Aktualności
[TEN JEDEN RAZ] Tomasz Mazurkiewicz, czyli najlepszy prezent na Walentynki
Gdy zaczynał karierę w juniorskich zespołach Ogniwa Sopot, nie spodziewał się zapewne, że los powiedzie go do reprezentacji Polski. Dziś Tomasz Mazurkiewicz zajmuje się nie tylko sportem, ale to właśnie z występem z orłem na piersi wiążą się jedne z najpiękniejszych jego wspomnień. Nawet mimo tego, że licznik zatrzymał się właśnie na 1A. – Było to zaledwie 21 minut, ale dzięki temu spełniło się moje największe marzenie – mówi dla Łączy Nas Piłka.
W 2000 roku zaczął spełniać swoje wielkie, piłkarskie marzenia. W FC Sopot dostrzegli go działacze Legii Warszawa i już 18 marca 2000 roku Tomasz Mazurkiewicz po raz pierwszy pojawił się na ekstraklasowych boiskach, debiutując w starciu z Amicą Wronki. W tamtej rundzie dołożył jeszcze dziewięć występów, w tym trzy w podstawowym składzie. W kolejnym sezonie postawił kolejny krok, po raz pierwszy trafiając do siatki w meczu ekstraklasy. Dostawał też powołania do młodzieżowych reprezentacji Polski, a jesienią 2001 roku po utalentowanego pomocnika sięgnęło duńskie Aarhus GF.
Już pierwszy sezon w nowej lidze okazał się całkiem udany. Trzy gole w osiemnastu ligowych potyczkach z pewnością wstydu Mazurkiewiczowi nie przyniosły. Już wtedy pojawiły się pierwsze pogłoski o ewentualnym powołaniu do seniorskiej reprezentacji Polski. – Funkcję selekcjonera pełnił wówczas Zbigniew Boniek, który zapowiadał powołania dla młodszych zawodników. W jednym z wywiadów wymienił nawet moje nazwisko. Wiedziałem więc, że znajduję się w orbicie zainteresowań. Miałem całkiem niezły okres w Aarhus GF, regularnie występowałem w młodzieżowej reprezentacji Polski. Spisywałem się na tyle dobrze, że pojawiło się nawet zainteresowanie ze strony RSC Anderlecht – wspomina tamten okres sam zainteresowany.
Gdy stery w kadrze narodowej przejął Paweł Janas, nie zapomniał o występującym w lidze duńskiej pomocniku. Gdy nadeszła dogodna okazja, powołał go na towarzyski mecz z Macedonią, rozgrywany w chorwackim Splicie. – W Chorwacji stawiły się właściwie trzy polskie kadry, jedna młodzieżowa i dwie seniorskie. Na początku znalazłem się w kadrze Edwarda Klejndinsta, która grała ze swoją chorwacką odpowiedniczką. Tego samego dnia zespół Pawła Janasa mierzył się z seniorską reprezentacją Chorwacji. W meczu z Macedonią mieli natomiast wystąpić piłkarze występujący na co dzień w lidze polskiej, uzupełnieni graczami z kadry młodzieżowej. Znalazłem się w tym gronie i ja. Dla trenera Janasa był to swego rodzaju przegląd zaplecza – tłumaczy zawiłości Tomasz Mazurkiewicz.
W pierwszym spotkaniu reprezentacja zremisowała z Chorwacją 0:0. Po tym spotkaniu etatowi kadrowicze rozjechali się do swoich klubów, a ich miejsce zajęli „ligowcy”. Dla Mazurkiewicza wejście do nowej grupy nie stanowiło wielkiego problemu. – Praktycznie wszyscy piłkarze wzajemnie się znają. Często dzielimy ze sobą szatnię, rywalizujemy na boisku, ale też spotykamy się poza nim jako przyjaciele. Wejście do tej kadry było dla mnie więc ułatwione. Znałem chłopaków z ligi, a poza tym kilku z nas grało razem w reprezentacji młodzieżowej. Asystentem Pawła Janasa był też Edward Klejndinst. Było to więc bardziej przyjemne uczucie, niż nerwowe – zapewnia.
Starcie z Macedonią zapowiadało się dla Mazurkiewicza wyjątkowo, choć na trybunach zasiadło zaledwie kilkuset widzów. – Moje emocje były tak silne, że liczba kibiców nie miała żadnego znaczenia. Każdy piłkarz od swojego pierwszego kopnięcia piłki marzy o występach w reprezentacji narodowej. Powoli spełniałem te marzenia, grając dla kadr młodzieżowych, ale jednak ta pierwsza zawsze jest szczytem. Gdy dostaliśmy to wymarzone powołanie, mecz „młodzieżówki” przestał mieć wielkie znaczenie. Każdy z nas myślał o tym, by dostać szansę występu w kadrze seniorskiej i pokazać się z jak najlepszej strony. Dopisek „1A” w piłkarskim CV zawsze działał na wyobraźnię – zapewnia z żarliwością.
Na spełnienie największego pragnienia musiał jednak jeszcze chwilę poczekać. Paweł Janas oddelegował Mazurkiewicza na ławkę rezerwowych, gdzie ten niecierpliwie wyczekiwał swojego momentu. Ten nadszedł w drugiej części spotkania. – Słyszałem wiele razy hymny przed meczami drużyn młodzieżowych, ale ten grany przed spotkaniem pierwszej reprezentacji robił inne wrażenie, donioślejsze. Ja zacząłem na ławce, ale cały czas byłem w pełni skoncentrowany. Czekałem na sygnał od selekcjonera, żebym mógł zacząć przygotowania do wejścia na murawę. Po rozpoczęciu drugiej połowy usłyszałem: „Mazurek, grzej się”. Wiedziałem już, że występ jest bardzo blisko i powiem szczerze, nogi zrobiły mi się jak z waty. Ciśnienie podskoczyło „pod korek”, bo piłkarskie marzenie znalazło się na wyciągnięcie ręki. W końcu trener przywołał mnie do siebie. Nie mogłem się doczekać momentu, gdy postawię nogę na boisku i będę mógł się zaprezentować. To cudowne emocje, których nie zapomnę do końca życia – wspomina z uśmiechem.
14 lutego 2003 roku, w 70. minucie potyczki z Macedonią, Tomasz Mazurkiewicz zmienił na murawie Adama Majewskiego, z którym wcześniej występował także w Legii Warszawa. Wynik spotkania był już wówczas ustalony. Biało-czerwoni wygrali 3:0, a Mazurkiewicz po ostatnim gwizdku marzył o kolejnych występach z orłem na piersi. Okoliczności, które zastał po powrocie do klubu, zniweczyły te plany. – Bardzo liczyłem, że moja reprezentacyjna kariera nie zamknie się na tym jednym występie. Niestety, gdy wróciłem ze zgrupowania, w klubie nastąpiła zmiana trenera. Nowy szkoleniowiec sięgnął po „swoich” zawodników, nie było między nami chemii. Dodatkowo byłem jednym z najdroższych nabytków w historii klubu, więc ze strony zarządu pojawiały się naciski, bym to ja wychodził na boisko. Broniłem się zresztą wtedy piłkarsko, gdy pewnego razu posadził mnie na ławce rezerwowych, mojego występu domagała się publiczność – opowiada.
Bardzo ważny dla dalszej kariery reprezentanta Polski okazał się… niepozorny mecz kontrolny. – Po powrocie ze zgrupowania zachorowałem. Dostałem wysokiej gorączki, spadła mi całkowicie energia. Trener natomiast nalegał, żebym wystąpił w meczu sparingowym. Nie miałem wyjścia, zagrałem. Cały zespół zaprezentował się fatalnie, przegraliśmy w wysokim stosunku. Po meczu okazało się, że wszystkiemu winien jest Mazurkiewicz. Miałem wrażenie, że trener czekał tylko na taki moment. Spełniłem marzenie swojego życia, zagrałem w reprezentacji Polski, a dwa dni później dostałem obuchem w łeb. Nie wytrzymałem i nie pozostałem mu dłużny, odpyskowałem na łamach prasy. Liczyłem się z tym, że nie zagram przez pewien czas i tak rzeczywiście się stało. Okres uniesienia minął, trzeba było skupić się na ciężkiej pracy. Niestety, przytrafiły mi się kontuzje i sen o reprezentacji oddalił się już na dobre – mówi.
W 2005 roku Tomasz Mazurkiewicz przeniósł się do SonderjyskE Fodbold, a rok później trafił do Arki Gdynia. Tam zaliczył ostatnie szesnaście występów na poziomie ekstraklasy. Na chwilę powrócił jeszcze do Aarhus GF, jednak grał jedynie dla zespołu rezerw. Wiosną 2011 roku pojawił się w I-ligowym GKS Katowice, lecz ze względu na pojawiające się problemy z kręgosłupem i konieczną operację był to finalny etap kariery. Tę zakończył grając rekreacyjnie w Karlikowie Sopot. Do dziś jego najpiękniejszym wspomnieniem pozostaje debiut w drużynie narodowej. – Na boisku przeżyłem wiele wspaniałych chwil, ale chyba ten mecz w kadrze wywołał największe emocje. Było to zaledwie 21 minut, ale dzięki temu spełniło się moje największe marzenie. Wielu piłkarzy nie dostąpiło tego zaszczytu, tym bardziej się z tego powodu cieszę. Nigdy w Walentynki nie byłem w domu. Zawsze wypadały wtedy obozy, zgrupowania. Niemniej jednak życie oddało mi to z nawiązką, dając mi w tym dniu najpiękniejszy prezent – opowiada.
Obecnie Tomasz Mazurkiewicz mieszka w rodzinnym mieście. Pełni funkcję koordynatora w akademii Ogniwa Sopot, występuje też często w roli pośrednika transferowego. Ponadto wkroczył też na nietypową jak na piłkarza drogę. – Znalazłem inną dziedzinę, w której się realizuję, czyli modeling. Namówiła mnie na to przyjaciółka i dość dynamicznie się rozwijam. Dodała mi w tej kwestii skrzydeł i czuję się z tym bardzo dobrze. Z powodu kontuzji musiałem na chwilę zapomnieć o futbolu, więc prowadziłem też przez niedługi czas restaurację na plaży w pobliżu domu. Na nudę raczej nie narzekam – kończy jednokrotny reprezentant Polski.
Emil Kopański
Fot. 400mm.pl