Aktualności

Wojciech Kowalczyk: Na Camp Nou chciałem być jak Boniek

Specjalne14.04.2020 
– W reprezentacji Polski rozegrałem 39 spotkań, w tym kilka uznanych za bardzo udane. Udało mi się zdobyć parę bramek, także dość urodziwych. Miałem też na koncie sukcesy z Legią Warszawa, z którą dotarłem do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Strzelałem gole wielkiej wtedy Sampdorii Genua oraz na Old Trafford, prowadzonemu przez Sir Alexa Fergusona Manchesterowi United. Jednak to, co dla mnie najważniejsze, to do czego stale wracam we wspomnieniach, zdecydowanie wiąże się z igrzyskami w Hiszpanii i zdobytym przez Polskę srebrnym medalem – opowiadał o najważniejszym turnieju w życicu Wojciech Kowalczyk, który 14 kwietnia obchodzi 48. urodziny.

W eliminacjach zwyciężyliśmy we wszystkich sześciu spotkaniach. Pogoniliśmy Anglików, Irlandczyków i Turków. Wygrać dwa razy z Anglikami (mecz i rewanż) w tamtych czasach, nawet jeśli chodzi o drużynę młodzieżową, to było coś! Ja niestety w żadnych z tych meczów nie zagrałem. Powołanie dostałem później, gdy eliminacje były już na finiszu. Trener Janusz Wójcik zdecydował, że skorzysta z usług młodego zawodnika – Wojtka Kowalczyka, gracza warszawskiej Legii, świeżo opromienionego dwoma bramkami zdobytymi w pucharowym starciu z włoską Sampdorią.

Chociaż w barażach przegraliśmy z Danią 0:5 i zremisowaliśmy u siebie 1:1, to okazało się, że jedziemy na igrzyska. Zadecydował o tym współczynnik liczonych punktów grupowych. Co tu kryć, mieliśmy farta. Zostały zatem już tylko przygotowania do pierwszej i ostatniej (ze względu na obowiązujący limit wieku) imprezy naszego życia! Widzieliśmy tam największe gwiazdy sportu, staliśmy o krok od Michaela Jordana. To było niesamowite przeżycie dla większości chłopaków.

W pierwszym spotkaniu ograliśmy Kuwejt 2:0 po bramkach Andrzeja Juskowiaka, ale charakter tej drużyny tak naprawdę dał się poznać w meczu z Włochami. Właśnie ta konfrontacja miała zadecydować o tym, kto po wyjściu z grupy trafi na Hiszpanów, a kto zagra ze słabiutkim Katarem. Gospodarzy wszyscy się obawiali. Jak się później okazało, nie stracili nawet jednej bramki. Aż do finału…

Koniecznie trzeba wspomnieć, że Italia w tej kategorii wiekowej, tj. do 23 lat, była ówczesnym mistrzem Europy. Nam się jednak nogi nie ugięły. Odstawiliśmy Włochów z kwitkiem 3:0. To był nasz kompletny mecz, wszyscy zagrali tak, jak powinni. Gdyby Grzesiu Mielcarski był nieco skuteczniejszy, mogliśmy zdobyć dwie, trzy bramki więcej. Grzesiek wszedł na boisko i dostawał od nas tyle podań, że mogliśmy zdeklasować rywala. Ale najważniejsze było, że odnieśliśmy zwycięstwo! A Włosi mogli się cieszyć, że dostali tylko „trójeczkę”.

Ograliśmy Włochów i uniknęliśmy Hiszpanów, aż do samego finału. Potem zremisowaliśmy w Saragossie ze Stanami Zjednoczonymi 2:2, wygraliśmy grupę i spokojnie czekaliśmy na ćwierćfinał w Barcelonie. Naprzeciw nas stanął Katar. Tamten mecz trzeba było po prostu wygrać! Do pierwszej bramki trochę się z nimi męczyliśmy. Niestety, brakowało skuteczności, ale do czasu... To w tym spotkaniu rozpocząłem swoje strzelanie. Byłem pierwszym wyborem trenera, obok Andrzeja Juskowiaka, ale wcześniej w meczach grupowych nie zdołałem zdobyć ani jednej bramki. Zaliczyłem tylko asystę do Grześka Mielcarskiego w meczu z Włochami. Jedna asysta i zero bramek? Coś jest nie tak! Trochę mnie to drażniło. Juskowiak miał już kilka trafień na koncie, dlaczego ja miałem być gorszy?

Od tamtej pory szło mi jak z płatka. Może dlatego, że na Camp Nou czułem się wyjątkowo dobrze? Odprawiliśmy z kwitkiem Katar, wygrywając 2:0. Czas na półfinał i Australię. Strzeliłem pierwszego gola, ale po ośmiu minutach „Kangury” wyrównały. O nie! Tak być nie może! Jeszcze przed przerwą Andrzej Juskowiak zdobył bramkę po moim dośrodkowaniu. Rywale byli groźni dla wszystkich, ale my mieliśmy Wójcika, który mówił, że przegrana z „Kangurami” byłaby totalnym wstydem dla polskiej piłki.

W drugiej odsłonie spotkania nastąpił koncert jednej drużyny – biało-czerwonej! To był jeden z najlepszych meczów, jakie widziałem, w których Polska grała z kontrataku. Jeden z nich to według mnie najpiękniejsza akcja w historii polskiego futbolu. Zaczął Tomek Łapiński, który wybił piłkę lewą nogą, której właściwie nie miał. Piłkę przejął Andrzej Juskowiak, który zmylił przeciwnika zwodem i zagrał piętą do Ryśka Stańka. Później już tylko dogranie do mnie, a ja pasówką pokonałem bramkarza. To dopiero była akcja! Tak wyprowadzonej kontry nigdy wcześniej ani później nie było. Oglądałem ją wiele razy. Właśnie tak wtedy graliśmy. Potrafiliśmy dobrze stanąć w tyłach, by następnie w odpowiednim momencie świetnie zagrać piłkę do przodu i ruszyć z zabójczym kontratakiem. Nie na zasadzie „kopnij i biegnij”, tylko bardzo efektownie. Na naszych meczach kibice skandowali „Polska!!! Polska!!!” i o dziwo, nie byli to polscy fani. W większości Hiszpanie, bodajże blisko 50 tysięcy ludzi. Bili nam brawa za futbol ofensywny. Oni po prostu byli zachwyceni tym, jak gramy. Jeśli chodzi o organizację gry i mobilizację, zbliżaliśmy się do perfekcji.

Po latach myślę sobie, że to było jedno z pokoleń piłkarskich, w którym nie było oglądania się na jednego tylko zawodnika. Ja nie czułem się gwiazdą, Juskowiak też nie. To było pokolenie, które naprawdę grało w piłkę. Mieliśmy zawodników, którzy byli od rozgrywania, od przerywania i bronienia. Na każdej pozycji mieliśmy zawodników kompletnych.

Przeszliśmy do historii, zapewniliśmy sobie medal. Teraz czekał nas finał z gospodarzami turnieju. Wiedzieliśmy, że Hiszpanie bardzo się nas obawiają. Przegrać olimpijski finał na własnym terenie, przy komplecie publiczności, z królem Hiszpanii na trybunach? Mieli przecież zawodników, którzy wygrywali Puchar Europy, z Pepem Guardiolą na czele. Barcelona, Real, Atletico, a na przeciwko Legia, ŁKS, Górnik. My się natomiast nie przejmowaliśmy, bo wiedzieliśmy, że finał to i tak ogromny sukces. To, co nas dobijało, to ten hiszpański ukrop. Temperatura codziennie osiągała ponad 30 stopni. Nie byliśmy przyzwyczajeni do takich warunków, a do tego dochodziły mordercze treningi. Zdarzało się nawet, że było nam ciężko zasnąć. Ale trener Wójcik bez przerwy nas stymulował. Pamiętam, jak powiedział, że mecz finałowy na pewno wytrzymamy, nawet jeśli trzeba będzie grać 120 minut.

Stadion nie był dla nas obcy i to był nasz plus. Graliśmy na Camp Nou ćwierćfinał i półfinał. Problemem było co innego… Ponad sto tysięcy ludzi nastawionych przeciwko nam. Ale my nie musieliśmy już nic wygrywać. Oni owszem, bo to przecież finał, który jest rozgrywany w Katalonii. Presja ciążąca na nich była zatem ogromna. Już na rozgrzewce Wójcik to dostrzegł: „Oni to mają zeza w oczach. Zobaczcie, jak są przestraszeni!”.

Pamiętam szatnię Barcelony. Moja pierwsza reakcja: „Jezus Maria, gdzie my jesteśmy!?”. To był jeden wielki, cholerny kolos. Jacuzzi, 17 pryszniców, basen, cuda-niewidy. Widziałem coś, o czym w Polsce w tamtym czasie można było tylko pomarzyć. Jeden wielki supermarket. Byliśmy gotowi do wyjścia, a „Wujo” nas jeszcze klepał po plecach i dalej motywował. Wychodziliśmy na pierwszą i ostatnią w naszym życiu tego typu imprezę.

Wiedzieliśmy, że gramy z lepszymi od siebie, a do tego w jaskini lwa. Hiszpanie mogli liczyć na przychylność arbitrów. Wszyscy myśleli, że rzucą się na nas, pożrą już w pierwszej połowie. „Wujo” nas przekonał, że nie ma czego się bać, nie cofać się, tylko grać futbol ofensywny. Namawiał, uprzedzał, podkręcał. Przeczyścić, przeczyścić, przeczyścić, czyli w jego słowniku – wyjść na murawę i już na samym starcie ich przestraszyć.

45. minuta spotkania, a ja już ledwo oddychałem, opadałem z sił. A tu piłka, po długim wybiciu Alka Kłaka, spadła wprost pod moje nogi. Pędziłem z nią ile sił, po drodze jeszcze skopał mnie Juan Manuel Lopez. Ale ja nie chciałem się przewrócić, ja chciałem strzelić gola! I jeeest! Wpuściłem „szczura” przy prawym słupku. Camp Nou zamarło. Polska prowadzi z Hiszpanią 1:0. Co się dzieje?

Miałem już dość. Padałem na murawę z wycieńczenia. „Odwieźcie mnie do szpitala! Dajcie mi tlen!” – przechodziło przez głowę. Przerwa. Zeszliśmy do szatni. Jedna myśl – schłodzić się. Część chłopaków od razu się rozebrała i wskoczyła do basenu. Posiedzieli tam minutę czy dwie, bo zaraz zawołał ich Wójcik. Zmieniliśmy przesiąknięte potem stroje. Ten upał spowodował, że getry były cięższe od butów... „Dotrzymamy to! Dotrzymamy to!” – cały czas sobie powtarzaliśmy w szatni.

Koniec przerwy. Czas wyjść na boisko. Coś jest jednak poszło nie tak… Zamiast 1:0 dla Polski, zrobiło się 1:2. To nie tak miało być. Wrzawa na trybunach. My graliśmy swoje, nie poddawaliśmy się. Dostałem kopa w nogę i musiałem opuścić murawę. Moi koledzy grali w dziesięciu, a w tym czasie masażysta przywracał mnie do stanu używalności. 10 na 11 na Camp Nou. Nagle zauważyłem tylko podanie Jurka Brzęczka do Stańka. Goooool! Jest 2:2! Jeszcze Polska nie zginęła! Z radości chciałem się wyrwać masażyście. W podświadomości było: „Jezu! My w dziesiątkę jesteśmy w stanie grać w piłkę i nawet strzelić gola”. Nie przynosimy wstydu w meczu z wielkimi Hiszpanami!

Spotkanie zbliżało się ku końcowi. Jedna i druga drużyna słaniała się na nogach. My za wszelką cenę chcieliśmy dociągnąć do dogrywki. Poczuliśmy, że jesteśmy lepiej od nich przygotowani fizycznie. Wiedzieliśmy, że jak będzie remis po 90 minutach, to ich nie ma! Oni padali. Minuty do końca spotkania. Będzie dogrywka. Rzut rożny dla Hiszpanii. Dośrodkowanie, zamieszanie w polu karnym. Piłka spadła pod nogi Kiko. Gdyby Alek Kłak nie był takim szalonym bramkarzem i stałby do końca, to Kiko nie miałby gdzie strzelać. Przecież mieliśmy dwóch obrońców przy słupkach! Dlaczego Alek usiadł na tyłku? Ta piłka wpadłaby mu w ręce. Koniec. Szok, niedowierzanie. Przecież miała być dogrywka, a mecz skończył się wynikiem 2:3.

Są tacy, którzy do dzisiaj za przegrany finał winią Marka Koźmińskiego, bo w tej feralnej 90. minucie wybił piłkę na rzut rożny. Ale ja zawsze powtarzam – przecież rzut rożny, to nie bramka! Skoro tak, to i na mnie można zwalić winę, bo gdyby Kowalczyk strzelił w pierwszej połowie dwa gole, a nie jednego, to mogłoby być zupełnie inaczej. Miałem dogodną sytuację, ale trafiłem prosto w ręce bramkarza.

Zawsze, gdy rozkładam na czynniki pierwsze tę sytuację, to uważam, że największy błąd popełnił Alek Kłak. Usiadł na tyłku, a że Kiko był wielkim piłkarzem, cwanym lisem, to się zabawił. Byliśmy załamani, ale po chwili smutku przyszła radość i satysfakcja. – Panowie! Przecież mamy medal! Olimpijski medal! – powtarzaliśmy sobie. Każdy, kto oglądał dekorację, widział jedno: ta drużyna jest naprawdę szczęśliwa. Mimo że przegraliśmy, byliśmy z siebie bardzo dumni. Mogliśmy ten mecz wygrać, ale niestety zabrakło skuteczności, bo na pewno nie szczęścia. W piłce nożnej nie ma szczęścia. Można je mieć w totolotku, jak się trafi „szóstkę”.

I tak odnieśliśmy wielki sukces. Dostaliśmy jedną szansę i ją wykorzystaliśmy. Nadal pozostajemy jedynym zespołem, który przywiózł medal z gier zespołowych z igrzysk olimpijskich 1992. Po ponad 20 latach wciąż czuję ten finał, ten hiszpański jazgot. Często do tego wydarzenia wracam, oglądam je nawet w całości. Jestem z tych sportowców, którzy obejrzą porażkę, ale tę finałową.

Nie było mi dane zagrać na większej imprezie później. Może to dobrze? Uważam, że lepiej zagrać na jednej imprezie i z sukcesem, niż na kilku bez żadnych dokonań. Gdybym miał wybrać jeszcze raz, co miałbym powtórzyć w swojej karierze, to zdecydowanie wskażę na te igrzyska. Nie ma czegoś bardziej spektakularnego, niż spotkać się z tyloma sportowcami. Każda impreza powoduje niezapomniane przeżycia, a igrzyska szczególnie. Zawsze, gdy spoglądam na swój olimpijski medal, który trzymam na widoku, to mam przed oczami finał z Hiszpanią na Camp Nou – 8 sierpnia 1992 roku. To był tak naprawdę sukces wszystkich Polaków. Medal olimpijski w grze zespołowej. Od tamtej pory do dzisiaj jesteśmy ostatnią drużyną, której udało się tej sztuki dokonać.

I na koniec anegdota: każdy z nas przed meczem miał dwie koszulki. Jeszcze przed olimpiadą zarezerwowałem sobie numer 20. Wszyscy dostali swoje, a ja bramkarską z napisem „Kowalczyk” i numerem 20. O co chodzi? Przecież ja nie będę bronił – śmiałem się. Na szczęście szybko ten błąd naprawiono. Dlaczego wybrałem numer 20? Bo z tym numerem grał Zbigniew Boniek. I ja też chciałem być jak Boniek na Camp Nou. Doskonale pamiętałem jego mecz sprzed dziesięciu laty i ten hat-trick w meczu z Belgią! Wiedziałem, że jak mam zagrać na Camp Nou, to tylko z numerem 20.

WOJCIECH KOWALCZYK

Data i miejsce urodzenia: 14 kwietnia 1972 r., Warszawa.

W reprezentacji Polski: 39 meczów, 11 goli.

Debiut: 21 sierpnia 1991, Polska – Szwecja 2:0.

Osiągnięcia: Srebrny medalista IO 1992.

Kariera klubowa: Olimpia Warszawa, Polonez Warszawa, Legia Warszawa, Betis Sewilla (Hiszpania), UD Las Palmas (Hiszpania), Legia Warszawa, Anorthosis Famagusta Larnaka (Cypr), APOEL Nikozja (Cypr), AZS Absolwent UW Warszawa, KTS Weszło.

Osiągnięcia: Mistrz Polski (1994, 1995, 2002), mistrz Cypru (2004), Puchar Polski (1994), Puchar Cypru (2002, 2003), Superpuchar Polski (1994), król strzelców ekstraklasy Cypru (2002).

8 sierpnia 1992, Barcelona
Hiszpania – Polska 3:2 (0:1)

Bramki: Abelardo 65, Kiko 70, 90 – Wojciech Kowalczyk 45, Ryszard Staniek 75.
Hiszpania: Toni – Albert Ferrer, Lasa Goikoetxea (51. Jose Amavisca), Roberto Solozabal, Juan Lopez Martinez – Luis Enrique, Josep Guardiola, Abelardo, Rafael Berges – Kiko, Alfonso.
Polska: Aleksander Kłak – Marcin Jałocha (55. Piotr Świerczewski), Tomasz Łapiński, Marek Koźmiński, Tomasz Wałdoch – Dariusz Gęsior, Jerzy Brzęczek, Ryszard Staniek, Andrzej Kobylański – Andrzej Juskowiak, Wojciech Kowalczyk.
Żółte kartki: Wałdoch, Kowalczyk.
Sędziował: Jose Torres Cadena (Kolumbia).

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności