Aktualności
Tomasz Frankowski: Miałem wewnętrzne przekonanie, że jestem potrzebny tej drużynie
– To był mecz z Austrią na wyjeździe w 2004 roku. W grupie eliminacyjnej mistrzostw świata 2006 rywalizowaliśmy z Anglią, Austrią, Irlandią Północną, Walią i Azerbejdżanem. Po zwycięstwie z Irlandią Północną i porażce z Anglikami, spotkanie wyjazdowe z Austrią było kluczowe dla naszych dalszych losów w grupie. Dostałem na nie oraz kolejne spotkania z Walią, powołanie, co… było dużym sukcesem!
Wszyscy, którzy parę lat interesują się piłką nożną, wiedzą bowiem, jakie panowały wtedy realia. Z każdym kolejnym golem, które strzelałem dla Wisły Kraków, narastała presja wywierana przez dziennikarzy, abym został ponownie powołany do reprezentacji Polski. Trener Paweł Janas pozostawał jednak nieugięty. Powiedział nawet, że gdyby to on grał w ataku Wisły, też nastrzelałby tyle goli, co ja. Czułem, że narasta między nami napięcie, ale któregoś razu Janas udzielił wywiadu, w którym wypalił: „Chcecie, to macie!". Te okoliczności sprawiły, że czułem się trochę w kadrze tak, jak rzep przyczepiony do psiego ogona…
Powołanie na mecz z Austrią otrzymałem po czteroletnim rozbracie z reprezentacyjną piłką. W kadrze łącznikiem i dobrym duchem pomiędzy mną, a Janasem był jego asystent – Maciej Skorża. To on był osobą, która wyjaśniała mi niuanse taktyczne przed treningiem, na treningu i tuż przed meczami. Dobrze się rozumieliśmy.
Zawsze uważałem, że nie byłem ulubieńcem selekcjonerów. W szczycie formy nie miałem szansy wystąpić w spotkaniach reprezentacji i nie mogłem udowodnić swojej wartości. W sezonach 2001-2004 na ligowych boiskach zdobyłem ponad 50 bramek. Byłem najlepszym ligowym strzelcem, jednak kolejni selekcjonerzy niby mnie szanowali, ale konsekwentnie pomijali. Na przykład trener Jerzy Engel miał swoją twardą hierarchię napastników rozpisaną na kartce. Pierwszym wyborem był oczywiście Emmanuel Olisadebe, drugim Paweł Kryszałowicz, trzecim Marcin Żewłakow na zmianę z Maciejem Żurawskim. Ja kręciłem się koło piątego miejsca. W takiej samej sytuacji był Artur Wichniarek. Już pogodziłem się z tym, że nie rozegram w reprezentacji wymarzonego, wielkiego meczu.
Dlatego udział w spotkaniu z Austrią był dla mnie szalenie ważny, choć zagrałem tylko 25 minut. Zaraz po gwizdku sędziego, rozpoczynającego drugą połowę meczu, przy wyniku 1:1, Paweł Janas wskazał na mnie i Mirosława Szymkowiaka. Nakazał rozgrzewkę, by po kwadransie powiedzieć: „Dawać mi tu Franka”!
Nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo licznie zgromadzeni na trybunach polscy kibice zaczęli skandować moje nazwisko: „Frankowski!!! Franek, łowca bramek! Franek…”. Pomyślałem sobie, że to właśnie musi być mój mecz! W 67. minucie wbiegłem na murawę, zmieniając Grześka Rasiaka. Pierwsza akcja i faul na mnie tuż przed linią pola karnego. Do piłki podszedł Jacek Krzynówek i mocnym strzałem, przełamującym dłonie austriackiego bramkarza Alexa Manningera, wyprowadził Polskę na prowadzenie. To nas jeszcze bardziej uskrzydliło, a przynajmniej ja, poczułem w sobie moc, miałem wewnętrzne przekonanie, że jestem ważny i potrzebny tej drużynie. W 90. minucie, po znakomitej akcji Kamila Kosowskiego zdobyłem ładną bramkę, rozstrzygającą losy tego spotkania.
Mecz z Austrią nas uskrzydlił. Kolejne starcie z Walią w Cardiff również wygraliśmy – 3:2. Drużyna poczuła moc. Właśnie dlatego mecz z Austrią uważam za mój najważniejszy mecz w reprezentacji, chociaż grałem bardzo krótko. Ostatecznie wyszliśmy z grupy z drugiego miejsca, premiowanego udziałem w finałach mistrzostw świata 2006 w Niemczech. Ja, pomimo siedmiu bramek w eliminacjach, turniej oglądałem jednak z pozycji telewidza.
Wysłuchał Jacek Janczewski