Aktualności

[TEN JEDEN RAZ] Ariel Jakubowski – jedna noc w Bangkoku

Specjalne10.04.2020 

Ariel Jakubowski w polskiej ekstraklasie rozegrał niemal 250 spotkań. Można go uznać za uosobienie pojęcia „solidny ligowiec”, oczywiście w pozytywnym tego sformułowania znaczeniu. Lubiany przez trenerów, zawsze wywiązywał się z powierzonych zadań, wkładając w to całe serce. Swoją postawą zasłużył nawet na debiut w reprezentacji Polski. Debiut, który miał miejsce w dość nietypowych okolicznościach.

Szybko osiągnął ligowy szczyt. Wychowanek Polonii Gdańsk już w swoim pierwszym sezonie na poziomie ekstraklasy mógł cieszyć się ze zdobycia mistrzostwa Polski. Wywalczył je z kolegami z ŁKS Łódź, w 1998 roku. W rundzie wiosennej odegrał ważną rolę, z miejsca wskakując do podstawowej jedenastki po transferze z Polonii. Choć klub z Łodzi nigdy nie należał do ligowych krezusów, atmosfera była świetna. Drużyna wywalczyła tytuł i zakwalifikowała się do europejskich pucharów. Już pierwsza przeszkoda, jaką był mistrz Azerbejdżanu, Kapaz Gandża, zapadła w pamięć Jakubowskiemu. – Ten wyjazd był tragiczny. W hotelu było tak duszno, że niektórzy spali na balkonach. Już samo lądowanie wryło się w głowę. Za lotnisko służył pas startowy, nie było nic więcej. Po przyziemieniu pilot depnął po hamulcach, wszyscy polecieliśmy z siedzeń do przodu. Ledwo zdążył opuścić pas, a już wylądował kolejny samolot. Na szczęście tam wygraliśmy i awansowaliśmy dalej – wspomina.


W drugiej rundzie Jakubowski przeżył przygodę życia. ŁKS trafił bowiem na Manchester United. Obie ekipy dzieliły lata świetlne. W Łodzi na „Czerwone Diabły” czekał zrujnowany stadion. Gwiazdy z Manchesteru musiały przeżyć szok, widząc warunki, w jakich na co dzień funkcjonował ich rywal. – Do dziś nie mogę powstrzymać śmiechu, gdy przypominam sobie Davida Beckhama, przechodzącego przez starą halę, wspinającego się po schodach prowadzących na murawę – mówi Jakubowski. Dla niego samego spełniło się jeszcze jedno marzenie. Grając w obronie, rywalizował z Ryanem Giggsem, który był idolem polskiego piłkarza. – Rewelacyjna sprawa. Pamiętam, że jeszcze w Gdańsku kupowałem angielskie czasopisma, w których dołączany był plakat Walijczyka w częściach. W końcu miałem na ścianie jego dwumetrowy poster. Po meczu z Manchesterem chciałem się z nim wymienić koszulką. Zgodził się, ale później, pod szatniami, było tak wielu ochroniarzy, że zrezygnowałem z przebijania się przez ten kordon. Szkoda – wspomina przyszły reprezentant Polski.

Mecze z Manchesterem United były takim wydarzeniem, że mąciły w głowie nawet trenerom, Markowi Dziubie i Ryszardowi Polakowi. Doszło do sytuacji, w której niewiele brakowało, a drużyna ŁKS wyszłaby na murawę w… powiększonym składzie. – W tygodniu przed meczem trenerzy zaczęli „pompować” Jacka Paszulewicza, który miał zagrać w pomocy, choć był stoperem. Szkoleniowcy liczyli na jego dobrą grę głową. Na Old Trafford trenerzy przedstawili skład, zaczęli przedstawiać założenia taktyczne. Nagle nasz rezerwowy bramkarz, Michał Sławuta, zorientował się, że podano dwanaście nazwisk. Zwrócił na to uwagę, trenerzy wyszli, po chwili wrócili i oświadczyli, że na boisko nie wyjdzie… Paszulewicz – wspomina Jakubowski. Choć ŁKS w rywalizacji z Manchesterem United odpadł, wstydu nie przyniósł. W Anglii łodzianie przegrali 0:2, natomiast na własnym boisku zremisowali 0:0. O Jakubowskim mówiło się wówczas, że w rewanżowym meczu wyłączył z gry swojego idola.


W kolejnym sezonie ligowym urodzony w Człuchowie obrońca nadal potwierdzał wysoką dyspozycję. Na zakończenie rozgrywek czekała go bardzo miła niespodzianka. Jakubowski otrzymał powołanie do reprezentacji Polski na mecze towarzyskie rozgrywane w… Tajlandii. – Na początku nie było mnie wśród powołanych, znalazłem się na liście rezerwowej. Siedziałem w Gdańsku, obserwując sytuację – mówi. – Codziennie docierały do mnie informacje, że wypadali kolejni zawodnicy. W końcu odebrałem telefon i mogłem szykować się do wyjazdu – wyjaśnia kulisy powołania do drużyny narodowej.

Wyjazd do Tajlandii odbył się w okresie urlopowym. Szansę na debiut z orłem na piersi dostało wielu zawodników, którzy byli na co dzień niejako w drugim szeregu, wyróżniali się za to w rozgrywkach ligowych. Swojego momentu nie wykorzystał inny z powołanych, Andrzej Kubica. – Byliśmy już w Warszawie, dojechaliśmy na lotnisko. Przeszliśmy odprawę, na chwilę się rozeszliśmy. Gdy wraz z kilkoma kolegami siedzieliśmy już w fotelach, zorientowaliśmy się, że Andrzej gdzieś zniknął. Grał wtedy w Izraelu, wszystko mu „żarło”, został królem strzelców ligi. Okazało się, że dostał jakąś ofertę transferową i zdecydował się zrezygnować z wylotu do Tajlandii, żeby dograć szczegóły kontraktu. Finał? Z kadrą nie poleciał, klubu nie zmienił – zdrada Jakubowski. Drugiego powołania do kadry Kubica też już nie otrzymał.

W Tajlandii biało-czerwoni mieli wziąć udział w Turnieju o Puchar Króla Tajlandii. W 1999 roku, oprócz gospodarzy i Polski, w Bangkoku wylądowały między innymi ekipy Brazylii, Korei Północnej, Nowej Zelandii czy reprezentacja ligi węgierskiej. – Treningi nie były zbyt ciężkie. Z trenerem Januszem Wójcikiem niezbyt często się widywaliśmy – wspomina z uśmiechem Jakubowski. W pierwszym meczu Polacy zmierzyli się z Brazylijczykami. Przegrali 0:2, ale starcie nie zostało odnotowane jako oficjalne. Za takie uznano natomiast potyczkę z Nową Zelandią.

Ariel Jakubowski rozpoczął je na ławce rezerwowych. Na murawie pojawił się w drugiej połowie spotkania, zmieniając Krzysztofa Piskułę. Dzięki temu może przypisać sobie przy nazwisku „1A”. – Podchodzę do tego z dużym dystansem, choć Nowozelandczycy podeszli do tego meczu bardzo poważnie, dla nich był to obóz przed jakimś ważnym turniejem. My mieliśmy luźniejszy stosunek, ale faktycznie, mogę uznać się za pełnoprawnego reprezentanta Polski – tłumaczy Jakubowski. Dla niego zakończony remisem 0:0 (i zwycięstwem w nieoficjalnej serii rzutów karnych) mecz z Nową Zelandią pozostał jedynym z orłem na piersi. – Najwidoczniej nie pokazałem się na tyle dobrze, by trener miał podstawy, by mnie powołać po raz kolejny. A może nie było warunków, by mi się przyjrzał… - tłumaczy.


W kolejnych latach Jakubowski ugruntował swoją ligową pozycję. Grał dla GKS Katowice, Odry Wodzisław Śląski, Wisły Płock, Lecha Poznań, Jagiellonii Białystok i Ruchu Chorzów. Łącznie zaliczył 247 ligowych bojów, w których zdobył jedną bramkę. Tyle, co… Artur Boruc. – Może mnie jeszcze wyprzedzić, kariery nie skończył, może wróci jeszcze do Polski – mówi z charakterystycznym dla siebie dystansem i uśmiechem Jakubowski. – Zawsze kończyło się na dogrywaniu. Nie miałem szczęścia do goli. Zdarzało się obijać słupki i poprzeczkę, ale generalnie nie byłem bramkostrzelnym obrońcą. Kiedyś, w czasach gry w chorzowskim Ruchu, miałem pretensje do Michała Pulkowskiego. Mógł mi dograć piłkę do pustej bramki, a strzelał sam i oczywiście nie trafił. Chyba tydzień chodziłem za nim i mu to wypominałem – dodaje z uśmiechem.

Dziś Ariel Jakubowski jest trenerem, związanym z Mazowieckim Związkiem Piłki Nożnej, gdzie zajmuje się pracą z młodzieżą. Jako pierwszy szkoleniowiec prowadził Ursus Warszawa, Znicz Pruszków, Wigry Suwałki i Elanę Toruń, a obecnie jest dyrektorem ds. szkoleniowych akademii Ursusa. W odniesieniu do kariery zawodniczej, czuje lekki niedosyt. – Sportowiec zawsze powinien go czuć. Chciałoby się zdobyć Puchar Polski, zagrać więcej w europejskich rozgrywkach, reprezentacji narodowej. Gdy kończyłem grę w piłkę, wiedziałem jednak, że chcę zająć się pracą trenerską. Teraz przede mną kolejne wyzwania – kończy jednokrotny reprezentant Polski.

Emil Kopański

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności