Aktualności

[TEN JEDEN RAZ] Andrzej Jaskot – reprezentant bez zdjęcia

Specjalne02.04.2020 
Rzadko zdarza się, by do reprezentacji Polski powołanie dostał zawodnik występujący na co dzień na drugim szczeblu rozgrywkowym w kraju. W ostatnich latach stało się to udziałem Rafała Leszczyńskiego i Marcina Robaka, a wcześniej tego zaszczytu dostąpił Andrzej Jaskot. – To dla mnie najpiękniejsze wspomnienie w karierze – mówi.

Choć dziś niewielu kibiców pamięta tego piłkarza, on sam jest dumny z tego, że było mu dane zagrać z orłem na piersi. – Zawsze jest mi bardzo miło, gdy ktoś skojarzy moje nazwisko. Nie byłem pierwszoplanową postacią, ale jednak w reprezentacji Polski zagrałem i nikt mi tego nie zabierze – mówi dla Łączy Nas Piłka zawodnik, który do kariery startował w rodzinnym Mielcu. W barwach tamtejszej Stali debiutował w ekstraklasie. Piłkarzem tego klubu pozostawał do 1994 roku, gdy przeniósł się do Olimpii Poznań. – Wielu trenerów podkreślało, że to był mój najlepszy okres w karierze – zauważa.

Z Olimpią, występującą w II lidze, awansował do ekstraklasy. Spisywał się na tyle dobrze, że sięgnął po niego Widzew Łódź, ale w zespole z Al. Piłsudskiego Andrzej Jaskot nie grał zbyt wiele. Po jednej rundzie przeprowadził się więc do Hutnika Kraków, gdzie był postacią niemal niezastąpioną. Drużyna ze stolicy Małopolski dość niespodziewanie finiszowała na trzecim miejscu w tabeli, kwalifikując się do europejskich pucharów. Jaskot jednak wrócił do Widzewa, gdzie… ponownie nie miał miejsca w składzie. Przyszedł więc czas na przenosiny do Zagłębia Lubin, a następnie II-ligowego Aluminium Konin. I właśnie w czasie gry w tym klubie spotkała go najpiękniejsza przygoda w karierze.

Latem 1998 roku zadzwonił jego telefon. Komórkowy, co było w tamtym czasie nowością. Stacjonarnego w wynajmowanym mieszkaniu nie było. To, co usłyszał w słuchawce, niemal zwaliło go z nóg. – Wróciłem ze spaceru z żoną Agnieszką i córeczką Klaudią, gdy odebrałem telefon od dyrektora klubu, Kazimierza Majchrzaka. Spytał, czy siedzę, czy stoję. Akurat stałem przy oknie, bo tylko tam można było złapać w miarę dobry zasięg, ale znalazłem na wszelki wypadek punkt podparcia. Po chwili dyrektor odczytał mi treść powołania do reprezentacji Polski. To był dla mnie szok, ale błyskawicznie zmienił się w wybuch radości. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że to wkrętka, ale dyrektor Majchrzak nie należał do ludzi, którzy lubili sobie żartować z zawodników – wspomina Andrzej Jaskot.

Powołanie na mecz z Ukrainą było szokujące nie tylko dla samego piłkarza, ale też dla kibiców. Wzywanie na zgrupowanie kadry narodowej piłkarza z drugiej ligi nie należało do powszechnych praktyk, lecz ówczesny selekcjoner, Janusz Wójcik, przyzwyczaił do niekonwencjonalnych zachowań. Inna sprawa, że wybór Jaskota nie był dziełem przypadku. – Trener bywał na naszych meczach, choćby półfinale Pucharu Polski, który wygraliśmy z Polonią Warszawa po rzutach karnych. Niemniej jednak była to niespodzianka. Po moim powołaniu w „Piłce Nożnej” pojawił się artykuł pod tytułem „Od Trampisza do Jaskota”, traktujący o piłkarzach powoływanych do reprezentacji Polski z drugiej ligi. Zawodnik z tego szczebla rozgrywek raczej nie mógł myśleć o reprezentacji, a jednak selekcjoner podjął taką decyzję – wspomina Jaskot.


Po przyjeździe na zgrupowanie piłkarz Aluminium Konin nie czuł wyobcowania. Z wieloma zawodnikami z tamtej reprezentacji dobrze się znał. – Albo graliśmy kiedyś w jednym zespole ligowym, albo przeciwko sobie. Nie miałem więc problemu z wejściem do szatni. Czułem się nieco inaczej, bo nie przyjeżdżałem z dużego klubu, tylko drugoligowego Aluminium, a ta kadra przecież nie była personalnie słaba, ale kompleksów nie było – zaznacza.

Samo powołanie to jedno, a debiut w narodowych barwach to drugie. Konkurencja do miejsca w składzie była spora, więc Jaskota nie zdziwił fakt, że mecz rozpoczął na ławce rezerwowych. – W treningu czułem się nieźle, liczyłem na to, że dostanę swoją szansę. W końcu dostałem sygnał i zmieniłem na murawie Piotrka Świerczewskiego. Adrenalina podskoczyła, czułem, że to dla mnie ogromne przeżycie. Byłem niesamowicie zmotywowany, pragnąłem pokazać się z jak najlepszej strony. Nie byłem sparaliżowany i jakoś to poszło – przyznaje. Mecz z Ukrainą rozgrywany był w nietypowym, bo sierpniowym terminie. Przez to wielu kibiców i ekspertów nie potraktowało tego towarzyskiego sprawdzianu poważnie, czasem nazywając go nawet „sparingiem kadry B”. – Dużo było pokpiwań i umniejszania rangi tego meczu, ale trzeba spojrzeć na to, w jakich składach wystąpiły obie drużyny. W ukraińskiej ekipie zagrali choćby Andrij Szewczenko czy Serhij Rebrow. Nie mogę się więc zgodzić, że to były jakieś kadry B, co niektórzy próbują wmawiać – odpowiada Jaskot.

Biało-czerwoni w Kijowie wygrali ostatecznie 2:1, dzięki bramkom zdobytym przez Mirosława Trzeciaka i Sylwestra Czereszewskiego. Choć Jaskot po wejściu na murawę zaprezentował się z dobrej strony, nigdy więcej nie otrzymał już zaproszenia na zgrupowanie reprezentacji narodowej. – Po meczu dostawałem sygnały, że może przyjdzie kolejne powołanie, ale nigdy się to już nie powtórzyło. Nie byłem pewien, w jakim klubie będę grał, tkwiłem w pewnym zawieszeniu. Po latach dochodzę do wniosku, że moje sukcesy przekuwały się w… porażki. Po powołaniu do kadry miałem trudną sytuację w klubie. Gdy byłem zawodnikiem Widzewa wydawało się, że może być tylko lepiej, a jednak wszystko się załamało – wspomina.


Po grze w Aluminium Konin Andrzej Jaskot grał jeszcze dla Ceramiki Opoczno, Odry Opole, Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, LKS Gomunice, Stali Mielec, Narwi Ostrołęka (pod wodzą byłego selekcjonera, Wojciecha Łazarka), Kani Gostyń, amerykańskich Perth Amboy ZPA oraz SC Vistula Garfield, a karierę kończył grając amatorsko dla Wisłoki Wiśniowa i Kolorado Wola Chorzelowska. I choć niewielu pamiętało, że Andrzej Jaskot to pełnoprawny reprezentant Polski, a on sam ze swojego jedynego meczu z orłem na piersi nie ma nawet pamiątkowego zdjęcia, występ w kadrze narodowej jest jego najpiękniejszym wspomnieniem z kariery. – Na pewno dla mnie występ w kadrze był spełnieniem marzeń, choć było to tylko lub aż kilkanaście minut. Warto było dla takiej chwili trenować przez całe życie. Ja wychowałem się w Mielcu, więc moim piłkarskim idolami byli oczywiście Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach czy Henryk Kasperczak. Gdy grałem w Stali pod wodzą Laty, trener często przychodził w drodze powrotnej z meczów na tył autokaru i mieliśmy okazję rozmawiać. Zawsze mówiłem: trenerze, brakuje mi do pana tylko 100 meczów w kadrze. Po debiucie mogłem zmienić wersję na 99 – kończy Andrzej Jaskot.

Emil Kopański

Fot.400mm.pl

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności