Aktualności
Wilczy apetyt na gole, czyli prawdziwa historia „Wila”
Skromny, pracowity i wesoły – trudno znaleźć osobę, która inaczej scharakteryzuje Kamila Wilczka. Napastnik reprezentacji Polski imponuje formą w duńskim Broendby, znajdując się w czołówce najskuteczniejszych strzelców ligi, zaliczył też upragniony debiut w reprezentacji Polski. Poznajcie bliżej „Wila”!
Do kariery startował w Wodzisławskiej Szkole Piłkarskiej, utworzonej przez Janusza Pontusa. Wychowało się w niej wielu zawodników, którzy później trafili do ekstraklasy lub reprezentacji Polski. Złotym rocznikiem okazał się 1988. O zabezpieczenie tyłów martwił się Kamil Glik, a o jakości ofensywnej stanowił jego imiennik o groźnie brzmiącym, ale jednocześnie budzącym sympatię nazwisku Wilczek.
Optymizmu i uśmiechu przyszły reprezentant Polski uczył się w Hiszpanii. Mając 18 lat trafił do UD Horadada, a pół roku później przeniósł się Elche Ilichitano CF. Oprócz opalenizny, po kilkunastu miesiącach spędzonych na Półwyspie Iberyjskim przywiózł do kraju luz i otwartość. Przydało mu się to w GKS 1962 Jastrzębie, którego barwy przywdział po powrocie. Tam spotkał się z obecnym kolegą z reprezentacji, Arturem Jędrzejczykiem. Wówczas nie był jeszcze napastnikiem. Na boisku najczęściej pełnił rolę ofensywnego pomocnika, operującego za plecami typowej „dziewiątki”.
Zalety Wilczka szybko dostrzegli działacze Piasta Gliwice, którzy wyciągnęli młodego piłkarza z I ligi do elity. „Wilu” błyskawicznie dostosował się do nowej rzeczywistości. Szatnię dzielił między innymi z Adrianem Paluchowskim. – Kamil mimo młodego wieku grał bardzo regularnie. Imponował zwłaszcza grą głową – wspomina były kolega z drużyny Wilczka. – Co miał wyskok… Nie było na niego mocnych. Wygrywał co drugą głowę z każdym obrońcą. Gorzej było z piłką przy nodze, ale i ten element znacznie poprawił i teraz nie ma z tym najmniejszego problemu – dodaje Paluchowski. Co ciekawe, Wilczek dojeżdżał wówczas na każdy trening z Wodzisławia Śląskiego. – Trzymał się głównie z ludźmi stamtąd, z Glikiem i innymi. Cichy, spokojny chłopak, nie wychylał się wtedy w szatni – przypomina „Paluch”.
Znacznie pewniej Wilczek poczuł się w Zagłębiu Lubin, choć tam nie był już tak skuteczny. Powody takiej sytuacji wskazuje Janusz Gancarczyk, który bardzo szybko zaprzyjaźnił się z Kamilem. – W Zagłębiu dostawał mało szans, w ogóle to był bardzo dziwny okres w klubie. Nie wykręcaliśmy najlepszych wyników, więc cały czas obowiązywała rotacja w składzie. Gdy jednak Kamil wychodził już na boisko, wyglądało to bardzo dobrze. Miał kapitalnie ułożoną lewą nogę – mówi jednokrotny reprezentant Polski. Obaj panowie szybko znaleźli wspólny język. – To przesympatyczny chłopak i niesamowity wesołek. Każdego potrafił rozśmieszyć. Często we dwóch żartowaliśmy z Davida Abwo, że jest piłkarskim dziadkiem – uśmiecha się piłkarz Odry Opole.
W ostatecznym rozrachunku trudno nazwać lubiński okres udanym dla Wilczka. Tylko dwie zdobyte w ekstraklasie bramki w ciągu trzech sezonów sprawiły, że musiał poszukać nowego klubu. Uwolnił się tym samym od narastającej, nerwowej atmosfery w Zagłębiu. Kilka miesięcy później kibice tego klubu zaatakowali piłkarzy, w tym Michała Gliwę i Roberta Jeża, ale Wilczek wtedy ponownie przywdziewał już koszulkę Piasta. I tam wreszcie pokazał pełnię swoich możliwości.
Pierwszy sezon, zakończony z dziewięcioma bramkami w ekstraklasie, był jedynie preludium do kolejnego, który sprawił, że upomniał się o niego selekcjoner reprezentacji Polski. – Wreszcie dostał swoją szansę, ktoś na niego postawił. Nastrzelał trochę bramek, coś koło miliona – śmieje się Gancarczyk. – Już w Zagłębiu widziałem, że będzie z niego piłkarz. Nie jest to przypadek, że teraz świetnie się prezentuje – dodaje.
Piast radził sobie wówczas w lidze bardzo przeciętnie, do ostatnich chwil walczył o utrzymanie w lidze, jednak w ataku miał swój największy skarb, czyli Wilczka. Ten zdobył dwadzieścia bramek i zapewnił sobie koronę króla strzelców. Jego dobra postawa nie została niezauważona. Wyjechał do włoskiego Carpi FC 1909, aby spróbować podbić Włochy. Nie udało się. – Duży wpływ miała na to kontuzja, od tego wszystko się zaczęło. Uraz się przeciągał, z wielu treningów wracałem prosto na lekarską kozetkę. Wydawało się, że już jest dobrze, a nagle problem wracał. Uraz przyszedł w najgorszym możliwym momencie. Pech chciał, że przyplątał mi się na starcie zagranicznej przygody. Wiadomo, jaki temperament mają Włosi, często działają impulsywnie. Wyniki nie były najlepsze, wielu piłkarzy zostało przez prezesa z dnia na dzień odsuniętych od pierwszego zespołu, w tym oprócz mnie na przykład były reprezentant Włoch, Marco Boriello. Klub funkcjonował trochę na wariackich papierach i padłem niestety w pewnym sensie jego ofiarą. Ostatecznie wylądowałem w Broendby i była to dobra zmiana – mówił w rozmowie z Łączy Nas Piłka.
Nie da się ukryć, że był to znakomity ruch. W Danii Wilczek odnalazł się kapitalnie. Jest jednym z czołowych napastników ligi i ma apetyt, by powalczyć o drugi w karierze tytuł króla strzelców. Odpowiada mu niemal wszystko – klimat, styl gry oraz taktyka. – Odważnie atakujemy, gramy mocnym pressingiem, jako napastnik też dużo pracuję w defensywie. Bardzo mi to odpowiada. Od początku wszystko „zatrybiło” i idzie we właściwym kierunku – przyznał. W jego sukces nie wątpi Gancarczyk. – Kamil jeszcze wszystkim pokaże, co potrafi. Ostatnio oglądałem jego bramki, coś tam chłopak strzela – uśmiecha się. – Życzę mu wszystkiego, co najlepsze i bardzo kibicuję, bo to człowiek, za którego można dać się pokroić. Uczynny, skromny, praktycznie zawsze uśmiechnięty. Obym w życiu spotykał tylko takich ludzi – kończy.
Emil Kopański