Aktualności
[TEN JEDEN RAZ] Arkadiusz Gmur – „brutal” w gwatemalskim błocie
Arkadiusz Gmur swą karierę zawodniczą rozpoczął w juniorach Agrykoli Warszawa, z której w 1983 roku przeniósł się do innego zespołu ze stolicy, Olimpii. Cały czas marzył jednak o występach w Legii, której kibicował od najmłodszych lat. – W szkole podstawowej wszystkie zeszyty miałem wyrysowane w barwach Legii. Nie widziałem świata poza „eLką”, a nagle dostałem swoją szansę – wspomina. Do klubu z Łazienkowskiej trafił za sprawą trenera Władysława Stachurskiego, który ściągnął Gmura, aby ten przy okazji odbywania służby wojskowej grał w piłkę w zespole rezerw.
Przytrafiła mu się wówczas dość nieprzyjemna sytuacja. W jednym z meczów sparingowych rezerwy Legii mierzyły się z olimpijską reprezentacją Polski, prowadzoną przez Zdzisława Podedwornego. Przy stałym fragmencie gry Gmur zapędził się w pole karne rywala, a tam zderzył się z Mirosławem Dreszerem. W efekcie bramkarz doznał poważnego złamania nogi i musiał pauzować niemal dwa lata. – Wyjaśniliśmy sobie tę sytuację. Oczywiście nie zrobiłem tego celowo, po prostu obaj nie odpuściliśmy… Czułem się z tym bardzo źle. Odwiedzałem Mirka w szpitalu, rozmawiałem z jego żoną. Wypadek przy pracy, ale trochę dostałem łatkę brutala. Inna sprawa, że nigdy nie odstawiałem nogi – opowiada Gmur.
Opinia bezkompromisowego defensora ciągnęła się za Gmurem przez wiele lat. „Pomogły” w tym dwa kolejne zdarzenia, które ugruntowały przekonanie o twardej grze piłkarza Legii. Pierwsze z nich nastąpiło podczas jednego z premierowych meczów rozegranych w pierwszym zespole warszawskiego klubu. „Ofiarą” padł Jacek Cyzio, wówczas czołowy napastnik Pogoni Szczecin, a później… szwagier Gmura. – Polecieliśmy z Legią na mecz do Szczecina. Dopiero wchodziłem do zespołu. Gdy dowiedziałem się, że będę grał w pierwszym składzie, byłem zszokowany. W zespole byli prawie sami kadrowicze, a tu skromny chłopak ze Śródmieścia. Miałem pilnować Jacka Cyzia. Trener mnie nastraszył, że to szybki gość, świetnie grający głową. Po kwadransie się zderzyliśmy, Jacek padł na murawę i zwijał się z bólu. Chwilę później lekarze zasygnalizowali zmianę. Pauzował przez trzy miesiące. Tyle tylko, że okazało się, że Jacek po prostu sobie coś naderwał. Do dziś niewiele osób wie, że to nie moja wina. Ale w Polskę poszła opinia, że Gmur znów kogoś wyeliminował z gry na dłuższy czas – wspomina.
>>> TRIUMF NAD SAMPDORIĄ TO OLBRZYMI SUKCES <<<
„Brutalem” były defensor Legii był też na wielkim ekranie. Wystąpił w filmie Janusza Zaorskiego „Piłkarski poker”, gdzie znów dostał zadanie odegrać niewdzięczną rolę. – Zagrałem obrońcę Powiśla, który „fauluje” napastnika Czarnych, Grundola, i wybija mu zęby. To tylko podtrzymało moją łatkę boiskowego bandyty. Co ciekawe, reżyser kazał mi naubliżać panu Januszowi Gajosowi, grającego rolę sędziego Laguny, żeby wszystko wyglądało realistycznie. Nie mogłem się przemóc, bo darzyłem pana Janusza olbrzymim szacunkiem, ale w końcu się udało. Razem ze mną w filmie wystąpili Darek Dziekanowski i Zbyszek Robakiewicz. W jednym z ujęć „Dziekan” miał trafić w okienko z rzutu karnego, ale długo nie mógł trafić. Spóźniliśmy się przez to na trening i trener Strejlau nas strasznie zrugał. Kazał nam wybierać między karierą w Hollywood i piłkarską – opowiada z uśmiechem.
Mimo przyjemnych wspomnień z planu zdjęciowego, Arkadiusz Gmur wybrał drogę piłkarza. W Legii zaczął odgrywać coraz większą rolę, a w sezonie 1990/1991 awansował z nią do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Dobra postawa na murawie przyniosła mu po zakończeniu kolejnych rozgrywek ligowych niespodziewane powołanie do kadry narodowej. – Byliśmy już po sezonie. Przyjechałem do klubu, żeby uregulować pewne kwestie finansowe. Nagle ktoś wyszedł z biura i oznajmił, że… dostałem powołanie na zgrupowanie reprezentacji Polski. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, totalnie się nie spodziewałem. Owszem, zaliczyłem całkiem udany sezon i gdybym był inwalidą, to by mnie nie wzięli, ale chyba z powodu kontuzji wypadł ktoś grający na mojej pozycji. Potrzebny był ktoś „na szybko”, z ważnym paszportem i najlepiej z Warszawy, bo stamtąd był zaplanowany wylot. I tak pamiętający mnie z czasów Legii Andrzej Strejlau wybrał mnie – zdradza kulisy tamtych wydarzeń.
Kadra wyjeżdżała wówczas na tournée do Ameryki Południowej. Najpierw zagrała nieoficjalny mecz z Kolumbią, zremisowany 1:1. – Nie mam pojęcia, skąd wziął się pomysł na to zgrupowanie, musiałby to wyjaśnić trener Strejlau. Kolumbijczycy, choć był to mecz zupełnie rekreacyjny, wystawili bardzo silny skład. Ja miałem pilnować Faustino Asprillę, który oficjalnie debiutował w swojej kadrze rok później. W drugiej minucie pękł mi but. To było „dożynkowe” spotkanie, więc zbiegłem do linii i zmieniłem obuwie. A sędzia pokazał mi za to żółtą kartkę… I tak się szarpałem z Asprillą przez resztę meczu, mając na koncie upomnienie, więc musiałem mocno uważać, żeby nie wylecieć – opisuje.
Oprócz tego, Polacy musieli radzić sobie z niesprzyjającymi warunkami. Wysoka temperatura, w połączeniu z wysokością, na jakiej znajdował się stadion, wyraźnie utrudniały grę. – Trybuny były prawie w całości wypełnione. Warunki były nieludzkie, nie mieliśmy zupełnie czym oddychać. Gdy przy stałym fragmencie gry pobiegłem w pole karne Kolumbijczyków, nie miałem siły wrócić. To nie było nawet uczucie trudnego oddychania, czułem się po prostu, jakby mnie ktoś dusił. Totalny koszmar, zabójstwo dla organizmu – dodaje Gmur.
Drugie spotkanie w ramach wyjazdu do Ameryki Południowej rozegrane zostało w Gwatemali. Tym razem był to już oficjalny mecz, a Gmur liczył na swoją szansę. Trener Andrzej Strejlau był gwarantem, że przy odpowiedniej postawie na treningach takowa może się pojawić. – Zawsze był genialnie przygotowany merytorycznie. Miłośnik perfekcji, wszystko miał w jednym palcu. Zostało mu to do dziś, można słuchać go dzień i noc. Fantastyczny człowiek, który potrafił docenić młodych zawodników. Jeżeli komuś się należało miejsce w składzie, nazwisko nie miało znaczenia. Gdyby miał w składzie Leo Messiego, a na treningach przed meczem jakiś chłopak prezentowałby się lepiej, to trener Strejlau posłałby Messiego na ławkę. Miał bardzo uczciwe podejście, nikt nie grał za zasługi. Wiadomo było, że o wszystkim zadecyduje dyspozycja, więc warto było u niego mocno pracować – zaznacza Arkadiusz Gmur.
I rzeczywiście, defensor Legii wyszedł na murawę w podstawowej jedenastce. Biało-czerwoni zremisowali 2:2, tracąc bramkę w ostatniej minucie spotkania. Gmur rozegrał 90 minut i to jedyny jego oficjalny występ w reprezentacji narodowej. – Boisko, na którym przyszło nam grać z Gwatemalą, było dramatyczne. To tak, jakby nad brzegiem jeziora wejść w ścięte szuwary. Niesamowicie grząskie, przypominało bagno. Na domiar złego śmierdziało błotem i mułem. Wielu zawodników miało tam problem, a ja szczególnie. Nie należę do zawodników niskich, swój ciężar miałem, więc po 30 minutach czułem się strasznie zmęczony. Udało się jednak dotrwać i dziś, z przymrużeniem oka, mogę nazywać się reprezentantem Polski – wspomina. Co ciekawe, jego szwagier, Jacek Cyzio, przez wiele lat uznany „ekstraklasowiec”, powołania nigdy nie dostał. – Było trochę śmiechu, że jestem wielkim kadrowiczem i reprezentantem. Ale nie było w tym nic złośliwego – dodaje Gmur.
Późniejsza kariera Arkadiusza Gmura nie obrodziła już w sukcesy. Nie było mu zbytnio po drodze z trenerem Legii, Januszem Wójcikiem, więc na pół roku trafił do Polonii Warszawa. Po powrocie do Legii zagrał tylko jeden ligowy mecz, po czym ponownie zameldował się na Konwiktorskiej. Wiosną 1994 roku wyjechał do Danii, gdzie grał dla Aarhus GF, Herning Fremad BK, Aalborg Chang oraz Holstebro BK. Do dziś mieszka w tym kraju, a z futbolem nie ma już nic wspólnego. – Pracuję w firmie transportowej, w piłce nożnej już nie działam. W Danii sport jest bardziej hobbystyczny. Żeby z niego żyć, trzeba poświęcić się w stu procentach. Po zakończeniu kariery nie mogłem sobie na to pozwolić, nie miałem odpowiednich licencji trenerskich i poświęciłem się innej pracy. Miałem propozycję, by poprowadzić drużynę rezerw mojego lokalnego klubu, ale temat się nieco rozmył. Kibicuję za to Krzysiowi Popczyńskiemu, który mieszka w pobliskiej miejscowości i pracuje jako trener. To były piłkarz Hutnika Kraków, kiedyś kopaliśmy się po kościach w ekstraklasie, a dziś połączyła nas emigracja. W Polsce bywam nieco rzadziej, niż jeszcze kilka lat temu, ale co najmniej raz w roku udaję się w odwiedziny. Jestem jednak z polską piłką na bieżąco, szwagier raportuje, co dzieje się w kraju. A i powspominać możemy… – kończy jednokrotny reprezentant Polski.
Emil Kopański