Aktualności
[WYWIAD] Euzebiusz Smolarek: Zawsze chodziłem swoimi ścieżkami
Wychował się pan poza granicami Polski, głównie w Holandii. Nie było nigdy pokusy, by zdecydować się na reprezentowanie barw właśnie tego kraju?
Gdy trafiłem do Holandii, miałem osiem lat. Od wieku dwunastu lat w Holandii funkcjonują kadry okręgów. Ja trafiłem do takiej mając 14-15 lat. Niewiele później zgłosili się do mnie trenerzy reprezentacji narodowej z pytaniem, czy chciałbym grać dla Holandii. W tym samym czasie skontaktowali się jednak ze mną także przedstawiciele polskiej federacji. Chwilę się nad tym zastanawiałem, bo nie zdawałem sobie sprawy z przepisów. Myślałem, że jeśli zagram dla juniorskiej kadry Holandii, zamknę sobie drogę do ewentualnych występów w polskiej reprezentacji. Poczułem, że chcę grać dla Polski, jak mój tata. Czasami w karierze podejmowałem decyzje, idąc za głosem serca. Różnie na tym wychodziłem, ale akurat decyzji o grze dla Polski nie żałuję.
Mając takie nazwisko, było łatwiej funkcjonować w Holandii?
Zawsze podkreślałem, że tata mi bardzo pomagał. Nigdy jednak nie trzymał mnie za rękę na boisku. Dużo rozmawialiśmy, ale przecież nie mógł za mnie grać. Musiałem bronić się swoimi umiejętnościami, więc nie powiem, że to mi otwierało jakieś drzwi.
Pierwsze powołanie do reprezentacji Polski otrzymał pan w 2001 roku od Jerzego Engela. Jak wspomina pan swój debiut?
Zadebiutowałem w towarzyskim meczu przeciwko Irlandii Północnej, rozgrywanym na Cyprze. Nie było mi łatwo, ale pomagała mi obecność Tomka Rząsy i Jurka Dudka. Większość patrzyła na mnie na zasadzie „o, przyjechał Holender”. Musiałem udowodnić swoją przydatność do zespołu na murawie. Wierzyłem w siebie i chciałem wypaść jak najlepiej. Byłem zawodnikiem dużego klubu, jakim bez wątpienia jest Feyenoord Rotterdam. Każdy na pewno musi zmagać się z tremą debiutanta. Byłem zadowolony, że dostałem szansę występu.
Marzył pan o wyjeździe na mistrzostwa świata do Korei i Japonii?
Oczywiście, niestety, wykluczyła mnie kontuzja. Trudno ocenić, czy miałem jakieś szanse znaleźć się w kadrze. Nie mam pojęcia, czy trener by mi zaufał. Grupa piłkarzy, która przeszła przez kwalifikacje, też była bardzo zamknięta. Czułem się na pewno bardziej akceptowany takim, jakim jestem przez zawodników, którzy na co dzień występowali poza granicami Polski. Być może kilku się obawiało, że mogę zabrać im miejsce w samolocie… Nie było jednak tego dylematu, bo drogę zamknęła mi kontuzja.
Na kolejne powołanie musiał pan długo poczekać. Dostał je pan już od Pawła Janasa.
Ten czas pomiędzy powołaniami był dla mnie bardzo trudny. Pracowałem ciężko nad tym, by wrócić jak najszybciej do formy i reprezentacji. Dałem sobie czas i trenowałem. Miałem to szczęście, że mogłem korzystać z ośrodka federacji, KNVB. To placówka stworzona dla zawodników wracających do dyspozycji po kontuzjach. Dużo tam się nauczyłem, mogłem spotkać Marco van Bastena, Dennisa Bergkampa czy Giovanniego van Bronckhorsta. Z ośrodka korzystali wszyscy piłkarze z najwyższej klasy rozgrywkowej w Holandii. To dobre rozwiązanie, bo czasem w klubie pojawia się presja i rywalizacja, a tam można spokojnie dochodzić do siebie, odbudowywać zdrowie. Pracowałem tam prawie rok, dlatego tak długo czekałem na kolejne powołanie do reprezentacji Polski.
Paweł Janas bardzo mocno panu zaufał, dał szansę.
To właśnie podczas jego kadencji, w meczu z Austrią, zdobyłem swoją pierwszą bramkę dla drużyny narodowej. Czekałem na swój moment, akurat piłka spadła mi pod nogi. To też pewne wyczucie, instynkt. Zrobiłem swoje i myślę, że tym też zaskarbiłem sobie zaufanie kolegów z zespołu. Pomogłem drużynie w zwycięstwie. Gdybym przez dłuższy czas nie mógł strzelić gola, byłoby inaczej, a tak zyskałem uznanie.
Niedługo później odniósł pan pierwszy sukces w reprezentacji – awans na mistrzostwa świata do Niemiec.
Tak, już miałem w tym swój udział, coś pokazałem. Byłem bardzo zadowolony po tych kwalifikacjach, dostałem zaufanie i udowodniłem, że daję sobie radę w kadrze. Zawsze traktowałem mecze tak samo, ale jednak te na mundialu są wyjątkowe. Gdy byłem dzieckiem, z uwagą oglądałem każdy mecz mistrzostw świata. To przecież absolutny top. Nigdy się nie spodziewałem, że sam kiedyś będę miał okazję wyjść na murawę w takim turnieju. Absolutne spełnienie marzeń. Szkoda tylko wyniku…
Niedługo przed mistrzostwami pokonaliście Ekwador w meczu towarzyskim. Pewny triumf 3:0, gol piętą pańskiego autorstwa… Można powiedzieć, że nieco zlekceważyliście przeciwnika?
Myślę, że tak. Za łatwo nam wtedy poszło. Widać było, że jesteśmy zbyt pewni siebie. Spodziewaliśmy się powtórki z towarzyskiej potyczki, a tymczasem rzeczywistość okazała się bardzo brutalna.
Chyba nie pomagało wam też zamknięcie w ośrodku w Barsinghausen, gdzie byliście właściwie odizolowani od świata zewnętrznego?
Byliśmy totalnie skoszarowani, bardzo szkoda. Patrząc z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie był to najlepszy pomysł. Inna sprawa, że media, a szczególnie jeden dziennik, na siłę szukały sensacji, których nie było. Opierano się wówczas głównie na wymyślonych problemach. To się sprzedawało, wymysły eskalowały, więc związek podjął decyzję, by ograniczyć ten kontakt. Jako piłkarze nie mieliśmy na to żadnego wpływu. Ci dziennikarze, którzy mieli mój numer telefonu, do mnie dzwonili i nie miałem problemu z udzieleniem wywiadu. Miałem jednak do nich zaufanie, wiedziałem, z kim rozmawiam. Zresztą do dziś z niektórymi utrzymuję kontakt. Generalnie, można było to zorganizować lepiej. Inna sprawa, że ci, którzy przez cały sezon grali regularnie, trenowali tak samo jak ci, którzy w większości przypadków pełnili rolę zmienników w swoich klubach. A wiadomo, że piłkarz, który zagrał 40 meczów, nie może trenować tak samo jak ten, który rozegrał 5 spotkań.
Kontrowersje wywołały też same powołania na mundial. Zabrakło między innymi Jerzego Dudka i Tomaszów: Frankowskiego, Kłosa i Rząsy.
To też na pewno miało wpływ na atmosferę. Nie wiem, jakie były powody tych decyzji. Może to jakieś konflikty personalne? Nie mam pojęcia, nie byłem w środku tych wydarzeń. Na pewno odczułem brak Jurka i Tomka Rząsy, z którymi się dobrze znałem, dlatego też nie do końca rozumiałem to, co się dzieje.
Po Pawle Janasie stery w kadrze przejął Leo Beenhakker, z którym już się pan znal.
Był kiedyś moim trenerem, gdy zabrał mnie na zimowe zgrupowanie w Feyenoordzie Rotterdam. Nie każdy ma to, co ma Beenhakker. Gdziekolwiek się pojawia, od razu widać, że to trener. Jest człowiekiem obdarzonym wielką charyzmą. Miał bardzo fajne treningi, kilka razy miałem z nim okazję porozmawiać. W reprezentacji jednak nie zawsze między nami było dobrze. Zdarzało się, że się nie mogliśmy zrozumieć.
Dlaczego?
Nie zawsze na mnie stawiał, z nie do końca jasnych powodów. Pamiętam mecz z Irlandią na wyjeździe, gdy usadził mnie na trybunach. Minęły zaledwie trzy dni, a ja nagle pojawiłem się w podstawowym składzie na spotkanie z San Marino. Co się mogło zmienić w tym czasie? W tym starciu strzeliłem cztery gole. Po końcowym gwizdku wyjaśniliśmy sobie kilka kwestii i relacja była już lepsza.
To właśnie podczas kadencji Leo Beenhakkera przyszedł mecz z Portugalią, wygrany 2:1, po którym stał się pan idolem całej Polski.
Fajne spotkanie. Wiele dyskutowało się o składzie, ale trener wiedział, co robi. Już na przedmeczowym treningu mogliśmy się spodziewać, jaką jedenastką wyjdziemy. Dla nas nie był to więc szok. Trzeba przyznać, że nawet remis w tamtym spotkaniu na pewno zostałby odebrany jako sukces. Tym bardziej, gdy spojrzymy na zestawienia obu drużyn. Ricardo Carvalho, Nani, Deco, Cristiano Ronaldo, Nuno Gomes… Portugalczycy byli piekielnie silni. Gdyby ktoś przed pierwszym gwizdkiem powiedział, że wygramy to starcie, wielu tylko popukałoby się w głowę. Tym bardziej, że kwalifikacji nie zaczęliśmy w fenomenalnym stylu.
Panu w pamięci musiał utkwić też mecz z Kazachstanem, w którym… zgasło światło, a następnie ustrzelił pan hat-tricka.
Też się pokazałem z niezłej strony. Męczyliśmy się niemiłosiernie, przegrywaliśmy 0:1. Dopiero gdy nastąpiła przerwa spowodowana awarią światła, obudziliśmy się. W dziewięć minut strzeliłem trzy gole, wygraliśmy 3:1. Miałem dodatkową satysfakcję po tym meczu. Selekcjonerem reprezentacji Kazachstanu był wtedy Holender, Arno Pijpers. Gdy grałem w juniorach Feyenoordu, był dyrektorem sportowym akademii. Miałem 16 lub 17 lat. Sporządza się raporty roczne, na których podstawie następują przesunięcia. Byłem już zawodnikiem drużyny A1 i miałem trzy opcje – przejście do pierwszego zespołu, do rezerw lub wypożyczenie do filialnego klubu, Excelsioru. W pierwszym zespole nie chciał mnie trener, zresztą był to Leo Beenhakker, ja z kolei nie chciałem odchodzić do Excelsioru. Została mi więc jedynie druga drużyna. Pijpers próbował wypchnąć mnie z klubu, ale postanowiłem spróbować przebić się w rezerwach. Wkrótce zmienił się trener pierwszego zespołu, Beenhakkera zastąpił Bert van Marwijk. On mnie włączył do kadry i zaczęła się moja poważniejsza przygoda. Dlatego trzy bramki zdobyte w meczu z zespołem prowadzonym przez Pijpersa smakowały wybornie. Po meczu mu powiedziałem: szkoda, że chciałeś mnie wyrzucić z Feyenoordu. Satysfakcja była spora.
W końcu zrobiliście historyczną rzecz. Po meczu z Belgią wszyscy mogliśmy świętować awans do turnieju finałowego mistrzostw Europy, co nie udało się nigdy wcześniej.
Dopiero po końcowym gwizdku sędziego zaczęło dochodzić do mnie, co się tak naprawdę stało. Radość na boisku, wrzawa na trybunach. Graliśmy na Stadionie Śląskim, a w nim zawsze było coś magicznego, szczególnego. Polacy odnieśli tutaj wiele ważnych zwycięstw i fajnie, że też mogłem brać w nich udział. Przeszliśmy do historii, udało nam się pierwszy raz awansować na mistrzostwa Europy. To zwycięstwo było bardzo ważne nie tylko dla naszej drużyny, ale dla całej Polski. Jeśli chodzi o mnie, to awans przyjąłem na spokojnie. Dałem sobie trochę czasu w szatni. Zeszło ze mnie całe ciśnienie, poszedłem do jacuzzi, był pełen relaks. Jako ostatni wyszedłem z szatni i udałem się do hotelu. Strzeliłem dwa gole, ale nie czułem się bohaterem. Nigdy zresztą nie mówiłem dużo w szatni, chodziłem swoimi ścieżkami. Można powiedzieć, że wolałem przemawiać na boisku. Nie ma co ukrywać, że radość w szatni była bardzo duża, ale nie było z naszej strony jakiegoś spektakularnego świętowania. Nie zdobyliśmy przecież tytułu mistrzowskiego. Wykonaliśmy krok, zrobiliśmy coś dużego. Oprócz radości, na pewno czuliśmy dumę. Z całej naszej drużyny, bo potrafiliśmy się podnieść w trudnych momentach. Eliminacje rozpoczęliśmy źle, krytykowano nas za początek kwalifikacji. Później z każdym meczem zdobywaliśmy uznanie i szacunek kibiców. Od przełomowego meczu z Portugalią, do spotkania z Belgią, po którym wywalczyliśmy awans.
Sam turniej znów jednak się nie udał, po trzech meczach trzeba było wracać do domu. Mieliście żal do Howarda Webba za podyktowanie słynnego rzutu karnego w meczu z Austrią?
Pewnie, że tak. Do dziś mam dziwne uczucie, gdy o tym rozmawiam. Staraliśmy się zrobić wszystko, co w naszej mocy, ale po raz kolejny musieliśmy przełknąć gorzką pigułkę. Włożyliśmy mnóstwo pracy, ale nie wyszło. Po mistrzostwach selekcjonerem pozostał Leo Beenhakker. Nie wiem, czy to był dobry ruch. Miałem wrażenie, że coś się wypaliło. Zgasła ta energia, co było widać w kwalifikacjach mistrzostw świata w RPA. Zakończyły się klęską, niestety. Brakowało chemii między trenerem a zespołem, trudno powiedzieć, z jakiego powodu.
Ostatnim selekcjonerem, który pana powołał, jest Franciszek Smuda.
Tak, nawet zdobyłem bramkę w meczu z Ekwadorem. Z trenerem Smudą przywitałem się niedawno na Widzewie. Gdy byłem u prezesa klubu, akurat wszedł do gabinetu. Stwierdził, że z takim zawodnikiem musi się przywitać. Pomyślałem: taki zawodnik, a powołania na Euro 2012 nie dostał. Są trenerzy, którzy patrzą na drużynę, albo na siebie. Franciszek Smuda należał do tej drugiej grupy. Uważał, że błędy popełniał wyłącznie zespół, nigdy nie widział winy u siebie. Treningi także mnie nie przekonywały. Nie czułem się najlepiej, gdy prowadził reprezentację, wtedy też zakończyła się moja przygoda z zespołem narodowym.
Czuje się pan spełnionym piłkarzem, jeśli chodzi o reprezentację Polski?
Nie, bo nie znalazłem się w Klubie Wybitnego Reprezentanta, mam za mało występów. Niemniej jednak mam satysfakcję, że nie byłem zawodnikiem, który wchodził na boisko na pięć minut i dopisywał do piłkarskiego CV kolejny mecz. Mogłem zagrać więcej, ale z różnych powodów nie wyszło. Jestem zadowolony z tego, co zrobiłem dla polskiej piłki.
Rozmawiali Jacek Janczewski i Emil Kopański