Aktualności
[WYWIAD] Tomasz Kwiatkowski: Luźne rozmowy z zawodnikami mają zmniejszyć pewien dystans
Wie Pan z jakimi słowami może kojarzyć Pana piłkarskie środowisko?
Hmm... Może dobry sędzia? (śmiech).
Miałem na myśli słowa „mordo” i „mordeczko”.
A, no tak. Właśnie po tym materiale, który został opublikowany na łamach Canal+, faktycznie piłkarze często mnie z tym kojarzą. Taka łatka już do mnie przylgnęła. Nie wiem czy to dobrze, czy źle. Myślę, że to normalne. To miało w jakiś sposób zbliżyć, skrócić dystans.
I poniekąd pokazać, że sędzia nie jest wrogiem?
Pewnie. Sędzia nie jest tym złym, tylko kolegą, który często ma zawodnikowi pomóc. Chodzi o to, żeby jak najszybciej zatrzeć dystans pomiędzy arbitrem a graczem. A na to jest bardzo mało czasu. Są sędziowie, którzy niechętnie rozmawiają z piłkarzami, wręcz budują ten dystans. Jest „Pan Sędzia”, jest „Pan Piłkarz”. Ja jestem jednak zwolennikiem innego rozwiązania. Wydaje mi się, że te partnerskie stosunki na boisku mogą pomóc. Mogą też czasami zaszkodzić, bo jeśli dystans zmniejszy się za bardzo, to nagle można uświadomić sobie, że wpadło się we własną pułapkę. Może zawodnicy nie zaczynają mówić do ciebie „mordo”, ale „Słuchaj, Tomek”. Albo „Kwiatek, co ty tam gwizdnąłeś?”.
Toleruje Pan to na boisku? Nie obawia się Pan, że przez takie luźne rozmowy autorytet na murawie zostanie znacznie obniżony?
Owszem, można naruszyć swój autorytet. Zdaję sobie z tego sprawę. Granica jest naprawdę cienka, dlatego raz na jakiś czas, gdy sytuacja tego wymaga, trzeba wyjść z ostrą reprymendą do piłkarza. Mój sposób sędziowania jednak jest taki, że mimo wszystko, to ja jestem dowódcą na boisku.
Dało się zauważyć.
Wszyscy zapamiętali słowo „mordeczko” i wiele innych, ale w tym materiale wielokrotnie musiałem też uspokajać sytuację, czasem głośniej krzyknąć, przywołać do porządku. Przykładem może być tutaj rozmowa z Maciejem Sadlokiem czy Marcinem Budzińskim. Na boisku są momenty, gdy trzeba załagodzić, troszkę skrócić dystans i „kupić” zawodników, ale generalnie postawa powinna być taka, że to ty jesteś szefem i zawodnicy muszą to respektować. Wydaje mi się, że to balansowanie między „kolegą” a „szefem” udaje mi się. Lubię kontakt z zawodnikami, to są naprawdę w porządku ludzie. Nawet jak mam jakieś problemy personalne, to są one krótkotrwałe, mogą występować tylko w jednym meczu. W kolejnym spotkaniu zawodnik zawsze wychodzi z czystą kartą. Nie chowam urazy, nie uprzedzam się do nikogo, nawet jeśli dany piłkarz kolejkę wcześniej mocno zaszedł mi za skórę. Sędzia musi być obiektywny, na boisku oceniam to co się dzieje tu i teraz, jakiekolwiek inne emocje przeszkadzają, dlatego tak ważne jest wyjście na plac z czystą głową.
Każdy mecz jest inny, ale na pewno pamięta Pan dobrze, który zawodnik nie stosował się do przepisów.
Zdarza się, że w jednym meczu podejmujemy z piętnaście decyzji, z czego dwanaście jest przeciwko jednej drużynie. To naprawdę nie są gwizdki, które są skierowane przeciwko któremuś zespołowi. Każdy dobry sędzia myśli to tym, żeby zachować balans, zarówno jeśli chodzi o faule jak i kartki. Czasami są czarno-białe sytuacje w jedną stronę, a w drugą szare. I wychodzi z tego, że sędzia gwizdnął dwanaście fauli dla jednej drużyny, a dla drugiej tylko trzy. Rozumiem wtedy emocje zawodników. Z punktu widzenia psychologicznego i taktyki prowadzenia zawodów najlepiej gdy decyzje rozkładają się mniej więcej po równo. Nie zawsze jednak to się udaje – zależy to od przebiegu gry, na który nie mamy wpływu.
Emocje zawodników są duże.
Nawet bardzo duże, jeśli spotkanie toczy się nie po myśli którejś z drużyn, to piłkarze mogą być sfrustrowani. Puszczają im nerwy, pokazują swoje niezadowolenie, adrenalina czasem nie pozwala im jasno ocenić sytuacji. Ważne jest jednak to, żeby po meczu nastąpiła chwila refleksji. I z jednej i z drugiej strony. Żeby po zakończeniu meczu można było normalnie porozmawiać. Podejść, przybić piątkę, mimo że wcześniej zdarzyło się być bardzo nieprzyjemnym. Jeżeli z jakimś zawodnikiem miałem problem kilka tygodni wcześniej, to chętnie się z nim spotkam przed rozpoczęciem kolejnego meczu np. przy sprawdzaniu murawy, w tunelu i wyjaśnię ewentualnie te kontrowersyjne sytuacje.
Te sporne sytuacje siedzą w ich głowach?
Na pewno. Piłkarze doskonale pamiętają, kto i za co ich ukarał. Czasem jestem nawet zaskoczony ich wiedzą. Analizują poszczególne spotkania, oglądają Ligę+Extra lub inne materiały. Mają sporo informacji o sędziach i wiedzą o ich słabszych stronach, o stylu sędziowania. Wiedzą również, który arbiter pozwala puścić grę, a który nie. Na własnej skórze odczułem też, jak sprawdzają to w trakcie meczu. Jeżeli masz sytuację pięćdziesiąt na pięćdziesiąt i nie gwizdnąłeś raz, potem drugi, trzeci, oni już widzą, że tę linę mogą przeciągać cały czas na własną stronę.
Ale do pewnego momentu.
Do pewnego momentu, jeżeli zareagujesz. Jeśli nie, to dalej będą tego próbowali. Chodzi o to, żeby złapać ten odpowiedni moment i powiedzieć: „Stop, granica już została przekroczona”, żeby cały czas mieć kontrolę nad meczem. Jeżeli mleko się rozlało i pozwoliłeś na więcej, to czasami jest już za późno, żeby wrócić na ten właściwy tor. Zawodnicy później będą mieli pretensje, że wcześniej puszczałeś tego typu sytuacje, a teraz nagle gwiżdżesz. Ryzyko jest więc zawsze. To bardzo trudne dla sędziego, aby utrzymać przez cały mecz równy poziom gwizdka, równy poziom faulu. Zawsze chcemy być sprawiedliwi, ale też chcemy, żeby było tego po równo.
Zdarzyło się Panu stracić kontrolę nad relacją sędzia – piłkarz?
Pewnie tak. Były sytuacje, że pewien piłkarz przed meczem po prostu mnie klepnął. Niby przyjacielsko, ale ta granica może została troszeczkę przekroczona, bo zrobił to przy innych zawodnikach. Raczej powinien podać rękę, przybić piątkę. Powiem szczerze, że przez moment poczułem się nieswojo, ale po prostu obróciłem to w żart. Stwierdziłem, że nagłe budowanie sztucznej bariery, czy obrażanie się na kogoś byłoby nie fair. Sam do tego dopuściłem i sprowokowałem wcześniej, więc muszę być konsekwentny. Były może takie dwa przypadki. Zawodnicy są na tyle inteligentni, że wiedzą, iż pewnej granicy nie powinni przekraczać. To jest jak w towarzystwie. Nie powiesz nagle publicznie do swojego prezesa po imieniu. Są zasady, które trzeba respektować.
Podczas wielu rozmów przed meczem w tunelu musiały zdarzyć się jakieś zabawne sytuacje. Jaka Panu przychodzi od razu na myśl?
Kamil Sylwestrzak był takim sympatycznym zawodnikiem, którego bardzo lubię. Pamiętam ważne zawody, gdy Korona grała bodajże z Podbeskidziem w Bielsku. Pomiędzy tymi zespołami toczyły się losy utrzymania w lidze. No i Kamil do mnie mówi: „Wszystko fajnie, ale wiesz co? Ja to czekam, aż ty rykniesz w tym tunelu”. Mam taki swój okrzyk „Ogień!”. Najpierw zaczęło się od wydawania z siebie jakiegoś dźwięku, żeby dać trochę upust emocjom i zmotywować się przed wyjściem na boisko. Następnie przeobraziło się w okrzyk „Ogień”, i tak już zostało.
Co w zawodzie sędziego sprawia Panu największą przyjemność?
Uwielbiam tę atmosferę meczową i to, że muszę się skoncentrować na 90 minut. Podoba mi się, że mogę uczestniczyć w tym widowisku. Uwielbiam zarządzać piłkarzami, bo to mi sprawia olbrzymią przyjemność.
I bycie w centrum uwagi?
Nie, to za duże słowo. Każdy z nas jest w pewien sposób w centrum uwagi, ale w takim swoim. Kibice nie patrzą na sędziego. Kogo interesuje jakiś sędzia? Fani przychodzą oglądać mecz i bramki, a arbiter jest najmniej ważną osobą. Im mniej się o nim mówi, tym lepiej. Większość sędziów to niespełnieni piłkarze, którzy kiedyś trenowali. Marzyli o tym zawodzie, ale w pewnym momencie stwierdzili, że kariery nie zrobią i znaleźli dla siebie inną drogę, aby pozostać blisko piłki.
Jak Szymon Marciniak?
Nie znam dokładnie piłkarskiej historii Szymona, ale wiem, że kiedyś grał. Ja też jako chłopak kilka lat kopałem piłkę w juniorskiej drużynie Okęcia Warszawa. Kochałem to, ale byłem po prostu przeciętnym zawodnikiem i wyszło na to, że równie dobrze mogę sobie grać na podwórku z kolegami.
Jak się zaczęła Pańska przygoda z sędziowaniem?
Mój kolega z AWF-u Bartosz Kobza zaprosił mnie na kurs sędziowski i zdecydowałem, że pójdę. Zrobiłem papiery, ale początkowo nie wiedziałem czy to polubię i czy będę się w tym realizował. W pierwszym sezonie tak naprawdę posędziowałem może w dwunastu spotkaniach, podczas gdy moi koledzy mieli na liczniku z sześćdziesiąt meczów. Specjalnie nie czułem jakiegoś funu z tego. W drugim roku szybko awansowałem z C klasy do B, a potem z B do A. Byłem dosyć dobrze przygotowany kondycyjnie i dlatego było mi łatwiej.
No i złapał Pan bakcyla.
W momencie kiedy sędziowałem już nieco wyżej i pojechałem na czwartą, trzecią ligę jako asystent, to złapałem bakcyla. Bo jak czujesz, że coś ci wychodzi, to chcesz przecież się doskonalić. To, co mnie najbardziej kręci w sędziowaniu, to ciągła chęć bycia lepszym. Lubię oglądać swoje mecze i robić z nich analizy. Wszystko, co dzieje się wokół sędziowania, sprawia mi dużo przyjemności. Nawet moja żona myśli, że ja w ogóle nie pracuję. Ja po prostu robię to, co lubię. Pewnie wielu ludzi dotknęło coś takiego, że po paru latach w jakimś zawodzie po prostu się wypalali z różnych względów. Ja jestem sędzią od prawie osiemnastu lat i nie czuję się wypalony, wręcz przeciwnie. W ekstraklasie prowadzę mecze stosunkowo niedługo, dopiero ze cztery lata i ciągle jestem głodny sędziowania.
Pamięta Pan swój sędziowski debiut?
Pamiętam swój egzamin sędziowski. Jakiś trzeci albo czwarty mecz. Odbywał się na stadionie Polonii Warszawa. Obserwował mnie wówczas Maciej Szymanik, wtedy asystent międzynarodowy, prowadził on również kurs sędziowski. Mimo że sędziowałem raptem w kilku meczach, nagle przyszedł doświadczony arbiter i mówi, że widzi we mnie potencjał. To dało mi taki impuls, że uwierzyłem, iż faktycznie mogę być w tym dobry i warto spróbować. Przekonałem się, że powinienem iść dalej w tym kierunku. Wiadomo, studia to była jedna rzecz i kontynuowałem swoją edukację, a sędziowanie było czymś obok – początkowo tylko przygodą, ale chciałem zobaczyć jak to się dalej rozwinie.
Zdecydował się Pan zostać sędzią, bo był Pan za słabym piłkarzem?
Myślę, że tak było. Jak już wcześniej wspomniałem większość sędziów to niespełnieni piłkarze. Skończyłem grać w piłkę nożną w wieku 14-15 lat, a na kurs poszedłem, gdy byłem już na studiach. Trochę czasu minęło, ale piłka cały czas we mnie siedziała. Pewnie też było trochę przypadku w tym wszystkim, bo na zajęcia zabrał mnie kolega ze studiów. Później sprzyjające okoliczności, bo dano mi sygnał, że warto tego spróbować. Po dwóch latach było coraz lepiej, pojawiły się awanse. Prowadziłem mecze w lidze okręgowej, w MLS. I tak szczebel po szczeblu, aż do ekstraklasy.
Kolejne awanse nakręcały Pana do cięższej pracy?
Zdecydowanie. Coraz więcej czasu poświęcałem sędziowaniu. Siedziałem nad analizami, spotykałem się z innymi sędziami, którzy stali się bliskimi kolegami, przyjaciółmi. Ta grupa wzajemnie się nakręcała. W Warszawie ciężko było się przebić – to jest bardzo duży okręg, jest wielu dobrych sędziów, ale z drugiej strony jest od kogo się uczyć. Jeżeli załapało się do zespołu sędziowskiego drugoligowego lub trzecioligowego, pojechało się na kolejne mecze jako sędzia asystent, potem jako techniczny, okazało się, że jest się w ekipie, to sprawiało to bardzo dużo radości.
W jakich okolicznościach odbywały się przejścia do wyższej ligi?
Od razu powiem, że moja ścieżka awansu nie była jakaś szybka. Od czwartej ligi w każdej kolejnej spędzałem po trzy lata. W niższych klasach rozgrywkowych awansowałem sezon po sezonie, a czasami nawet runda po rundzie. W czwartej lidze wszystko się zatrzymało. Mijały trzy lata, a ja dopiero wskakiwałem szczebel wyżej. Na debiut w ekstraklasie czekałem więc długo. Opowiadając swoim młodszym kolegom, zawsze powtarzam, że pierwszy rok jest na poznanie ligi. Drugi jest poświęcony temu, żeby pokazać się jako sędzia z tej dobrej strony. Obserwatorzy zaczynają Cię kojarzyć, zwracać na Ciebie uwagę. Trzeci rok to moment, żeby wejść o jeden szczebel wyżej.
Przed kolejnymi awansami stawiał Pan sobie poprzeczkę wyżej? Że wkrótce musi być ekstraklasa?
Gdy zaczynałem przygodę z sędziowaniem, to uważałem, że mogę dojść maksymalnie do trzeciej ligi. To było dla mnie spełnienie marzeń. Patrząc na to, ilu sędziów przepadło na poziomie ligi okręgowej, wydawało mi się, że trzecioligowy sędzia w moim mniemaniu, to był gość. Wówczas nawet nie śmiałem marzyć, że kiedyś będę miał możliwość prowadzenia meczów w ekstraklasie. Ale gdy już byłem w trzeciej lidze, wyznaczałem sobie następne cele. W każdym kolejnym roku był jakiś cel, który zaprowadził mnie w miejsce, w którym teraz się znajduję.
Od tego sezonu funkcjonuje system VAR. Dla Pana kolejne ciekawe i duże doświadczenie.
Ale również duże wyzwanie. Nie tylko dla mnie, ale także pozostałych naszych arbitrów. Mega fajne doświadczenie. To nas sędziowsko rozwija. Siedząc w busie obcujemy z nowymi sytuacjami. Sprawdzamy swoją czujność, uczymy się radzić ze stresem. Dużo nam pomogły obserwacje telewizyjne. Jesteśmy dokładnie wyczuleni na to, co z jaką dokładnością i w jakim momencie sprawdzić. Do tej pory rozmawialiśmy o sytuacjach – karny lub brak karnego, faul czy brak faulu. Teraz jest kolejne pytanie, czy zdarzenie jest do interwencji sędziego VAR czy nie? To super sprawa, że dostajemy takie wyzwania. Staramy się temu sprostać najlepiej, jak potrafimy.
Zawód sędziego jest bardzo narażony na krytykę. Co czuje Pan, gdy wie, że popełnił błąd na boisku?
To kwestia doświadczenia i wielu lat sędziowania. Zwłaszcza na początku tej przygody mamy ograniczoną odporność psychiczną. Ja też swego czasu miałem. Każdy ma przecież jakąś wrażliwość. Teraz sobie radzę z tym o wiele lepiej. Najlepszą oceną własnego meczu jest własne zadowolenie. Tak naprawdę takiego pełnego nie ma prawie nigdy, ale zdarza się, że wchodzę do szatni i jestem usatysfakcjonowany. Jak oglądam później mecz, znajduję błędy, ale ważne jest to, żeby nie były to błędy, które rażą wszystkich. Najbardziej bolesna jest świadomość, że straciło się kontrolę nad meczem. Jeżeli nie panuje się nad wydarzeniami na boisku, to wkurza i to bardzo. W tym sezonie zdarzyło mi się nie zauważyć rozmyślnego zagrania piłki ręką w meczu Górnik – Śląsk. Prosta sytuacja. Widać było w Warszawie, a ja tego nie widziałem w Zabrzu z dwudziestu metrów. Takie błędy bolą, ale był na szczęście system VAR.
System VAR, który wszystko skorygował.
Niektórzy mówią, że po to jest właśnie VAR, żeby takie błędy wyłapywać. Ok, zgadzam się z tym. Ale ja jako sędzia główny na pewno nie będę z siebie zadowolony, bo powinienem sam to zobaczyć z boiska. Wówczas jestem na siebie zły, wewnętrznie to przeżywam. Zastanawiam się nad tym, dlaczego popełniłem taki błąd, robię dokładną analizę danej sytuacji, gdzie stałem, jaki miałem kąt widzenia, czy ktoś mi zasłaniał i tak dalej. Grunt to wziąć się za samoocenę po 24 godzinach. Po upływie kolejnej doby jestem już mentalnie gotowy do tego, żeby sędziować w kolejnym spotkaniu.
Czyli trzeba poczekać, aż wszystkie emocje opadną, zanim przyjdzie czas na jakąkolwiek ocenę.
Tak. Przyznam, że mam problem z tym, żeby obiektywnie ocenić swój własny występ po upływie pół godziny po meczu. Nawet jak były jakieś kontrowersyjne decyzje, to próbuje się ich podświadomie bronić. Po dobie nabiera się coraz większego dystansu, można wymienić się opiniami z innymi sędziami, szefem. Oni w jakiś sposób potrafią naprowadzić na dobrą drogę. Mijają kolejne godziny i właściwie wie się wszystko. Jeszcze po dziesięciu minutach od zakończenia meczu broni się decyzji, że na przykład karnego nie było. Mijają dwie doby i jest to dla ciebie jednak rzut karny. To się niestety zdarza i trzeba się z tym pogodzić. Zdecydowanie łatwiej oceniać sytuacje innych arbitrów niż swoje, bo jesteś w nie mniej zaangażowany emocjonalnie. Współpracuję z młodym podopiecznym, dla którego jestem mentorem i zawsze mówię mu: „Słuchaj, tamten mecz już się nie liczy. To już historia. Teraz masz następny i musisz się do niego przygotować jak najlepiej. Popełnisz jeszcze wiele błędów, ale ważne żebyś wyciągał wnioski”. Tak naprawdę istotne jest to, żeby z meczu na mecz ilość tych czarno-białych błędów po prostu spadała, kontrowersje zawsze będą się zdarzały, ale trzeba czerpać z nich naukę na przyszłość.
Gdyby nie zawód sędziego, to kim by Pan został?
Trudne pytanie. Przez trzynaście lat pracowałem w szkole tańca jako menedżer w Egurrola Dance Studio. Byłem prawą ręką Agustina Egurroli, jeżeli chodzi o rozwój szkół tańca. Gdy zacząłem pracę, nie mieliśmy ani jednej własnej szkoły tańca. Gdy odchodziłem, mieliśmy ich już osiem. Staliśmy się takim hegemonem na polskim, a nawet europejskim rynku. Rozwój tej szkoły był bardzo dynamiczny. Najpierw byłem osobą, która obsługiwała klienta, odbierałem telefony, wysyłałem maile. Później okazało się, że potrzeba menedżerów do nowo otwartych szkół, więc zajmowałem się ich rekrutacją, szkoleniem, a potem zarządzaniem. To się nawet dumnie nazywało „dyrektor”. Było mi tam dobrze i nauczyłem się bardzo dużo. Może te dwa ostatnie lata były inne, czułem, że nie daję swemu pracodawcy tyle, ile dawałem na początku.
W jakimś sensie się Pan wypalił?
To nie była kwestia wypalenia. Zacząłem sędziować już w ekstraklasie i nadal łączyłem to z pracą na etacie. To były moje początki na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, ale nie do końca wiedziałem jak długo tam zostanę. Przecież mógł to być tylko krótki epizod. W następnym sezonie sędziowałem w bodajże dwudziestu ośmiu spotkaniach w ekstraklasie i nadal pracowałem u Agustina Egurroli. To był dla mnie bardzo trudny rok.
Trudno było połączyć te wszystkie obowiązki.
Bardzo trudno. Wówczas byłem w stu procentach nastawiony na sędziowanie. Wcześniej jeszcze się wahałem, bo będąc sędzią w pierwszej lidze, miałem dwanaście do szesnastu meczów w sezonie. Wyjazd zwykle co dwa tygodnie, głównie w weekend, więc wtedy miałem możliwość połączenia obu profesji. Gdy sędziowałem już w ekstraklasie, wyjeżdżałem co tydzień, często w poniedziałki, środy, piątki, czyli dni, w których teoretycznie powinienem być w drugiej pracy. Miałem też dwutygodniowe zgrupowania w Turcji, regularne warsztaty dla sędziów. Pamiętam, że w tym sezonie, w którym łączyłem te dwa obowiązki, już w maju musiałem składać podania o urlop bezpłatny. Szef był wyrozumiały, ale wszystko do czasu. Dla pracodawcy najważniejszy jest jego biznes i dobro firmy, co jest zupełnie zrozumiałe. Nie będę ukrywał, że sędziowanie w pewnym momencie stało się dla mnie najważniejsze. Czułem, że w drugiej pracy nie daję z siebie tyle, ile dawałem wcześniej. Potrafiłem w poniedziałek dostać obsadę i w piątek chciałem wolne. A co szefa to obchodziło, jeśli on w piątek już ustawił ważne spotkanie? Więc każdy poniedziałek był dla mnie lekkim stresem.
Jak zaczęła się wasza współpraca z Agustinem Egurrolą?
Dziewczyna mojego przyjaciela pracowała z Agustinem. Powiedziała: „Słuchaj, wpadniesz tam na kilka godzin, odbierzesz kilka telefonów, napiszesz maile i tyle”. Dopiero co skończyłem studia na AWF, miałem już praktycznie załatwioną pracę w szkole podstawowej jako nauczyciel wychowania fizycznego i miałem iść na pierwszą radę pedagogiczną, ale stwierdziłem, że nauczycielem trzeba być z zamiłowania. Na tym etapie nie czułem tego. Wszystkie lekcje, które prowadziłem, były na niezłym poziomie, ale takiego wewnętrznego powołania w sobie nie czułem. Uznałem, że spróbuję czegoś innego, pracy w szkole tańca. W rodzinie było niezłe zdziwienie. Studiowałem pięć lat na AWF-ie, żeby później odbierać telefony w szkole tańca? Ostatecznie to był dobry wybór. Poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną.
I jakie było pierwsze pytanie?
Zapytano czy jestem dobry z akrobatyki i czy mógłbym prowadzić zastępstwa (śmiech). Z akrobatyki na studiach miałem akurat trójkę, więc nie błysnąłem, ale udało mi się dostać pracę. Ze względu na sędziowanie miałem ograniczona dyspozycyjność w weekendy, a szef wymagał stuprocentowego zaangażowania. Nie tylko osiem godzin w dni robocze, ale również w niektóre weekendy. Potrafił zadzwonić i powiedzieć, że w sobotę lub niedzielę muszę być w szkole. Odpowiadałem, że nie mogę, bo mam mecz. W związku z tym, że sytuacja powtórzyła się kilkukrotnie, mieliśmy nie przedłużać współpracy, ale w rezultacie dotarliśmy się i pracowaliśmy ze sobą wiele lat. To był bardzo owocny okres.
Praca w Egurrola Dance Studio nauczyła Pana życia?
Nauczyła życia, radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Przyznam, że była ona bardzo stresująca. Nauka obchodzenia się ze stresem, asertywności, podejmowania niewygodnych decyzji, zarządzania ludźmi i rozwiązywania konfliktów przełożyła się później na boisko. Myślę, że gdybym nie pracował w Egurrola Dance Studio, to nie byłbym tak mocny psychicznie i nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Bardzo lubiłem tę pracę i rozstaliśmy się w bardzo przyjaznych okolicznościach. Cały czas mamy kontakt ze sobą. Za dużo razem przeżyliśmy, żeby mogło być inaczej. Moja żona nadal pracuje w tej firmie. Tydzień temu byliśmy razem na spektaklu tanecznym „Boxality”, który szef wystawił w teatrze. Pierwsze takie wydarzenie na scenie teatralnej. Naprawdę polecam. Jest między nami pewna więź, widujemy się raz na jakiś czas. Na pewno dużo mu zawdzięczam. Kto wie? Może nasze ścieżki jeszcze kiedyś się skrzyżują.
Wracając do sędziowania. W przyszłym roku będzie Pan już miał 40 lat. Jak wiek wpływa na pracę sędziego? Do kiedy planuje Pan wykonywać ten zawód?
Jak najdłużej. Czuję się młody cały czas, bo w ekstraklasie jestem dopiero od czterech lat. Na razie wiek nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Nie czuję się fizycznie słabszy, a mentalnie jestem coraz mocniejszy. W żaden sposób, ani przez sekundę nie myślę kiedy skończę. Owszem, trzeba mieć świadomość, że kiedyś trzeba będzie odłożyć gwizdek. Mimo wszystko to na pewno nie jest jeszcze ten czas, ani za dwa, ani za trzy lata, żeby mówić pas. Mariusz Złotek ma 47 lat, sędziuje w ekstraklasie i jest bardzo dobrym arbitrem. Fajnie, że taki gość pokazuje nam, że jeszcze w tym wieku można pracować.
Rozmawiał Jacek Janczewski