Aktualności
[WYWIAD] Ojciec i syn w czołowym klubie Bundesligi. „Borussia stawia na rodziny”
Skąd pańska rodzina wzięła się w Niemczech?
Zenon Szordykowski: Wyemigrować do Niemiec wspólnie z rodziną postanowiliśmy w 1989 roku. Wówczas miałem 42 lata, a moja żona Jolanta 38. Mieliśmy już załatwione wszystkie papiery na legalny pobyt. Ułatwieniem było to, że mój teść był już tutaj wcześniej. Zanim wyjechaliśmy, przez dwa lata pracowałem jako masażysta w Astorii Bydgoszcz, która awansowała w międzyczasie do pierwszej ligi koszykarskiej. Po przyjeździe do Niemiec posłałem Adama do szkoły. Wiadomo, że na początku było wszystkim bardzo ciężko. Głównie ze względu na barierę językową, bo jeszcze nikt z nas nie znał niemieckiego. Poszedłem z żoną od razu na kurs języka. Ludzie na miejscu bardzo nam pomagali. Nie byliśmy szykanowani z tego powodu, że jesteśmy polskiej narodowości.
Więc szybka nauka języka niemieckiego była dla was priorytetem, żeby móc odnaleźć się w nowych realiach.
Z. Sz: Tak, dlatego uczęszczaliśmy na zajęcia. Później odbyłem kolejny kurs. Każdy z nas musiał opowiedzieć swój życiorys i czym się do tej pory zajmował. Powiedziałem mojemu nauczycielowi, że pracowałem wcześniej jako masażysta. Odpowiedział mi: „Zenon, koniecznie muszę do kogoś zadzwonić. Słyszałem, że w Borussii Moenchengladbach jeden masażysta odszedł z klubu i chyba potrzebują kogoś nowego”. Ustawił mi spotkanie, wziąłem zaświadczenia. Pojechałem i zdałem wszystkie papiery. Odpowiedź ze strony klubu była jednoznaczna: „Przyjedź w niedzielę na pierwszy trening”. Miało to miejsca 1 kwietnia 1991 roku. Na szczęście nie był to dla mnie Prima Aprilis. Pojechałem bez żadnej tremy i stresu. Trochę już miałem obycie z niemieckim, a jak czegoś nie mogłem powiedzieć, pomagałem sobie gestykulując. Góra, dół (śmiech). Pomógł mi drugi fizjoterapeuta, bo wprowadził mnie w struktury klubu. Pokazał co, gdzie i jak. Było więc to ogromne ułatwienie. Częściej robiłem masaże, a mój kolega był odpowiedzialny za pracę z zawodnikami kontuzjowanymi. Okres próbny trwał trzy miesiące. Po upływie tego czasu mówiono mi: „Chłopaki cię lubią, trener też. Musisz zostać”. Podpisałem więc umowę jako pełnoprawny pracownik Borussii Moenchengladbach. I tak jestem tutaj do dziś.
Podczas tej wieloletniej pracy miał pan pod swoją opieką dwóch reprezentantów Polski, czyli Andrzeja Juskowiaka i Marcina Mięciela. Jak ich pan wspomina?
Z. Sz: Super zawodnicy, bardzo dobrze mi się z nimi współpracowało. Mam z nimi fajne wspomnienia. Andrzej przyszedł do nas w 1996, a Marcin w 2001 roku. Starałem się nimi opiekować najlepiej jak mogłem. Podczas treningów robiłem nawet za tłumacza. To, co mówił trener, tłumaczyłem im do ucha, żeby wiedzieli, o czym jest teraz mowa. Nieźle radziliśmy sobie w Bundeslidze, Andrzej strzelał u nas sporo bramek po uderzeniach głową. Pomagałem im w sprawach sportowych, ale nie tylko. Przychodzili do nas z jakimiś sprawami i mówili: „Zenon, mam coś do załatwienia”. Ja dzwoniłem i rozwiązywałem problemy. Byłem więc też dla nich nie tylko do masażu (śmiech). Pamiętam, jak Marcin wszedł w końcówce meczu i strzelił pięknego gola przewrotką, za co później otrzymał statuetkę. Poszedłem razem z nim na rozmowę z dziennikarzami i znów robiłem za tłumacza.
Poznaliśmy więc już początki pana Zenona w Moenchengladbach. Adam, a jak wyglądała twoja droga do Borussii?
Adam Szordykowski: Po ukończeniu szkoły musiałem obrać kierunek i zdecydować, czym chcę się zajmować. Zawsze ciągnęło mnie do sportu. Nie byłem profesjonalnym biegaczem jak mój tata. Też biegałem, ale amatorsko. Wyuczyłem się więc zawodu masażysty. Zawodnicy często byli na terapiach w Duesseldorfie, bo tam zaczynałem pracę. To była moja pierwsza stacja zawodowa. W centrum terapii mogłem wiele się nauczyć i poznać nowych ludzi. Przychodzili tam wszyscy – piłkarze z Bundesligi, koszykarze, lekkoatleci, hokeiści. W tym samym czasie nawiązałem kontakt z Borussią, oczywiście z pomocą mojego taty. Zacząłem najpierw pracę z młodzikami, a za kadencji trenera Hansa Meyera zapytano mnie, czy chciałbym dołączyć do pierwszej drużyny. Zakończyłem więc pracę w Duesseldorfie w centrum terapii i od 2009 roku zostałem na wyłączność pracownikiem Borussii Moenchengladbach.
Widziałeś więc dużo, bo Borussia Moenchengladbach grała też w Lidze Mistrzów i Lidze Europy.
A. Sz: To wspaniałe uczucie, bo mogłem być przy tym blisko. Borussia Moenchengladbach rywalizowała między innymi z Juventusem, Manchesterem City czy Barceloną. Ogromne emocje.
Z. Sz: No, widziałeś więcej ode mnie (śmiech). Za moich czasów graliśmy też w europejskich pucharach, ale nie zachodziliśmy tam daleko. Adam trafił na dobry okres. Teraz jest jeszcze na trzecim miejscu w Bundeslidze.
A. Sz: No tak, ale ty zwyciężyłeś w Pucharze Niemiec.
Z. Sz: W Berlinie (śmiech). W 1995 roku pokonaliśmy VfL Wolfsburg na Stadionie Olimpijskim przy ogromnej publiczności. Przez ten cały czas marzyłem, żeby wkrótce spotkać się w europejskich pucharach z jakąś polską drużyną, ale się tego nie doczekałem. Wcześniej Borussia rywalizowała z Lechem Poznań i Widzewem Łódź, ale nie pracowałem jeszcze wtedy w klubie.
Jak doświadczenie zawodowego sportowca pomaga w zrozumieniu organizmu w pracy masażysty? Zapewne sporo to ułatwia.
A. Sz: Uważam, że przede wszystkim w tym zawodzie trzeba regularnie uprawiać sport. Pomaga to później w codziennej pracy, bo jestem w stanie zrozumieć drugą osobę. Będę wiedział, ile trwa rehabilitacja, co mam zrobić, żeby było lepiej. To naprawdę robi dużą różnicę.
Co musi cechować dobrego masażystę i fizjoterapeutę?
Z. Sz: Przede wszystkim trzeba mieć odpowiednie podejście do człowieka. Każdy jest inny, ludzie mają różne charaktery. Trzeba wiedzieć, jak do kogoś trafić. Niejednokrotnie zdarzało się, że ktoś przychodził do mnie podłamany lub w ogóle rozbity, bo przegrał mecz. W takich momentach zadaniem masażysty jest nie tylko masaż, ale też rozmowa. Trzeba było podbudować takiego gracza ciepłymi słowami. „Słuchaj, to już się stało, jest za tobą. Nie myśl o przeszłości tylko idź dalej. Głowa do góry. Za tydzień mamy kolejny mecz”. Takie podejście jest bardzo ważne. Trener nie będzie miał tyle czasu na indywidualne rozmowy, a u nas takich jest mnóstwo.
Przez lata świadomość o zdrowiu rosła, a co za tym idzie – wasz sztab na pewno się rozbudował.
A. Sz: Teraz w Borussii Moenchengladbach na potrzeby pierwszej drużyny jest pięciu fizjoterapeutów, mamy również trzy osoby odpowiedzialne za przygotowanie fizyczne. Jest także lekarz, zatrudniony na stałe, ale nie tylko na potrzeby pierwszego zespołu. Gdy któryś junior u nas dozna kontuzji, udaje się do niego na konsultację. Z lekarzem to super sprawa, bo jest u nas na miejscu na stadionie i mamy od razu diagnozę. Jak jest gorzej, to musi jechać do innego specjalisty, ale wiele urazów można stwierdzić już na stadionie.
Z. Sz: A dla przykładu – jak ja zaczynałem w 1995 roku to było nas zaledwie dwóch na całą drużynę. Pracy z zawodnikami było mnóstwo. Były momenty, że nie miałem ani jednego dnia wolnego.
A na co teraz musicie zwracać uwagę w codziennej pracy?
A.Sz: Bardzo ważna zrobiła się praca prewencyjna. Naszym zadaniem jest sprawdzenie stanu zdrowia zawodników przed treningiem. Bierzemy też pod uwagę wszelkie statystyki. Widzimy, czy ktoś ma przeciążenie organizmu, monitorujemy przygotowanie na siłowni. Terapeuta potrafi sprawdzić, czy ktoś źle spał, czy sylwetka jest krzywa. Czasami zawodnicy sami przychodzą z problemem i mówią, że coś ich ciągnie, więc trzeba przed treningiem to rozmasować. Nie żadne sprzęty, takie sprawy są rozwiązywane przez nas.
Z. Sz: „Rączka” jest najważniejsza (śmiech).
Jak wygląda współpraca sztabu medycznego ze szkoleniowym?
A.Sz: Zbieramy się wszyscy i rozmawiamy na temat naszych zawodników. Jak prezentowali się na treningu, kto ma jakieś problemy, kto powinien zejść z obciążeń i pracować nieco mniej. Po takim zebraniu dwóch lub trzech z nas idzie do trenera i zdaje raport. Szkoleniowiec otrzymuje od nas szczegółowe dane, które uzyskaliśmy na podstawie naszych analiz. Warto wspomnieć, że takie spotkania są u nas codziennie. Wcześniej tak nie było. Gdy mecz jest zaplanowany na sobotę, to my już od piątku lub czwartku wiemy, który z graczy ma jakieś problemy zdrowotne.
Macie na pewno dobry kontakt z zawodnikami, bo spędzacie z nimi dużo czasu. Co dzieje się w momencie, gdy ktoś opuści klub? Ten kontakt z nimi jest, czy raczej zanika?
A. Sz: Jest kilku zawodników, z którym mam kontakt, ale nie jest on taki częsty. Koresponduję od czasu do czasu z Marco Reusem, który przeszedł z Borussii Moenchengladbach do Dortmundu. Są to zazwyczaj rozmowy przez SMS lub Whatsapp, bo wiadomo, że trudno jest się spotkać. Każdy z nas jest przecież w rozjazdach.
Który z zawodników był pod waszą opieką i zrobił dużą karierę?
A. Sz. Na pewno Granit Xhaka. Super piłkarz. Dla nas był bardzo ważny. Grał też u nas Marc-Andre ter Stegen, który przeniósł się do Barcelony.
Z. Sz: Mamy dwóch zawodników, którzy wywalczyli tytuł mistrza świata – Matthias Ginter i Christoph Krammer. Sporo u nas było zawodników reprezentacyjnych, jak Martin Dahlin ze Szwecji, Heiko Herrlich, Stefan Effenberg, Ioan Lupescu z Rumunii. Przez te wszystkie lata miałem u siebie super zawodników, atmosfera zawsze była świetna.
A. Sz.: Miałem też okazję pracować z Zinedine’m Zidane’m, ale tylko dorywczo. Gdy jeszcze pracowałem w Duesseldorfie, zostałem zapytany, czy nie pomógłbym przy towarzyskim meczu, w którym słynny Francuz brał udział. Zgodziłem się bez wahania. Po pierwszej połowie meczu Zidane miał małe problemy z przywodzicielem i poprosił o pomoc. Miałem więc okazję przeprowadzić na nim małą terapię. To jeden z najpiękniejszych momentów w mojej karierze. To bardzo miły i skromny facet, mimo że był ogromną gwiazdą.
Zauważyliśmy, że kluby w Niemczech są bardzo otwarte i rodzinne.
A. Sz: Dlatego warto wspomnieć, że Borussia Moenchengladbach od kilku lat jest wyróżniana jako klub przyjazny dla rodzin. Bardzo o to dbamy. Zależy nam, żeby kontakt z zawodnikami był ułatwiony. Staramy się być otwarci dla kibiców. To bardzo ważne, bo klub z tego żyje. Czują się częścią tego wszystkiego. Mamy fanów w całych Niemczech. Nie tylko w Moenchengladbach.
Panie Zenonie, pańskie doświadczenie musi być mocno cenione w klubie.
Z. Sz: Już kilka lat temu chciałem odejść na emeryturę. Myślałem, że zrobię to w wieku 65 lat, ale chłopaki i kierownictwo nalegali, żebym został, dopóki zdrowie dopisuje. Szef pyta mnie co roku, jak u mnie ze zdrowiem. Odpowiadam mu, że jest ok i zostaję. I tak mi leci tutaj siódmy rok. W lipcu kończę już 72 lata. Synek, pamiętaj o urodzinach!
Rozmawiali w Moenchengladbach Jacek Janczewski i Emil Kopański