Aktualności
[WYWIAD] Andrzej Buncol: Kariera pisana mundialami
Kojarzy pan czołówkę magazynu piłkarskiego „Gol”, niegdyś bardzo popularnego w Polsce?
Niestety nie, a powinienem?
Pada tam fragment legendarnego komentarza Jana Ciszewskiego: „Boniek do Buncola, cudowna akcja!”.
Ach, to musiał być mecz z Peru na mistrzostwach świata w Hiszpanii. Zremisowaliśmy wtedy dwa pierwsze spotkania i w trzecim musieliśmy wygrać, by zagrać w dalszej fazie turnieju. Do przerwy z Peruwiańczykami także utrzymywał się bezbramkowy remis, ale później daliśmy prawdziwy popis naszych możliwości. Po zmianie stron strzeliliśmy im aż pięć goli! Jedna z akcji zakończyła się moim trafieniem. Kapitalnie piętą odegrał mi Zbyszek Boniek, a ja potężnym strzałem pokonałem bramkarza Peru.
To właśnie z tego gola, a także z asysty przy bramce Zbigniewa Bońka w meczu z Belgią, polscy kibice kojarzą pana najbardziej.
Gol z Belgami też był piękny. Bardzo dobrym przerzutem popisał się Janusz Kupcewicz, piłka trafiła na moją głowę, a ja dograłem do Zbyszka. Ten przelobował bramkarza i mogliśmy cieszyć się z dwubramkowego już prowadzenia. Kibice pewnie pamiętają mnie jednak z całych mistrzostw świata w Hiszpanii. Wszyscy byli przekonani, że nawet nie wyjdziemy z grupy, a my stanęliśmy na podium. Cała drużyna była wówczas ogromnie popularna.
Skąd wziął się pseudonim „Krupniok”?
To jest w ogóle przesada. Ktoś sobie to wymyślił, bo tak naprawdę nie byłem w ten sposób nazywany. Niby każdy ma jakiś przydomek, ale ja się z tym akurat nie spotykałem. Zawsze byłem po prostu Andrzejem.
Wychował się pan na Śląsku, w dość siermiężnych czasach. Jak wspomina pan swoje pierwsze lata kariery piłkarskiej?
Urodziłem się w Gliwicach i od początku grałem w juniorach Piasta. To właśnie w barwach tego klubu zadebiutowałem w seniorskim futbolu, mając 17 lat. To był wówczas zespół występujący w II lidze, ale prezentowałem się na tyle dobrze, że w 1979 roku sięgnął po mnie Ruch Chorzów, ówczesny mistrz Polski. Od razu trafiłem więc na europejskie puchary. Niestety, w pierwszej rundzie kwalifikacji Pucharu Europy Mistrzów Klubowych trafiliśmy na Dynamo Berlin. Nie mieliśmy wielkich szans, na wyjeździe przegraliśmy 1:4, a u siebie bezbramkowo zremisowaliśmy. Później zacząłem regularnie grać w Ruchu, aż w końcu trafiłem do reprezentacji Polski.
Najpierw był jednak medal mistrzostw Europy do lat 19. Reprezentacja Polski miała wówczas bardzo ciekawą drużynę, z Jackiem Kazimierskim, Andrzejem Iwanem czy właśnie panem w składzie.
Tak, to był bardzo dobry zespół. Oczekiwania wobec nas były bardzo duże, bo rozgrywaliśmy ten turniej w roli gospodarza. Niestety, ulegliśmy w półfinale ZSRR 0:2, ale w meczu o trzecie miejsce ograliśmy już Szkocję 3:1. Mieliśmy bardzo fajną drużynę, z której wielu zawodników trafiło później do seniorskiej reprezentacji. Rok później wyjechaliśmy do Japonii na mistrzostwa świata.
To musiał być dla was spory szok kulturowy, a i przeciwnicy także byli atrakcyjni.
Sama podróż samolotem była bardzo pamiętna. Nikt z nas nigdy wcześniej tak długo nie leciał. Na miejscu spaliśmy w jednym hotelu z Argentyną, w której składzie występował między innymi Diego Maradona. Wówczas był dopiero wschodzącą gwiazdą. Argentyńczycy mieli wtedyniesamowitą ekipę, z Cesarem Luisem Menottim na ławce trenerskiej, a przecież rok wcześniej doprowadził on seniorską kadrę do mistrzostwa świata. Oprócz nich w grupie mierzyliśmy się z Jugosławią i Indonezją. Oba te spotkania wygraliśmy i z Argentyną walczyliśmy o pierwsze miejsce w grupie. Byłem kapitanem zespołu, miałem nawet piękne zdjęcie z Maradoną, gdy wymieniamy proporczyki, ale niestety, nie mogłem go nigdzie później znaleźć. Niestety, sam mecz zakończył się naszą klęską. Przegraliśmy 1:4, a Diego zdobył chyba dwie bramki, „woził” nas niesamowicie. Nie mieliśmy szans, byli dla nas po prostu zbyt silni.
W tamtej kadrze był ktoś, kto mógł zrobić większą karierę?
Myślę, że Andrzej Iwan. W Japonii już go z nami nie było, ale miał niesamowite możliwości i umiejętności. Niestety, zniszczyła go kontuzja, której doznał na mundialu w Hiszpanii. Mógł zrobić dużo większą karierę, ale coś poszło nie tak. W każdym razie „papiery” na grę miał ogromne. I tak nie jest anonimowym zawodnikiem, ale gdyby miał więcej szczęścia, mógłby być graczem światowego formatu.
Po młodzieżowym mundialu dla pana nadszedł czas na debiut w seniorskiej reprezentacji Polski.
Ryszard Kulesza powołał mnie do drużyny na towarzyskie mecze z Marokiem oraz Irakiem. Oprócz mnie z tamtej młodzieżówki szansę dostał także Andrzej Pałasz. Mówiąc szczerze, niewiele z tamtej eskapady i debiutu pamiętam, nie miało to wielkiego klimatu reprezentacyjnego. Nie czułem się specjalnie wyjątkowo. Gdy nic szczególnego się nie dzieje, człowiek zapomina takie sytuacje. Zupełnie inaczej było rok później, gdy trafiłem do kadry Antoniego Piechniczka, walczącej o wyjazd na mundial do Hiszpanii. Wejście do tamtej szatni było dla mnie olbrzymim przeżyciem. W końcu tuż obok mnie siedział Grzegorz Lato, którego kilka lat wcześniej podziwiałem, gdy zostawał królem strzelców mistrzostw świata, poza nim było wielu innych, fenomenalnych piłkarzy. Mogłem uczyć się od absolutnie najlepszych w swoim fachu, a później stać z nimi na jednym boisku. Wszyscy dawali mi mnóstwo niezwykle cennych wskazówek. Z czasem to już nieco powszedniało, zaadaptowałem się w drużynie, w której zresztą zostałem doskonale przyjęty. Miałem bardzo dobry kontakt ze Zbyszkiem Bońkiem, który zresztą często powtarzał, że właśnie ze mną grało mu się najlepiej.
Pan się mocno przyczynił do awansu na hiszpańskie mistrzostwa świata, zdobywając decydującą bramkę w meczu kwalifikacji przeciwko NRD.
To było chyba najważniejsze dla mnie spotkanie w reprezentacji Polski. Byłem wtedy bardzo młodym chłopakiem, dopiero zaczynałem grać w drużynie narodowej. To nie był najlepszy okres dla kadry. Antoni Piechniczek chwilę wcześniej przejął rolę selekcjonera, a wiosną osiągaliśmy niezbyt dobre wyniki, jeśli to delikatnie nazwiemy. Tuż przed ostatnimi meczami kwalifikacji do mistrzostw świata przegraliśmy nawet sparing z GKS Tychy. Wszystkie media pisały, że nie mamy żadnych szans na awans. Tymczasem czekał nas mecz z NRD, w Chorzowie, gdzie na trybunach zasiadło około 80 tysięcy kibiców. Moim absolutnym marzeniem był występ na tym obiekcie. Samo odśpiewanie hymnu robiło ogromne wrażenie. W meczu z NRD chcieliśmy udowodnić, że nie jest z nami tak źle, jak wszyscy sądzili. Bardzo mocno odczuwaliśmy nagonkę ze strony mediów. Trener też to podkreślał, co działało na nas niebywale motywująco. Musieliśmy się odgryźć. Sytuacja polityczna w kraju była też mocno napięta, więc zdawaliśmy sobie sprawę, jak wielką radością dla kibiców byłoby to zwycięstwo. Byliśmy spisywani na porażkę, a tymczasem sprawiliśmy wszystkim, którzy tak uważali, sporego psikusa. Wygraliśmy 1:0, a jedyną bramkę meczu zdobyłem ja. Co nietypowe, uczyniłem to głową, chociaż wzrostem nigdy nie grzeszyłem. To był dla mnie absolutnie przełomowy moment w kontekście gry w reprezentacji narodowej. Po zwycięstwie 1:0 na własnym terenie, w rewanżu na stadionie w Lipsku wygraliśmy 3:2 i w ten sposób zakwalifikowaliśmy się do hiszpańskich mistrzostw świata. Spadło z nas absolutnie ciśnienie.
Na mundial jechał pan już jako zawodnik wojskowej Legii Warszawa. Organizacja klubu o tej charakterystyce mocno różniła się od tych ze Śląska?
Mówiąc szczerze, w Ruchu Chorzów, ogólnie na Śląsku, czułem się bardzo dobrze i gdybym miał wybór, nigdy bym się nie zdecydował na transfer do Legii. Dostałem wtedy wezwanie do wojska, z którym poszedłem do prezesa Ruchu. Miałem zgłosić się do jednostki w Nysie. Prezes zapewnił mnie, że to się załatwi. Krajem jednak rządziło już wtedy wojsko i ostatecznie trafiłem w koszary. Byłem już wtedy nieco znany, w końcu ocierałem się o kadrę narodową, grałem też dobrze w lidze. Moim pozyskaniem zainteresowane były dwa wojskowe kluby, czyli Śląsk Wrocław i Legia. Po dwóch-trzech tygodniach mojego pobytu w Nysie przyjechał do mnie jeden z pułkowników z Wrocławia. Zapytał, gdzie chciałbym grać w piłkę. Odpowiedziałem, że miejsce nie ma dla mnie znaczenia. Chciałem opuścić jednostkę i wrócić do regularnej gry, bo walczyłem o wyjazd na mistrzostwa świata. Po kilku kolejnych dniach sytuacja się powtórzyła, ale wysłannik był już z Warszawy. Rozmowa właściwie wyglądała identycznie. Jak się okazało, stolica była mocniejsza, tam był centralny ośrodek wojskowy. Przedstawiciele Legii przyjechali do Nysy i mnie zabrali.
Jak wspomina pan pierwsze miesiące w Warszawie?
Byłem szczęśliwy, że nie muszę już nosić munduru, a zamiast tego mogę grać w piłkę. Mieszkałem w sportowym hotelu, tuż przy stadionie. Mogłem poruszać się po mieście jako cywil, byłem z tego bardzo zadowolony. Wiedziałem, że spędzę w Warszawie minimum dwa lata, bo tyle wtedy trwała służba wojskowa. Nie przejmowałem się jednak tym zobowiązaniem, bo najważniejsza była regularna gra, przybliżająca mnie do wyjazdu na mundial.
Z tych dwóch lat zrobiło się ponad cztery.
Tuż przed końcem służby dostałem propozycję przedłużenia umowy. Mogłem zostać wojskowym, albo cywilem, ale już z normalnym kontraktem. Nie za bardzo mi się to uśmiechało, chciałem wrócić na Śląsk. Tyle tylko, że w Ruchu nikt się już mną nie interesował, nie dostawałem żadnych sygnałów o możliwości powrotu. Moim celem, jak wielu piłkarzy w tamtych czasach, stał się więc wyjazd poza granice Polski, do zachodniego klubu. Niestety, nie było to takie proste, by wyjechać, trzeba było mieć co najmniej 28 lat. Postarałem się więc o zapis w nowym kontrakcie z Legią, żebym na jego mocy mógł opuścić kraj choćby rok wcześniej. Na początku klub odrzucał taką opcję, sugerując, że to niemożliwe, ale gdy postawiłem sprawę na ostrzu noża, udało się to przeforsować, i rzeczywiście, mając 27 lat wyjechałem na Zachód.
Pojawiały się informacje, że otrzymał Pan propozycję z Juventusu. Czy tak właśnie było?
Dowiedziałem się o tym po wielu latach. Gdy już w ostatnich latach kariery występowałem w Fortunie Duesseldorf, graliśmy sparing z Cagliari Calcio, którego trenerem był Giovanni Trapattoni. Przed meczem dziwnie mi się przyglądał. Zastanawiałem się, czego on ode mnie chce. Później doszła do mnie informacja, że po mistrzostwach świata w Hiszpanii zainteresowany mną był Juventus. Byłem jednak wtedy zbyt młody, wyjazd z Polski był niewykonalny. Jedynym wyjątkiem był Zbyszek Boniek. Mnie udało się to dopiero po mistrzostwach świata w Meksyku.
Do mundialu w Hiszpanii przygotowywaliście się w bardzo trudnych warunkach. Sytuacja polityczna była bardzo napięta, do tego stopnia, że inne reprezentacje odmawiały gier towarzyskich.
To było niesamowicie trudne. Nikt nie liczył, że tak daleko zajdziemy na tym turnieju, mówiąc szczerze, my sami tego się nie spodziewaliśmy. Mecz przeciwko ZSRR rozgrywaliśmy na stadionie w Barcelonie, to było dla mnie osobiście ogromne przeżycie. Dzień przed spotkaniem mogliśmy tam trenować, dla młodego chłopaka było to fantastyczne. Cały mundial był niesamowity, to była odskocznia od codziennej szarości. Najlepsi piłkarze świata, Zico, Socrates, Zoff, Scirea, Antognoni, Gentile… My mieliśmy wtedy kapitalny zespół. Wszyscy doskonale się rozumieli, nie było żadnych podziałów. Gdy ktoś nie grał, nie chodził i nie robił problemów, tylko pomagał całej drużynie. To w piłce niesamowicie ważne. Można mieć najlepszych zawodników, ale jeśli nie tworzą oni zespołu, nic się nie osiągnie. Prym w ekipie wiódł Zbyszek Boniek, był też najlepszym zawodnikiem drużyny. Zabrakło go w półfinale, ale i tak z Włochami chyba byśmy sobie nie poradzili, to był świetny zespół. Turniej w Hiszpanii jest do dziś moim najlepszym wspomnieniem z kariery.
Do kraju wróciliście jako bohaterowie, dając rodakom mnóstwo radości.
Gdy mieliśmy wylatywać z Madrytu, była bardzo wysoka temperatura. Start samolotu tymczasem mocno się opóźniał. W końcu jednak oderwaliśmy się od ziemi, ale po dziesięciu minutach pilot oznajmił, że mamy usterkę i musimy zawrócić. Nie ukrywam, że pojawiały się różne myśli. Jak to, jesteśmy młodzi, zajęliśmy trzecie miejsce na mistrzostwach świata, wszystko przed nami, a nagle mamy zginąć w katastrofie? Na szczęście nie było to nic poważnego i bezpiecznie wylądowaliśmy. Po kilku godzinach udało się ściągnąć nowy samolot i do Polski wróciliśmy w nocy. Nie przeszkodziło to jednak ludziom czekać na nas na lotnisku, to były ogromne tłumy. Czekali na nas cały dzień! Później przez dwa-trzy dni przebywaliśmy z żonami w hotelu Victoria, zresztą uczestniczyliśmy w wielu spotkaniach.
Jak opisałby pan swoją rolę w drużynie? Wielu kolegów powtarzało, że nie był pan duszą towarzystwa, ale także z nikim nie miał konfliktów.
Każdy człowiek rodzi się z jakimś charakterem, predyspozycjami. Ja zawsze trzymałem się nieco z boku, ale nigdy poza drużyną. Gdy szliśmy na spacer, nie szedłem z przodu, a trochę z tyłu, lecz nigdy nie miałem problemów z funkcjonowaniem w grupie.
W 1986 roku pojechał pan na kolejne mistrzostwa świata, tym razem do Meksyku. Nie były one jednak już tak bardzo udane.
Przede wszystkim drużyna nie stanowiła już tak dobrego kolektywu. Nastąpiła wymiana pokoleniowa, liderzy zespołu z Hiszpanii też już byli o cztery lata starsi. Co tu ukrywać, graliśmy słabo. Z grupy wyszliśmy, ale też z kłopotami. Później trafiliśmy na Brazylię i było po wszystkim. Nie mam stamtąd dobrych wspomnień.
Spodziewał się pan, że mecz z Anglią, którym reprezentacja Polski pożegnała się z mundialem, będzie dla Pana ostatnim w narodowych barwach?
Nie, absolutnie. Po mistrzostwach nastąpiła zmiana selekcjonera, którym został Wojciech Łazarek. Już w pierwszym wywiadzie oświadczył, że będzie stawiał głównie na zawodników grających w polskich klubach. Ja grałem już wówczas za granicą, więc nie mieściłem się w tej koncepcji. A potem zrobiła się wielka drama związana z tym, że przyjąłem niemiecki paszport. Zostałem okrzyknięty zdrajcą, totalnie tego nie rozumiałem. Przecież nigdy nie zrzekłem się polskiego obywatelstwa, mam je do dzisiaj! W Niemczech normalnym było, że zawodnicy mieszkający kilka lat w tym kraju otrzymują tamtejszy paszport. Zdarzało się, że niektórzy mieli aż cztery obywatelstwa. Niestety, dziennikarze ze mną niemiłosiernie jechali, znaleźli sobie temat do używania. Dopiero po kilku latach, gdy w Polsce zmienił się ustrój, ci sami żurnaliści zmienili zdanie i chcieli ze mną rozmawiać. Tak się jednak pechowo zdarzało, że zawsze byłem bardzo zajęty.
W Niemczech wypracował pan sobie bardzo dobrą markę, sięgając też z Bayerem 04 Leverkusen po Puchar UEFA.
Swój pierwszy sezon po odejściu z Legii spędziłem w FC 08 Homburg. Przed mistrzostwami świata w Meksyku byliśmy na zgrupowaniu w Niemczech, nieopodal Norymbergi. Nie było wówczas jeszcze popularnej instytucji managera piłkarskiego, więc nikt mną się nie opiekował. Przyszedł do mnie wtedy pewien Polak, który zapewniał, że może pomóc w zmianie klubu. Powiedziałem, że w porządku, ale na pewno nie podpiszę z nim żadnej umowy. Rozegraliśmy tam mecz sparingowy, a przed spotkaniem zostałem poinformowany, że interesuje się mną właśnie klub z Homburga, który właśnie awansował do Bundesligi, pierwszy raz w historii. Potrzebowali takiego zawodnika, jak ja. Zagrałem bardzo dobre spotkanie, a następnego dnia mieliśmy zaplanowany powrót do Polski. Wcześniej jednak odwiedził mnie prezydent klubu i złożył propozycję. Wiedziałem, że po mundialu będę mógł odejść z Legii, miałem taki zapis w kontrakcie. Zastanawiałem się tylko nad jedną kwestią. Co w przypadku, gdy w Meksyku znów odniesiemy taki sukces, jak cztery lata wcześniej w Hiszpanii? Może zgłosi się jeszcze lepszy klub? Nie wiedziałem, co robić, czy podpisywać umowę, czy nie. Zdecydowałem się jednak na ten krok, parafowałem umowę na trzy lata. Nie znałem języka, było mi na początku bardzo trudno, ale na boisku wykonywałem jednak bardzo dobrze swoją pracę, skoro po roku zgłosił się po mnie Bayer 04 Leverkusen. Drużyna z Homburga była bardzo słaba, ale z ligi nie spadliśmy, uratowaliśmy się w barażach. Klub na mnie zarobił, bo kupił mnie za 800 tysięcy marek, a sprzedał za 1,2 miliona Bayerowi. W lecie przyszedłem do Leverkusen i od razu miałem okazję zagrać w Pucharze UEFA. Rozpoczęliśmy swój piękny marsz, zakończony zwycięstwem w całych rozgrywkach. W lidze nie szło nam zbyt dobrze, kibice domagali się zmiany trenera, ale przychodziła środa, kolejny mecz w europejskich pucharach, a w nich wygrywaliśmy. Rywale nie byli najłatwiejsi. Najpierw Austria Wiedeń, potem Toulouse FC, Feyenoord Rotterdam, a w ćwierćfinale trafiliśmy na FC Barcelonę. Pierwszy mecz, ze względu na zainteresowanie, graliśmy na większym stadionie w Kolonii. Zremisowaliśmy 0:0 i przed rewanżem nikt w nas nie wierzył. Tymczasem tam wygraliśmy 1:0 i awansowaliśmy dalej! W półfinale odprawiliśmy z kwitkiem Werder Brema, a w decydującym meczu mierzyliśmy się z Espanyolem Barcelona.
Tam dopiero były emocje! Pierwszy mecz przegraliście 0:3.
Tak, choć zagraliśmy naprawdę dobry mecz. Może to brzmieć nieprawdopodobnie w kontekście wyniku, ale prezentowaliśmy się bardzo solidnie. Zostaliśmy jednak wypunktowani. Straciliśmy dwie bramki, otworzyliśmy się, po kontrataku wpadła trzecia. Gdy wracaliśmy do Niemiec, trener w samolocie wziął mikrofon i powiedział, że w piłce nożnej wszystko jest możliwe i istnieje szansa, że to odrobimy. W rewanżu do przerwy utrzymywał się bezbramkowy remis, ale po zmianie stron rzeczywiście strzeliliśmy trzy gole! Dogrywka nie wyłoniła zwycięzcy, a w rzutach karnych okazaliśmy się skuteczniejsi. To była środa, całą noc szampańsko się bawiliśmy Tymczasem w sobotę czekał nas mecz z Bayernem Monachium, wówczas piekielnie silnym. W czwartek świętowaliśmy w Leverkusen, w piątek odbyliśmy krótki rozruch. Wreszcie nadeszła sobota, to był ostatni mecz naszego trenera, Ericha Ribbecka, który odchodził z klubu. Na naszym stadionie zasiadł komplet publiczności, 35 stopni temperatury. Przed meczem zaprezentowaliśmy puchar naszym kibicom, trener udzielił wywiadu na murawie ze łzami w oczach. Od środy praktycznie nie trenowaliśmy, a trzeba było jednak z tym Bayernem zagrać. Wyszliśmy na boisko i… po 18 minutach prowadziliśmy 3:0! Na stadionie zapanowała ogromna euforia, myślałem, że trybuny zaraz się rozlecą. Co śmieszno-straszne, ostatecznie przegraliśmy jednak 3:4.
Po kilku latach w Leverkusen nadszedł czas na transfer do Fortuny Duesseldorf.
W Bayerze zmienił się trener, nowy szkoleniowiec niezbyt chętnie na mnie stawiał. Przyszła oferta z Duesseldorfu, z 2. Bundesligi. To 40 kilometrów od Leverkusen, nie musiałem się przeprowadzać, więc ją przyjąłem. Spędziłem tam ponad cztery lata, aż w końcu zawiesiłem buty na kołku.
Później zajął się pan pracą trenerską.
Najpierw przez pół roku prowadziłem juniorów w Fortunie, a następnie wróciłem do Bayeru 04. Wiedziałem, że w końcu tak się stanie, bo nie chciałem opuszczać Leverkusen. Mieszkam tu już od ponad 30 lat. To, co wyniosłem ze swojej kariery piłkarskiej, mogę teraz przekazywać młodym zawodnikom. Najgorsze jest jednak to, że nie mam od pewnego czasu możliwości pokazywania im zagrań w praktyce, stawy są już mocno zniszczone. Nie chcę więc ryzykować, choć wiem, że zademonstrowanie czegoś jest dużo lepsze od tłumaczenia. Ta praca sprawia mi wiele radości. Z drużyną U-17 sięgnęliśmy po mistrzostwo Niemiec, właśnie z tej drużyny wywodzi się Kai Havertz, dziś wyceniany na ponad 60 milionów euro, a to nie jest jeszcze szczyt jego możliwości, on się dopiero na niego wspina. Obecnie zajmuję się indywidualnym szkoleniem technicznym zawodników z kategorii U-12-U-15. Sprawia mi to przyjemność, podopieczni mnie też doceniają.
A jak w Niemczech zachowują się rodzice? W Polsce często mamy do czynienia z tak zwanym „Komitetem Oszalałych Rodziców”.
Czasami bardzo ciężko się z nimi porozumieć. Niemal wszyscy prezentują postawę „mój syn jest najlepszy”. Pojawiają się pytania, dlaczego moje dziecko grało 30 minut, a inny zawodnik 40? Wtedy nie wdaję się dyskusję, tylko informuję, że jeśli coś się nie podoba, kartę zawodniczą można odebrać w klubie. Selekcję mamy bardzo ostrą. Nie jest powiedziane, że ktoś, kto gra u nas od pięciu lat, będzie miał okazję grać nadal. Zdarzają się przypadki, że chłopak i jego rodzice płaczą w biurze, ale sito jest bardzo gęste. Bywało, że i mnie leciały łzy. Niestety, czasem trzeba zacisnąć zęby i to przetrwać. Rywalizacja jest ogromna. Najlepszych zawodników na treningi dowożą busy klubowe, ale mają one ograniczoną pojemność. Wiem, że to zabrzmi bardzo twardo, ale miejsca w nich zajmują najlepsi. Wszystkich nie damy rady dowieźć, więc żeby taki zawodnik dostał swój fotel w busie, musi się wyróżniać. Resztę na treningi dostarczają rodzice. Nikogo nie trenujemy za ładne oczy.
Gdyby mógł pan cofnąć czas i zmienić coś w swojej karierze, zdecydowałby się pan na to?
Raczej nie. Kariera piłkarska to spełnienie marzeń. Od kiedy pamiętam, wszystko robiłem z piłką. W czasach szkolnych gdy tylko wybrzmiał ostatni dzwonek, wybiegało się na boisko i grało do zmroku. Później mogłem zarabiać na życie robiąc to samo i to sprawiało mi największe szczęście. Robiłem i robię to, co jest dla mnie wielką radością. Nie czuję, że chodzę do pracy, a po prostu realizuję swoją pasję. To jest dla mnie najważniejsze.
Rozmawiali w Leverkusen Jacek Janczewski i Emil Kopański
Fot. EAST News, własne