiedyś Ernest Pol, „karlusem ze Szczecina”. Nie sądziłem, że tak szybko, bo już po kilku miesiącach, będę finalistą europejskiego pucharu. Troszkę po sobie zostawiłem, i w Górniku, i w Zagłębiu Sosnowiec. Były to piękne chwile, których nikt mi nie zabierze i z których mam satysfakcję do dziś. A mam komu opowiadać, bo doczekałem się trójki wnuków. Mieszkam sobie spokojnie w Sosnowcu i cieszę się każdą chwilą. Życie rzuciło mnie na drugi koniec Polski, i choć przy każdym wyjeździe ze Szczecina płakałem jak dziecko, nie mogę niczego żałować.
Rozmawiał Emil Kopański