Aktualności
[WYWIAD] Tomasz Wałdoch: Na mistrzostwa świata nie jedzie się po to, by zwiedzać
W jaki sposób piłkarz rodem z Gdańska trafił na Górny Śląsk, do Zabrza?
Zaczynałem w Stoczniowcu, który obecnie nosi nazwę Polonia. Ten klub słynął z bardzo dobrej pracy z młodzieżą. Ja praktycznie cały czas grałem w starszych rocznikach niż mój. Musiałem zwrócić na siebie uwagę któregoś z trenerów kadry wojewódzkiej, bo dostałem do niej powołanie. W czasie jednego z turniejów zostałem wypatrzony przez kogoś z reprezentacji Polski do lat 15 i pojechałem na swoje pierwsze zgrupowanie, do Świnoujścia. Było tam ponad 50 zawodników z całej Polski, z których wybrano 32-osobową kadrę, która później została zawężona do ostatecznej liczby 18 graczy. Znalazłem się w tym gronie i pojechałem na pierwszy międzynarodowy turniej, do Francji. Chyba spełniałem oczekiwania trenerów, bo regularnie dostawałem powołania do kadry narodowej, od U-15 coraz wyżej. W barwach juniorskiej reprezentacji Polski wystąpiłem w meczu rozgrywanym w Jastrzębiu, przeciwko Norwegii. Pojawili się skauci klubów śląskich, w tym Górnika Zabrze. Widocznie trafilem do notesu i dostałem propozycję przenosin na Górny Śląsk. Było to dla mnie ogromnym wydarzeniem, bo drużyna naszpikowana była kadrowiczami.
Dla młodego chłopaka wejście do szatni z takimi zawodnikami jak Józef Wandzik, Jan Urban czy Ryszard Komornicki musiało być potężnym przeżyciem.
Zespół składał się właściwie z samych reprezentantów Polski, czy to seniorów, czy młodzieżowych. Miałem to szczęście, że też już miałem ze sobą grę w juniorskich kadrach, ale jeszcze nie byłem zawodnikiem mocno rozpoznawalnym. Pewnie się zdziwili, co to za chłopaczek, z długimi blond włosami. Na początku byłem mocno stremowany znalezieniem się w takim towarzystwie, więc pojawiało się podśmiewanie. Gdy Józek Wandzik zaczął mówić swoim grubym głosem, nie do końca wiedziałem, jak się zachowywać. To były zupełnie inne czasy, dziś relacje w szatni wyglądają już totalie inaczej. Kiedyś był bardzo duży dystans pomiędzy starszyzną a młodzieżą, więc odnosiłem się do bardziej doświadczonych kolegów z potężnym szacunkiem.
Chrzest musiał Pan przejść?
Nie było to nic strasznego. Na jakimś zgrupowaniu dostałem tylko kilka klapsów w tyłek, zwiniętym, mokrym ręcznikiem. Dużo zależy od tego, jak drużyna podchodzi do młodych zawodników. W niektórych chrzty były mocniejsze, w innych lżejsze. Ja na szczęście nie miałem żadnych traumatycznych przejść, starsi piłkarze raczej nie przywiązywali do tego wagi. Wiadomo było, że gdy ktoś trafiał do takiego zespołu jak Górnik, musiał coś prezentować na boisku, więc chrzest nie jest niezbędny. Ale sporo słyszałem, co działo się w innych klubach i czasami współczułem.
Błyskawicznie wywalczył pan sobie miejsce w składzie Górnika.
Rzeczywiście, ale dużo też dało to, iż grałem regularnie w każdej drużynie narodowej od U-15. Zawsze cieszyłem się zaufaniem kolejnych szkoleniowców, robiłem stały progres. Debiut w Górniku pamiętam jak dziś, w meczu z Szombierkami Bytom, wygranym 3:1. Wywalczyłem sobie miejsce na prawej obronie, więc automatycznie moja wartość wzrosła. Jeśli gra się w pierwszym zespole Górnika Zabrze, który miał wówczas bardzo duże osiągnięcia w krajowym futbolu, a także regularnie grał w europejskich pucharach, tak musiało być. Szczebel po szczeblu dotarłem do kadry olimpijskiej. Ta drużyna przygotowywana była przez 2,5 roku. Dobierany był odpowiedni sztab, pojawili się sponsorzy.
Jak pracowało się z Januszem Wójcikiem? Ten szkoleniowiec obrósł legendą.
To był specyficzny trener. Był bardzo otwartym człowiekiem o nietypowych metodach motywacji. Można o tym teraz dyskutować, sam jako trener używam teraz innych sposobów, ale każdy musi sam wypracować sobie własny styl. Jeżeli metody trenera Wójcika przynosiły skutek, to znaczy, że były dobre. A przecież osiągnęliśmy spory sukces.
Jak wyglądała wówczas organizacja kadry olimpijskiej?
Dzięki fundacji olimpijskiej mieliśmy doskonałe zaplecze finansowe i organizacyjne. Jeździliśmy na zgrupowania do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, graliśmy mecze towarzyskie z atrakcyjnymi rywalami, nigdy nie brakowało nam sprzętu. Muszę przyznać, że tej organizacji zazdrościła nam trochę nawet pierwsza reprezentacja, która nie miała takich warunków. Mogliśmy w komforcie przygotowywać się do eliminacji mistrzostw Europy, będących etapem kwalifikacji do igrzysk olimpijskich. Cztery najlepsze zespoły zapewniały sobie automatycznie awans. My dostaliśmy się kuchennymi drzwiami. Przegraliśmy wysoko z Danią, ale że w czwórce najlepszych zespołów mistrzostw Europy znalazła się Szkocja, która nie mogła grać na igrzyskach, bo jest częścią Wielkiej Brytanii, to my cieszyliśmy się z awansu.
Jak wspomina pan tamten turniej w Barcelonie?
Niesamowity sukces w niesamowitej scenerii. Miałem wtedy 21 lat i myślę, że ten srebrny medal był dla mnie okazją do wypłynięcia na szersze wody. Niesamowite wrażenie robiła wioska olimpijska, choć nie mieliśmy zbyt wiele wolnego czasu. Mieliśmy wszystko bardzo skrupulatnie zaplanowane, więc nie oglądaliśmy żadnych innych dyscyplin. Niemniej jednak życzyłbym każdemu sportowcowi, by przeżył pobyt w takiej wiosce. To robi większe wrażenie niż udział w piłkarskich mistrzostwach Europy czy świata. Te ograniczają się bowiem jedynie do futbolu, a podczas igrzysk olimpijskich mieszają się różne środowiska. Na każdym kroku można było spotkać najlepszych sportowców globu. Nakładam sałatkę – obok przechodzi Steffi Graf. Na otwarciu igrzysk – kilka metrów dalej stoją koszykarze z amerykańskiego Dream Teamu z Michaelem Jordanem na czele. To niesamowite przeżycie, największe święto sportu. Nawet, gdy teraz o tym opowiadam, wracają te emocje. Trudno to wyrazić słowami.
Przegrany finał z Hiszpanią nadal siedzi panu w głowie?
Graliśmy z zespołem, który od początku turnieju nie stracił ani jednej bramki. Tymczasem nam udało się znaleźć na nich sposób i w finale prowadziliśmy do przerwy 1:0. A w składzie tej ekipy byli tacy zawodnicy jak Santiago Canizares, Luis Enrique, Abelardo, Josep Guardiola, Kiko… Niestety, po bramce straconej w doliczonym czasie przegraliśmy ostatecznie 2:3. Zaszliśmy jednak bardzo daleko, nikt się tego nie spodziewał. Warto pamiętać, że od tego czasu żadna reprezentacja nie zdołała nawet awansować do igrzysk olimpijskich, nie mówiąc już o medalu. Po zakończeniu meczu było oczywiście najpierw rozczarowanie, które jednak szybko ustąpiło radości. W szatni ówczesny kapitan, Jurek Brzęczek, wykrzyczał: Panowie, zdobyliśmy olimpijskie srebro! Wtedy to do nas dotarło, atmosfera się rozluźniła. Byliśmy wcześniej totalnie sfiksowani, więc musiało to nieco zacząć. Mówiąc szczerze, przed wyjazdem nie zakładaliśmy, że dojdziemy aż do finału. Z czasem, z każdym meczem apetyt jednak rósł. Trudno powiedzieć, żebyśmy wtedy grali jakąś cudowną, atrakcyjną piłkę, ale byliśmy bardzo skuteczni, stanowiliśmy zwarty zespół. Staliśmy się zżytą grupą i między innymi dzięki temu dotarliśmy do tego finału. Dla każdego z nas to był olbrzymi sukces. Mam związane z Barceloną piękne wspomnienia. Tym bardziej, że krótko przed wyjazdem do Hiszpanii na świat przyszedł mój syn.
Pogoda na pewno dawała wam mocno w kość.
Jak najbardziej, było piekielnie gorąco. Staraliśmy się szukać każdego sposobu, by schłodzić organizm. Wiadomo, można wskoczyć pod zimną wodę, ale to tylko chwilowa ulga. Efekt potem może być odwrotny, jest jeszcze trudniej. Byliśmy młodymi chłopakami, nie mieliśmy wielkiej tkanki tłuszczowej, a jednak w każdym ze spotkań trafiliśmy nawet po trzy-cztery kilogramy. Na szczęście mieliśmy doskonałe zaplecze. Wymagało to ogromnie dużo pracy, dużego sztabu ludzi, byśmy mogli się odpowiednio zregenerować.
Na igrzyska pojechał pan już po debiucie w pierwszej reprezentacji. Powołanie od trenera Andrzeja Strejlaua zrobiło wrażenie?
To był mecz towarzyski ze Szwecją, wygrany 2:0. Wtedy debiutowali też choćby Wojtek Kowalczyk i Grzesiek Mielcarski. Szwedzi zawsze byli dla nas niewygodnym przeciwnikiem, ale poradziliśmy sobie z nimi. Dla mnie dodatkową satysfakcją był fakt, że mecz rozgrywaliśmy w Gdyni, a więc w Trójmieście, z którego pochodzę. Wielu członków mojej rodziny pojawiło się więc na trybunach. Bardzo miło to wspominam. To był mecz towarzyski, więc trener mógł pozwolić sobie na kilka roszard w składzie, więc dostaliśmy swoja szansę. Andrzej Strejlau chciał zapewne zrobić „przegląd wojsk” i, jak się okazało, wielu z nas zostało w kadrze na dłużej.
Po Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie kilku piłkarzy naszej drużyny zmieniło barwy klubowe, ale pan został w Górniku. Nie było żadnych ofert?
Grałem co prawda we wszystkich meczach turnieju, ale wiadomo, że bardziej zwraca się uwagę na zawodników ofensywnych. Ja na boisku robiłem swoje, wiedziałem też, w jaki sposób ogląda się mecze. Sam, jako trener, wolę oglądać ładne akcje w ataku, fajerwerki, piękne bramki. Oczywistym jest zatem, że kluby patrzą głównie na piłkarzy finezyjnych, kreatywnych, skutecznych. Piłkarze defensywni stanowią natomiast zazwyczaj tło. Jasne, jeśli w obronie jest się solidnym, również można wpaść w oko. Widocznie ja potrzebowałem nieco więcej czasu. Dużo dały mi regularne występy w reprezentacji, a w końcu zgłosiło się do mnie VfL Bochum. Muszę jednak przyznać, że Bundesliga nigdy mnie szczególnie nie kusiła. Marzyłem bardziej o grze w ligach południowych, jak włoska czy hiszpańska. To mi najbardziej odpowiadało. Bundesliga wówczas nie była tak popularna, w Polsce traktowano ją jako monotonną, silną, fizyczną, pozbawioną finezji. Z czasem to się zmieniło. Nie miałem jednak wielkiego wyboru i zdecydowałem się na przenosiny do Bochum. Myślałem, że będzie to dla mnie pewna odskocznia, okazja do wyjazdu z Polski, a także do spełniania marzeń. Czas pokazał, że plany czasem się zmieniają i zostałem w Niemczech na długie lata.
Jakie główne różnice dostrzegł pan po wyjeździe pomiędzy polskim a niemieckim futbolem?
Przede wszystkim w mentalności i podejściu do swoich obowiązków. W Niemczech liczy się głównie przygotowanie do treningu i dobre zajęcia. Ważna jest też odpowiednia motywacja, dawanie z siebie wszystkiego. Metody treningowe nie były jakieś spektakularne, ale każdy wkładał maksimum zaangażowania. Obojętnie, jakie ćwiczenie mieliśmy wykonać, wszyscy robili to bardzo dokładnie. Na treningach nikt nie odpuszczał, co chwila pojawiały się wślizgi, ostre starcia. Podejście do zajęć było niesamowite, po prostu wojna. Dobrze, że byłem już do tego przygotowany fizycznie, przez regularną grę. Najlepszą wytrzymałość zdobywa się w meczach. Oczywiście, był to dla mnie przeskok, ale radziłem sobie z tym. W Polsce było więcej luzu na treningach, a w Niemczech panował totalny perfekcjonizm, każdego dnia, podczas wszystkich jednostek treningowych. Organizacyjnie też było kapitalnie. W kraju musieliśmy się martwić o terminowe wypłaty, nawet odżywki załatwialiśmy we własnym zakresie, w miarę możliwości. W Niemczech wszystko było zapięte na ostatni guzik, naszym zadaniem było jedynie skupienie się na treningach i meczach. Nic więcej nas nie interesowało.
Co działo się z reprezentacją Polski w latach 90.? Nie brakowało w niej zawodników o wysokiej jakości, ale nie udawało się awansować na żaden wielki turniej.
Trudno to jednoznacznie ocenić. Selekcjonerzy bardzo często się zmieniali, nie było ciągłości, komfortu pracy. W innych reprezentacjach federacje miały więcej cierpliwości. Każdy selekcjoner ma swoją taktykę, pomysł na grę, wreszcie zawodników. Inna sprawa, że nie mieliśmy szczęścia w losowaniach. Wówczas znajdowaliśmy się najczęściej w trzecim koszyku i trafialiśmy na silne zespoły. W kwalifikacjach mistrzostw świata Norwegię, Holandię, Włochy, Anglię, w kwalifikacjach Euro – Rumunię, Francję, znowu Anglię, Szwecję… Wiele nam nie brakowało, ale ostatecznie się nie udawało. Mieliśmy bardzo dobrych zawodników, ale nie przekładało się to automatycznie na dobrą grę w reprezentacji. Nie osiągnęliśmy tego, co sobie zakładaliśmy, brakowało awansów na duże turnieje. W całej karierze w drużynie narodowej udało mi się to tylko raz.
W 1997 los znów skrzyżował pańską drogę z Januszem Wójcikiem, który został selekcjonerem reprezentacji Polski.
Wydawało się wtedy, że wreszcie może coś się zmienić. Niestety, znów scenariusz się powtórzył – ostatni mecz kwalifikacji do EURO 2000 ze Szwecją przegraliśmy. Co do Wójcika, zawsze go szanowałem. Już na początku jego pracy w roli selekcjonera poszedłem na konferencję prasową. W jej trakcie padło pytanie, kto będzie nowym kapitanem drużyny. Trener był nieco zaskoczony, spojrzał na mnie i powiedział: Tomek Wałdoch. Dla mnie to była ciekawa nowina, bo nie wymieniliśmy wcześniej na ten temat choćby jednego zdania. I rzeczywiście, założyłem tę opaskę na kilka lat. Janusz Wójcik często działał spontanicznie, nigdy nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. To nie był szkoleniowiec, który na odprawach wyciągał tablicę i mówił nam, jak mamy się przesuwać na boisku. Raczej skupiał się na odpowiedniej motywacji.
Jego następca – Jerzy Engel – kojarzy się z zupełnie innym stylem pracy.
Tak, Janusz Wójcik podchodził bardziej emocjonalnie, a trener Engel był zdecydowanie bardziej wyważony. Zwracał większą uwagę na taktykę, wszystko miał poukładane. Nie są to dwie skrajności, ale jeśli chodzi o pracę z drużyną, mieli zupełnie inne podejście.
Na początku pracy trenera Engela drużynie nie szło najlepiej. W czterech pierwszych meczach nie udało się nawet zdobyć bramki, co często było wytykane.
Takie momenty trzeba przeżyć. Jako piłkarze chcemy wygrywać, a dziennikarze są od tego, żeby relacjonować nasze działania i wyciągać wnioski. Musimy robić swoje niezależnie od tego, jak się o nas mówi. Jeśli ktoś nie jest w stanie udźwignąć takiej presji, najwyraźniej nie za bardzo nadaje się do gry w piłkę na najwyższym poziomie. Ktoś nam liczył minuty bez gola, ale na nas to nie rzutowało. Skupialiśmy się na swoich zadaniach.
Co się wydarzyło w Kijowie? Drużyna nagle zaskoczyła, wygrywając na wyjeździe z silną przecież Ukrainą 3:1.
W sumie… nie wiem. Mogę odnieść się tutaj do sytuacji, którą miałem w Schalke 04 Gelsenkirchen. Pierwszy sezon był nieudany, długo błąkaliśmy się w dolnej połowie tabeli, będąc nawet zagrożonym spadkiem. Atmosfera wokół nas była podobna jak wtedy w kadrze, w zespole nie działo się najlepiej. W kolejnym, letnim okresie przygotowawczym dochodziło do tarć, nie mieliśmy spokoju. W pierwszym meczu wygraliśmy jednak 2:1 z 1. FC Koeln i coś się zmieniło. Różne sytuacje wpłynęły na to, że w najważniejszym momencie zespół stał się zmotywowany i scalony. Tak też chyba było w Kijowie. Złapaliśmy wiatr w żagle i pojechaliśmy na tym dalej. Nie da się tego wytłumaczyć w prosty sposób.
Zakwalifikowaliście się do mistrzostw świata w 2002 roku jako pierwsza drużyna z Europy. Radość po meczu z Norwegią, który dał awans, była olbrzymia.
Tak, tym bardziej, że przez tyle lat, które spędziłem w reprezentacji, nigdy to się nie udawało. Wiedziałem, że jestem coraz starszy, a moim marzeniem był wyjazd z kadrą na wielki turniej. Udało się to dopiero po moich trzydziestych urodzinach. Miałem świadomość, że moja kariera w zespole narodowym powoli dobiega końca. Myślałem o tym, żeby jeszcze zagrać w kwalifikacjach EURO 2004, ale ostatecznie stwierdziłem, że pora zejść ze sceny, zostawić miejsce młodszym.
Ta decyzja zapadła jeszcze przed mistrzostwami?
Tak, kilka miesięcy wcześniej, ale znała ją tylko moja rodzina. Nie było w tym spontaniczności, wszystko było dokładnie przemyślane. Gdy wchodziłem na boisko w trzecim meczu mistrzostw, przeciwko Stanom Zjednoczonym, powiedziałem o tym trenerowi Engelowi. Chyba nie do końca w to uwierzył, ale później, na kolacji, przekazałem tę informację kolegom z drużyny, a następnie dziennikarzom. Tak pożegnałem się z reprezentacją Polski.
A wracając jeszcze do mundialu, jakie wrażenie zrobiła na panu Korea Południowa?
To zupełnie inna kultura. Nie mieliśmy z nią zbyt wiele styczności, bo mieliśmy wszystko dokładnie zaplanowane, ale dało się odczuć, że to specyficzny kraj. Nie jestem wielkim podróżnikiem, który marzy o poznawaniu różnych zakątków świata, tym bardziej nie chciałbym tam jechać i zwiedzać. Moja małżonka, która przyjechała na mundial z żonami innych piłkarzy, też niezbyt miło wspomina Koreę. Kraj zaliczyłem, ale nie jechałem tam na wycieczkę, tylko na mistrzostwa świata. Co do samego turnieju, wielokrotnie już o tym mówiłem. Pierwszy mecz nam kompletnie nie wyszedł, choć dokładnie wiedzieliśmy, na co ich stać. Daliśmy się jednak zaskoczyć, nie mieliśmy odpowiedniej siły przebicia, nie byliśmy tak skuteczni, jak w kwalifikacjach. Drugie spotkanie, z Portugalią, było naszą klęską. Nie zamierzam zrzucać winy na warunki pogodowe czy cokolwiek innego, po prostu byliśmy tego dnia znacznie słabsi. Przekreśliliśmy sobie tym samym szansę na wyjście z grupy, co bardzo zabolało. Choć rozczarowanie było ogromne, każdemu życzyłbym wyjazdu na mistrzostwa świata, bo to wyjątkowa impreza.
Gdy patrzy pan na swoją karierę z perspektywy czasu, na chłodno, czuje się pan zawodnikiem spełnionym?
Jeśli spojrzymy pod kątem tytułów, nigdy nie udało mi się dopisać do swojego dorobku mistrzostwa kraju, ani w Polsce, ani w Niemczech i nad tym nieco ubolewam. Zdobyłem wicemistrzostwo olimpijskie, dwa Puchary Niemiec, ale na pewno chciałoby się więcej. Pod tym kątem jest więc niedosyt, tym bardziej, że wiele nie brakowało. Z drugiej strony, trudno nie czuć się spełnionym, gdy przeszło się taką drogę, jak ja. Teraz zacząłem pracę szkoleniową i kto wie, co ona przyniesie. Chciałem zostać przy piłce i obecnie jestem drugim trenerem drużyny U-23 w Schalke 04. Zrobiłem kursy, cały czas się edukuję, mam swoje plany. Wszystkie cele jednak się weryfikują, w piłce nożnej sytuacja szybko się zmienia. Zobaczymy, co przyniosą kolejne lata.
Rozmawiali w Gelsenkirchen Jacek Janczewski i Emil Kopański
Fot. 400mm.pl, własne