Aktualności
[WYWIAD] Marek Zieńczuk: Szkolenie młodzieży daje dużą radość
- Cały czas powtarzamy naszej grupie chłopców, że zostało im bardzo mało czasu do seniorów. Każdy trening, każde ćwiczenie muszą wykonywać na sto procent, ponieważ nigdy nie wiadomo, czy trener nie zadzwoni i nie zaprosi na zajęcia pierwszej drużyny – mówi Marek Zieńczuk, który w Ekstraklasie rozegrał ponad 400 spotkań, dziewięciokrotnie reprezentował również Polskę. Były pomocnik m.in. Lechii, Wisły Kraków i Ruchu Chorzów obecnie jest jednym z trenerów w drużynie do lat 17 akademii gdańskiego klubu. W wywiadzie z „Łączy Nas Piłka” opowiada o różnicach w szkoleniu młodzieży, swojej karierze, pracy oraz nieustannej pasji do futbolu.
Patrząc na swoich podopiecznych zwraca pan uwagę głównie na ich technikę?
- Oczywiście. W tym momencie szlifujemy w naszym roczniku, by ten element nie był zaniedbywany. Jednak moim zdaniem ogromną rolę w kwestii wyszkolenia technicznego odgrywają trenerzy młodszych drużyn. Na etapie szesnastego roku życia trudno pewnych nawyków nauczyć lub oduczyć.
Co pan dostrzega u młodych piłkarzy?
- To, co nas troszkę różni od szkolenia zagranicę to statyczność wykonywanych ćwiczeń. Od małego mniejszą uwagę przywiązywało się do przyjęcia kierunkowego, ruchu do piłki… Zaczyna się od najmłodszych roczników. U starszych ciężko coś z tym zrobić. Trzeba powtarzać, to działa na trening lub dwa, ale naleciałości zostają.
Juniorzy mają problem nawet z wyobrażeniem sobie tego, czego się od nich oczekuje?
- Wiedzą, bo zwracamy im na to uwagę, ale oni te złe rzeczy mają już w swoim piłkarskim DNA. Tak jak z jazdą samochodem: widząc zakręt odruchowo włączamy kierunkowskaz. A wielu z nich te elementy podstawy piłkarskiej nie zostały zakorzenione, muszą o tym pomyśleć, przypomnieć je sobie. Nie działają automatycznie, że tak trzeba.
Pana technika była wyróżniającym się aspektem w grze. Jakie widzi pan różnice między swoim szkoleniem, a tym, które młodzież przechodzi obecnie?
- Nie twierdzę, że wszyscy tego potrzebują. U niektórych talent, skala możliwości powoduje, że mają prawidłowe odruchy. Wiem też, że wielu polskich trenerów szkoli naprawdę bardzo dobrze, korzysta z dostępnych materiałów. Ja miałem przyjemność być wychowywanym przez trenera Gładysza – fascynował się Bundesligą, miał znajomych w Niemczech i dostawał od nich książki, nagrania wideo. Także z Ajaksu Amsterdam. U niego od tych materiałów uginały się półki, a potem przenosił je na nasze treningi. Będąc w seniorach zauważałem, że pewne rzeczy robiliśmy jeszcze jako juniorzy u niego. Jego zajęcia wyprzedzały w polskich warunkach epokę.
Jakie to były metody?
- Dostęp do sprzętu treningowego też był wtedy całkowicie inny, ale chodzi o strukturę zajęć, wybór gier. Bardzo często w tamtych czasach zdarzało się, że trenerzy przychodzili i rzucali piłkę w górę… Ale u trenera Gładysza było inaczej: już wtedy wprowadzał neutralnych zawodników, gry ze zmianami pozycji. To były nowinki, dlatego w wieku juniora przewyższaliśmy rywali – choć to również zasługa jego doboru zawodników. Ale to też kwestia selekcji: dziś przychodzi dziesięć razy mniej dzieci na nabór. Za moich czasów szatnie były pełne chłopców i to nie tylko w Lechii.
Jeszcze kilkanaście lat temu było to również kwestia zainteresowań. Spędzało się czas na podwórku, nie przed komputerem. Dziś w najlepszych akademiach starają się odwzorować tamte warunki, by wyciągnąć dzieci z ich strefy komfortu…
- Gra na podwórku miała swoje plusy. Często grało się ze starszymi chłopakami, przewyższali fizycznie i trzeba było sobie radzić. Technika była niezbędna, by pokonać dryblasów. I jeszcze jedna rzecz: warunki zmieniały się przy każdym wyjściu, przecież co chwilę grało się przeciw komuś innemu. Były to fajne czasy. Dziś jest dostęp do boisk, ale one nie są pełne nawet tak, jak te betonowe dawniej.
Wracając do nauki techniki: na co zwraca pan uwagę młodym piłkarzom w tych kwestiach?
- Przede wszystkim na jakość wykonania danego ćwiczenia. Kiedyś przeczytałem fajne zdanie Roberta Lewandowskiego: nawet Pep Guardiola powiedział mu, by każde ćwiczenie wykonywał na sto procent. I faktycznie, jeśli chce się na meczu wykonywać coś najlepiej, to przecież tak samo trzeba do tego podchodzić w treningu. Nie można przyjąć piłki na pięćdziesiąt procent, zagrać niedokładnie, bo zaraz rywal ją odbierze.
Z czego ten brak sumienności, świadomości wynika?
- Cały czas powtarzamy naszej grupie chłopców, że zostało im bardzo mało czasu do seniorów. Każdy trening, każde ćwiczenie muszą wykonywać na sto procent, ponieważ nigdy nie wiadomo, czy trener nie zadzwoni i nie zaprosi na zajęcia pierwszej drużyny. Wtedy już będzie tylko ich stres, że czegoś nie dopilnowali. A jeśli człowiek jest świadom wykonanej pracy, swoich możliwości, to w takich sytuacjach radzi sobie potem znacznie lepiej. Wydaje mi się, że wynika to z uwarunkowania wieku. Umówmy się: ja też jako 16-latek nie wykonywałem wszystkiego na sto procent. Myśli się wtedy, że przy odpuszczeniu jednego treningu nic się nie stanie. Ale gdy dzieje się to raz na tydzień, to wtedy w całym roku tych jednostek brakuje kilkadziesiąt, w kilka lat – kilkaset.
Czy młodzież trenuje teraz za mało?
- Tam, gdzie ja prowadzę zajęcia, to trenują w sam raz. Ale brakuje wartości dodanej. Nie tylko wychodzącej od samych zawodników, ale stwarzania im dodatkowych okazji. Nie chcę oceniać kompetencji nauczycieli wychowania fizycznego, ale w szkołach tego na pewno brakuje. Nawet w starszych rocznikach zwalnia się dzieci z tych lekcji, gdy mi zajęcia WF-u bardzo pomogły. Chodziłem do klasy sportowej i wielu rzeczy się nauczyłem: salt, przewrotów, techniki biegu… W karierze to było wartość. Ja nie musiałem tych aspektów korygować, bo dostarczono mi ich na lekcjach. Dzieci muszą się rozwijać w różnych kierunkach. Niekoniecznie powinno się to robić jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie do określonego wieku szkoli się uniwersalnie, a potem ukierunkowuje na konkretny sport. To też ma sens, bo dzieci potrafią wiele i tylko stają przed dylematem, co wybrać.
Dalej sam pokazuje pan zawodnikom, jak uderzać, dośrodkowywać piłkę?
- Mogę nawet podać przykład z ostatniego treningu: było nas trochę mniej, mieliśmy zaplanowane zajęcia strzeleckie i musiałem w nie wejść. Moja „trójka” wygrała zawody, ja strzeliłem gola z przewrotki. Jeszcze nie jest tak źle ze zdrowiem, prawda? Na pewno fajnie, gdy zawodnicy widzą, że trener może coś pokazać. Kiedyś byłem świadkiem, gdy na naszych zajęciach jeden autorytet miał zademonstrować ćwiczenie, ale wywrócił się na piłce…
Ukierunkowywanie młodzieży sprawia radość?
- Bardzo dużo, zwłaszcza, gdy widzi się postępy. Nie zawsze jest tak, że trening przygotowany dla grupy oddziałuje na każdego z zawodników. Bardzo trudno jest znaleźć takie zajęcia wpływające na każdego z dwudziestu piłkarzy. Jeden reaguje lepiej na takie bodźce, drugi na inne… Tylko podchodząc indywidualnie można znaleźć złoty środek, ale nie zawsze tak się da. Dlatego trzeba korygować błędy w trakcie treningów, później w meczach. Wiem ze swojego doświadczenia, że nie przy każdym trenerze, nie w każdym stylu gry można notować postęp. Pamiętam, że sam chwaliłem niektórych trenerów, ale od kolegów, którzy z nimi pracowali słyszałem inne opinie.
Zwraca pan szczególną uwagę na skrzydłowych?
- Jest coś w tym. Grałem oczywiście na środku pomocy i na boku obrony, ale na pewno to, co skrzydłowi robią źle widzę od razu. Wiem nad czym sam pracowałem, jakie błędy próbowałem wyeliminować w swojej karierze. Na każdej pozycji są jednak popełniane podobne uchybienia, zwłaszcza jeśli chodzi o jakość wykonywanych czynności.
A konkretnie w grze skrzydłowych?
- Piłkarz na tej pozycji musi być świadomy swoich atutów. Sam byłem szybki, ale nie byłem świetnym dryblerem – nie wiem, czy to nie uwarunkowania fizyczne nie pozwalały mi kiwać jak Kuba Błaszczykowski, ale po prostu tego nie miałem. Szukałem innych rozwiązań: jak dochodzić do sytuacji, by dograć kolegom? Wybierałem inne warianty, dla mnie bardziej odpowiednie. Stąd naszych skrzydłowych, u których widzę lekkość wygrywania pojedynków, to do nich namawiam. Innych nakłaniam do pracy, bo drybling jest w piłce kluczową sprawą, ale by też nie rezygnowali z dochodzenia do sytuacji podaniem, swoim ruchem.
Rozmawiając z trenerami młodzieży można usłyszeć, że jest coraz mniej klasycznych skrzydłowych: szukających dryblingu. Czasem trzeba ich namawiać do kiwania, ponieważ większość wybiera podania. Nie tyle brakuje im odwagi, ile świadomości, że to kluczowa cecha na ich pozycji.
- Może coś w tym jest? Pamiętam, że po przyjściu do Wisły Kraków trener Henryk Kasperczak wziął mnie na rozmowę i powiedział: Marek, ty na połowie przeciwnika masz cały czas prowokować takie sytuacje, wchodzić w drybling. Tym samym zdjął ze mnie presję straty piłki. Uświadomił mi, że nic się w takim wypadku nie stanie. A czasem trenerzy nie dopuszczają do możliwości straty, bo piłka jest najważniejsza. Jeśli się jednak tej presji nie zdejmie, to nie wychowa się dryblerów. Oni będą sobie mówić, że lepsze w danej sytuacji jest bezpieczne podanie, bo trener będzie zadowolony. Tylko co zyska drużyna? Nie straci gola, ale i nie strzeli. Trener Kasperczak potrafił mi pomóc i uważam, że im bliżej bramki przeciwnika, tym szybciej powinno być podejmowane to ryzyko dryblingu. Jeśli chce się od kogoś wymagać, to nie można słowami zaprzeczać.
To jednak również problem Ekstraklasy: szukając dryblerów znajdzie się ich w najlepszym wypadku tylko kilku.
- Na pewno, choć różne są ustawienia na boisku. Trzeba przyznać, że skrzydłowi trzymający się linii to rzadkość. Coraz częściej ustawia się ich tak, by schodzili do środka, a ten pas boczny jest zarezerwowany dla skrajnych obrońców. I to takich potrafiących dryblować, ofensywnie usposobionych szuka się do najlepszych klubów: do Barcelony, do Realu Madryt. Widzimy, jak gra Marcelo…
Patrząc na Ekstraklasę widzi pan lepszą ligę niż za najlepszych swoich czasów?
- To ciężkie pytanie i wiedziałem, że kiedyś przyjdzie mi na nie odpowiedzieć. Zawsze rozmawiając z Łukaszem Surmą śmialiśmy się, że piłkarze po zakończonych karierach mówią: a za naszych czasów to liga była lepsza… Ten poziom się nie obniża, ale jest bardziej wyrównany. Jedno co jest pewne, to brak wyrazistych zespołów, które przewyższają innych. Jest uśrednienie górnej części tabeli, tych drużyn jest kilka, nie dwie. Można co sezon powiedzieć, że ten klub ma szansę, ten i jeszcze ten… Jest pięć, sześć zespołów i do tego zawsze ktoś niespodziewany doskakuje.
Wspomniał pan Łukasza Surmę: on dopiero zakończył karierę, a już mu grania brakuje, obecnie występuje w lidze oldbojów. Natomiast pana wciąż można zobaczyć na boiskach niższych lig, prawda?
- W Akademii Pomorze postanowiono zgłosić zespół do B-klasy i zapytano mnie, czy nie zagrałbym razem z nimi. I gramy w dobrych warunkach, na bocznym boisku Lechii, często w piątki o 20.30 przy światłach. Po co opłacać karnet fitness czy biegać po lesie, gdy można dalej robić to, co sprawia przyjemność? Zwłaszcza w gronie kumpli. Są kluby, które grają typowo niedzielny futbol i z nimi bryluję, ale są mecze, gdzie rywalizuję z młodszymi, wybieganymi chłopcami i muszę się sprężyć, bo nie jest tak łatwo. Dajemy sobie jednak radę. Mamy napastnika, który gra ciałem i często go faulują, a wtedy ja sobie podchodzę… Uderzam, cztery czy pięć bramek tak już zdobyłem. Może to niższa jakość bramkarzy? Ale skuteczność mam ok. 60%, czyli wysoką. Jest szyderka, a nie ma napinki. Zaskoczyło mnie to, że gra wielu chłopaków, którzy mogliby występować wyżej: z jakiś powodów nie dostali szansy, a może nie mogą… A to przecież B-klasa, najniższy poziom rozgrywkowy.
Czy przez ten poziom pojawiła się w pana głowie myśl: co ja tutaj robię?
- Był taki jeden mecz. Przyjechaliśmy w jedenastu i jeden kolega od razu zaznaczył, że zagra tylko do przerwy. Kolejny był kontuzjowany, więc jedynie stał, w trakcie zamieniliśmy zawodnika z pola na bramkarza. Pierwszy raz prowadziłem piłkę kolanami, bo taka była tam naturalna płyta. Dookoła pola, rzeczka, a gdy piłka tam wpadała, to ktoś łapał ją podbierakiem na ryby, bo jak inaczej… Fajne kwiatki. Skończyło się 3:3, choć muszę powiedzieć, że w jedenastu przegrywaliśmy 1:3! Śmialiśmy się, że kolega, który musiał pojechać nam przeszkadzał.
Ucisza pan rywali tymi golami z rzutów wolnych?
- Raczej nie, choć jakieś próby udowodnienia czegoś były. Na takie przepychanki się jednak nie nastawiam, bazuję na umiejętnościach. Oczywiście piłka polega na bieganiu i to także w B-klasie. Jeśli tego nie ma, to nawet tam jest ciężko przeciwko młodym chłopcom z parą. Zwykle jest przyjemnie, czasami odpowiem coś sędziemu, ale to u mnie standard. Teraz i tak jestem o wiele spokojniejszy. Może dlatego, że ciśnienie i presja otoczenia są zupełnie inne? Tu tylko śmiejemy się, że z B-klasy nie możemy spaść.
Michał Zachodny