Aktualności
[WYWIAD] Mirosław Waligóra: Byłem „za grzeczny”? Charakteru nie zmienię
Mirosław Waligóra często nazywany jest najlepszym polskim piłkarzem, który nigdy nie wystąpił w seniorskiej drużynie narodowej. Ma na swoim koncie tytuł króla strzelców ekstraklasy, wywalczył srebrny medal Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie, ale nie udało mu się zagrać w najważniejszym z polskich zespołów. – Na pewno trochę mi tego brakuje w CV – mówi w rozmowie z Łączy Nas Piłka.
Można chyba śmiało nazwać pana dzieckiem Hutnika Kraków. Jak wyglądały pańskie pierwsze kroki w tym klubie?
Gdy wchodziłem do szatni, prym wiedli w niej tacy zawodnicy jak Jacek Gierek, Jarek Tyrka czy Włodek Kwiatkowski. Miałem nieco łatwiej, bo wraz ze mną do pierwszego zespołu dołączyła spora grupa młodych piłkarzy, jak Krzysiek Bukalski czy Zbyszek Fitał. To były nieco inne czasy, w drużynie panowała hierarchia. Młodzi musieli nosić sprzęt, zakładać i zdejmować siatki na treningach, przynosić i zbierać piłki… Było to troszkę bardziej poukładane, każdy wiedział, co należy do jego obowiązków.
Zaczynał pan seniorską karierę w drugiej lidze, ale nie musiał pan długo czekać na radość z promocji.
W pierwszym moim sezonie nie udało się awansować do ekstraklasy. Rozegrałem tylko kilka spotkań, nie byłem na pewno pierwszoplanową postacią. Pamiętam, że wtedy zaczęły się problemy finansowe w hucie, noszącej wtedy imię Włodzimierza Lenina, która w dużej mierze sponsorowała klub. Wielu starszych zawodników opuściło zespół. W ich miejsce weszło sporo młodszych zawodników i, mimo kłopotów, udało nam się awansować do krajowej elity.
Czuł pan jakikolwiek przeskok, przechodząc z gry w drugiej lidze na piłkę ekstraklasową?
Większych problemów nie miałem, podobnie jak cały zespół. W drużynie nie doszło do wielkich zmian kadrowych, a mimo to potrafiliśmy zająć wysokie, piąte miejsce. Dla mnie to też był bardzo udany sezon, zdobyłem osiemnaście bramek w lidze, a byłem przecież młodym chłopakiem. Sezon później udało się ten wynik jeszcze bardziej wyśrubować – trafiłem do siatki dwadzieścia razy i do spółki z Jurkiem Podbrożnym zostałem królem strzelców.
Nie zaszumiało panu wtedy lekko w głowie?
Raczej nie. Ja zawsze byłem i jestem spokojnym facetem. Wiadomo, czasem coś się „bryknęło”, jak to młodzi ludzie, ale nie dochodziło do żadnych wielkich ekscesów. Zawsze twardo stąpałem po ziemi.
W Hutniku mieliście bardzo ciekawy zespół. Oprócz pana w szatni pojawili się tacy zawodnicy jak Tomasz Hajto, Marek Koźmiński, Kazimierz Węgrzyn…
To była niezwykle fajna drużyna. Graliśmy też widowiskowo, bo w tej ekipie znaleźli się też piłkarze dobrze wyszkoleni technicznie. Nie kalkulowaliśmy, że trzeba się bronić. Chcieliśmy przede wszystkim strzelać gole i to przynosiło efekty. Nie liczył się dla nas rywal, nie zwracaliśmy na to uwagi. Czasami ponosiła nas fantazja i zbieraliśmy „oklep”, ale zdarzało się to rzadko. Hutnik był też na tyle wdzięcznym klubem, że niczego nie musieliśmy, a wiele mogliśmy. Nie stawiano przed nami konkretnego celu, nie wyznaczano miejsca, które mamy zająć w tabeli. To się przekładało na boiskowy luz. W szatni też panowała świetna atmosfera, to była prawdziwie rodzinna drużyna. Kadra też była wąska, więc nie było wielkiej rywalizacji i nikogo nie ciągnęło w stronę intryg, by dostać miejsce w składzie. Na ławce rezerwowych zasiadali najczęściej wyróżniający się juniorzy. Wszyscy trzymaliśmy się więc razem.
Strzelał pan w lidze jak na zawołanie, był pan młodym piłkarzem. Nie pojawiały się oferty z silniejszych klubów?
Trzeba pamiętać, że mówimy o początku lat 90., a wtedy nie było wszechobecnych menedżerów i doradców. Dziś takie osoby chodzą już za 15- czy 16-latkami i obiecują złote góry, wysyłają ich na testy do wielkich klubów. Wówczas dużo trudniej było wyjechać z Polski. Dopiero bezpośrednio przed i po Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie więcej zawodników decydowało się na zagraniczne wojaże.
Na Igrzyska Olimpijskie pan pojechał, ale nie w roli pierwszego napastnika. Musiał pan ustąpić miejsca Andrzejowi Juskowiakowi i Wojciechowi Kowalczykowi.
Przed igrzyskami zaliczyłem praktycznie wszystkie zgrupowania. Nieżyjący już niestety trener Janusz Wójcik miał do mnie pewną słabość, choć nie byłem jego pierwszym wyborem. Dużo częściej grali „Jusko” i „Kowal”. Wciąż jednak w tym zespole funkcjonowałem. Może dlatego, że miałem nieco inny charakter, niż większość zawodników z tamtej drużyny? Ja zawsze byłem spokojny i stonowany, więc trochę równoważyłem tę sytuację.
Mieliście fantastyczne warunki przygotowań, których zazdrościła wam nawet pierwsza reprezentacja.
Organizacja tamtego zespołu była rzeczywiście fantastyczna. W zimę 1992 roku, kilka miesięcy przed Igrzyskami Olimpijskimi, wyjechaliśmy na dwutygodniowy obóz do Grecji. Dwa-trzy razy w roku jeździliśmy na zgrupowania do Niemiec. Trenowaliśmy na świetnych boiskach, mieliśmy doskonałe warunki pobytowe i żywieniowe. Nie brakowało nam niczego. Poza tym dostawaliśmy stypendia olimpijskie. Fundacja pana Zbigniewa Niemczyckiego poukładała wszystko perfekcyjnie. Duża była w tym rola trenera Wójcika, który potrafił to wszystko wywalczyć.
Jak radził sobie pan z rolą zmiennika w tamtym zespole?
Trochę mnie to uwierało, muszę przyznać otwarcie. Nie dostawałem zbyt wielu szans, a gdy wreszcie na Igrzyskach Olimpijskich miałem okazję zagrać, zmarnowałem okazję. Przestrzeliłem rzut karny w meczu z Kuwejtem i na tym zakończyła się moja rola. Trzeba jednak na to spojrzeć obiektywnie. Andrzej Juskowiak i Wojtek Kowalczyk byli w kapitalnej formie. W każdym meczu któryś z nich trafiał do siatki, Andrzej został królem strzelców całej imprezy, Wojtek też był w czołówce najlepszych strzelców. Trzeba było więc pogodzić się z losem zmiennika, choć nie ukrywam, że to trochę bolało. Czułem, że jestem w dobrej dyspozycji. Myślę, że trener to też widział, dlatego w pierwszym meczu na boisko wszedłem właśnie ja, a nie Grzesiek Mielcarski.
Jakie myśli pojawiły się w pana głowie na gorąco po niewykorzystanej „jedenastce”?
Najważniejsze dla mnie było, że wygraliśmy ten mecz. Inaczej bym się czuł, gdyby ten niecelny strzał spowodował stratę punktów. Obyło się bez większego dramatu, choć „suszarkę” od trenera oczywiście dostałem. Traumatycznych przeżyć nie było, choć bardzo tego żałowałem. Zapewne gdybym trafił do siatki, w kolejnych meczach dostałbym jakąś szansę. W następnym spotkaniu okazję do wykazania się miał „Mielcar” i doskonale ją wykorzystał, strzelając gola w potyczce z Włochami. Ja natomiast do końca turnieju nie podniosłem się z ławki rezerwowych.
Jak wspomina pan sam pobyt w Barcelonie? Nie pojawiało się znużenie tym samym towarzystwem przez tak długi czas?
Łącznie spędziliśmy ze sobą ponad miesiąc, o ile dobrze pamiętam. Najpierw zgrupowanie, a do Barcelony dotarliśmy kilka dni przed ceremonią otwarcia. Wylecieliśmy z niej natomiast dopiero trzy dni po zakończeniu rywalizacji, bo nie było dostępnego samolotu. Przez to nie rozegraliśmy pierwszej ligowej kolejki w planowanym pierwotnie terminie. Wiedzieliśmy jednak, jak spożytkować wolny czas, mieliśmy okazję porządnie poświętować wywalczony medal. To była fantastyczna grupa chłopaków, zawsze potrafiliśmy znaleźć sposób na przyjemne spędzenie czasu.
Po Igrzyskach Olimpijskich kilku zawodników z tamtej drużyny podpisało kontrakty z nowymi klubami. Pan wyjechał dopiero po dwóch kolejnych latach. Spodziewał się pan, że zostanie w Belgii już na stałe?
Czułem pewien niedosyt, że konkretne oferty nie pojawiły się zaraz po igrzyskach. Wyjeżdżając w 1994 roku nie myślałem, że osiedlę się w Belgii na długie lata. W pierwszym sezonie byłem tylko wypożyczony z Hutnika do Lommel. Po zakończeniu rozgrywek klub chciał mnie wykupić, ale nie mieli środków finansowych na wykupienie mnie. Wróciłem więc do Krakowa. Tydzień później zadzwonił do mnie prezes Lommel SK i oznajmił: Mirek, możesz wracać, bo sprzedaliśmy Dimitriego De Conde do Standardu Liege, więc mamy już z czego za ciebie zapłacić.
I w ten sposób znalazł Pan w Lommel swój drugi dom, który dziś jest już tym pierwszym.
Zgadza się, choć zupełnie się tego nie spodziewałem. Co jakiś czas podpisywałem nowy kontrakt, w międzyczasie na świat przyszły dzieci. Gdy miały iść do szkoły, trzeba było podjąć decyzję, czy zostajemy, czy wracamy do Polski. Lata mijały, a ja podpisywałem kolejne umowy, więc tak już zostało. Wrosłem w ten belgijski klimat. W międzyczasie pozmieniały się realia, obecnie mogę wsiąść w samolot w Eindhoven i po 75 minutach być w Krakowie. Przy ostatniej mojej podróży do Polski wyjechałem z Krakowa o 13:00, a o 18:00 byłem już w domu w Lommel. Niestety, rzadko odwiedzam rodzinne strony. Myślę, że za rzadko.
Nie zagrał pan nigdy w seniorskiej reprezentacji Polski. To jest pewna zadra w sercu?
Na pewno trochę mi tego brakuje w CV. Nigdy nie odebrałem telefonu od żadnego z selekcjonerów, nie zostałem nawet powołany na zgrupowanie, żeby pokazać, na co mnie stać. W Belgii też trochę bramek zdobywałem, ale chyba konkurencja była zbyt silna. Oprócz „Jusko” i „Kowala” w kadrze grali tacy piłkarze jak Krzysiek Warzycha czy Roman Kosecki. Głośnych nazwisk nie brakowało. Nie rozumiem, dlaczego w latach 90. nie udało się kadrze awansować na żaden duży turniej. Myślę, że trochę szwankowała organizacja. To był dziki okres.
Nie kusiło pana, by po zakończeniu kariery zająć się pracą trenerską?
Jak najbardziej. Ukończyłem w Belgii kurs UEFA B, prowadziłem przez trzy lata grupy młodzieżowe Lommel SK. Gdy dzieci już podrosły, zaczęły uprawiać inne dyscypliny sportu. Brakowało mi więc trochę czasu i zrezygnowałem z pracy w klubie. Dziś pracuję w wydziale sportu urzędu miejskiego. Zajmuję się administracją kompleksu sportowego, w który wchodzi dziesięć boisk piłkarskich, tyle samo kortów tenisowych, duży basen, hala widowiskowa na osiem tysięcy widzów, hala do gimnastyki artystycznej i różnego rodzaju inne, pomniejsze obiekty. Jest więc co robić.
„Wydawał się za grzeczny, może dlatego nie zrobił większej kariery” – tak powiedział o panu Janusz Wójcik. Może się pan z tym zgodzić?
Coś w tym na pewno było, jednak człowiek swoje charakteru zmienić nie może. Niczego nie żałuję, jestem, jaki jestem.
Rozmawiał Emil Kopański