Aktualności
Roman Korynt – dżentelmen z piłką u nogi
Był legendą Lechii, wszechstronnym sportowcem, a przede wszystkim przebiegłym obrońcą, trudnym do przejścia dla napastnika. 34 razy zagrał z orzełkiem na piersi, zakładał opaskę kapitana kadry. Dziś po Romanie Koryncie zostały tylko wspomnienia. Zapamiętamy go jako człowieka ponad klubowymi podziałami, piłkarza, który po boisku poruszał się z charakterystyczną gracją godną dżentelmena. Nie miał w sobie nic z gwiazdy, a sportowej sylwetki mogli mu zazdrościć dużo młodsi koledzy.
Roman Korynt w Gdańsku ma taki status jak Kazimierz Deyna, czy Lucjan Brychczy wśród kibiców Legii Warszawa. Zresztą w Legii też grał – w latach 1950-1952. To jednak reprezentując biało-zielone barwy, zyskał status legendy tego klubu. Trafił także do Klubu Wybitnego Reprezentanta Polski. Z Lechią związany był przez 14 lat. Wystąpił w niej ponad 200 razy w ekstraklasie. Jego zasługą jest brązowy medal mistrzostw Polski zdobyty w 1956 roku. Do dziś to najlepsze osiągnięcie gdańszczan w lidze. Gdy w drużynie następowała zmiana pokoleniowa, wielu młodych piłkarzy czuło ekscytację, mijając się z nim w szatni. – Dało się odczuć jego wielkość. Ale nie wielkość w sensie gwiazdy, a osobowości, wybitnej jednostki, wielkiego piłkarza, mądrego człowieka – wspominają ci, którzy najlepiej znali Romana Korynta.
Boiskowy zadziora
Józef Gładysz miał 12 lat, gdy trafił do nowo utworzonej grupy trampkarzy w Lechii. Korynt zbliżał się do końca kariery, ale zanim udał się na piłkarską emeryturę, wychował przyszłe pokolenie zawodników i trenerów. – Wzór do naśladowania. Można stawiać go za przykład młodzieży jak prowadzić karierę. Myślę, że sposób bycia w połączeniu z wysokimi umiejętnościami sprawił, że zasłużenie trafił do legend gdańskiego klubu – uważa Gładysz.
Dawniej podopieczny, później przyjaciel Romana Korynta, zapamiętał legendę biało-zielonych z agresywnej gry w obronie. – Niesamowicie szybki, sprawny, nieustępliwy. Zawsze bardzo dobrze przygotowany fizycznie. Bardzo nieprzyjemny w pojedynku jeden na jeden, zmora i utrapienie napastników, bo oprócz tego, że trudno było go przejść, to jeszcze lubił używać łokci. Jak nikt potrafił zatrzymać rywala w sposób niedozwolony. Wykazywał się przy tym sprytem i inteligencją, dlatego sędziowie tego nie dostrzegali – mówi były zawodnik i trener biało-zielonych.
Na boisku Korynt emanował spokojem. Biła od niego pewność siebie. Każdy ruch planował dużo wcześniej. Świetnie czytał grę. Wiedział jak się ustawić, żeby przerwać akcję i nie dopuścić napastnika do podania, czy strzału. – To się nazywa intuicja. Miał za to słabszą lewą nogę. Pamiętam, że przez wzgląd na nią uczulał nas potem, żeby rozwijać grę obiema nogami. Dżentelmen w zachowaniu i sposobie poruszania się podczas meczu. W latach 50-tych chodziłem na mecze z ojcem. Zwrócił mi uwagę, abym obserwował zachowanie środkowego obrońcy. To był Roman Korynt, wówczas ostoja bloku defensywnego – opowiada Jerzy Jastrzębowski, niegdyś trener juniorów Lechii i pierwszej drużyny.
Zmarły niedawno 34-krotny reprezentanta Polski łączył kibiców z różnych epok. Łączył też wszystkie trójmiejskie kluby. – W trakcie spotkania stawał się jednym z nas, poza boiskiem był Panem Romanem. Ze względu na swój autorytet, zawsze mówiłem do niego Panie Trenerze. Znamienne jest to, że cieszy się szacunkiem w Lechii, Arce i w Bałtyku. Był ponad podziałami. Nie budził złych emocji. Przecież na mecze Arki regularnie chodził. To on rozpoczynał kopnięciem piłki noworoczny mecz oldbojów Arki i Lechii. Tam samo było na niedawnym benefisie Leszka Kulwickiego. Na każdym stadionie był odbierany z należytym mu szacunkiem – zwraca uwagę Jastrzębowski.
Człowiek piłki
Kariera Korynta rozkwitała w specyficznym momencie polskiej historii – władzy ludowej, której początek przypadł na 1952 rok. Sam doświadczył nieprzyjemności związanych z tym ciemnym okresem państwa polskiego. A wszystko przez list napisany do kolegi, w którym zawarł krytykę ówczesnej polityki. Treść listu trafiła w ręce dygnitarzy. Dostał zakaz gry w reprezentacji Polski. Został z niej dyscyplinarnie usunięty. Przez to zaliczył „tylko” 34 spotkania w orzełkiem na piersi, a gdyby nie polityka, grałby w niej latami.
– Wystąpił w pamiętnym meczu Polska – ZSRR na Stadionie Śląskim w październiku 1957 roku. I był jednym z głównych aktorów tego widowiska. Niektóre nagłówki w gazetach nie eksponowały zwycięstwa Polski, tylko informowały o tym, że Polacy strzelili Związkowi Radzieckiemu dwa gole – przypomina Zbigniew Zalewski, kustosz muzeum Lechii. To na profilu na Facebooku pojawiła się pierwsza wzmianka o śmierci Korynta.
– Roman o miano legendy klubowej mógł rywalizować jedynie sam ze sobą. Co prawda w historii Lechii było wielu znakomitych zawodników, ale gdyby zsumować indywidualny dorobek – zarówno w naszym klubie, jak i w reprezentacji – to nie ma sobie równych. Przecież dwukrotnie w plebiscycie katowickiego „Sportu” wybierano go najlepszym piłkarzem Polski (1959 i 1960) – dodaje Zalewski.
– W dzisiejszych czasach to rzadki obrazek, że zawodnik dostający nagrodę na najpopularniejszego piłkarza z okazji 70-lecia klubu [w 2015 roku Roman Korynt zajął 1. miejsce razem ze Zdzisławem Puszkarzem] tak się wzrusza, że z oczu płyną mu łzy. To są piękne historie. To człowiek piłki, krótko mówiąc – przekonuje Jastrzębowski.
Prośba o pomoc
Po zakończeniu kariery Korynt pozostał przy piłce. A to komuś doradzał, a to oglądał i analizował mecze trójmiejskich ekip. W 1979 roku o pomoc zwrócił się Czesław Boguszewicz. – Gdy zostałem trenerem Arki, zaprosiłem Romana do swojego sztabu. Chciałem, żeby wspomógł nas swoim doświadczeniem. Umówiliśmy się na krótką współpracę. Pomagał mi przez trzy miesiące. Przepracowaliśmy je bardzo solidnie. Zaliczyliśmy wspólnie dwa obozy. Po tych przygotowaniach sięgnęliśmy po Puchar Polski – mówi Boguszewicz, który był nie tylko pod wrażeniem piłkarskiej wiedzy legendy Lechii. – Obóz w Soczi. Byliśmy razem w jednym pokoju. Roman miał wtedy 50 lat. Wracaliśmy z treningu, ja szybko pod prysznic, a on: „Sorry, jeszcze muszę zrobić serie pompek”. I zrobił dwie po 50 powtórzeń. Machnął w dziesięć minut. Bardzo dbał o swoją tężyznę fizyczną – podkreśla zdobywca Pucharu Polski z Arką.
Dbał także o przyszłość. Pieniądze, które zarobił podczas kariery, dobrze spożytkował. Miał żyłkę biznesmena. Nie lubił tracić czasu na siedzenie w domu, choć wiek w pewnym sensie ograniczał. –Zawsze biła od niego pozytywna energia. To człowiek, który napędzał energią całe otoczenie. Z tego co wiem, jeszcze jakiś czas temu pokonywał dziennie piechotą 10 kilometrów na swoją działkę w Gdyni. Do ostatnich chwil życia dbał o aktywność fizyczną. Pochodzi z innej epoki – tej romantycznej, gdzie w piłkę nie grało się głównie dla pieniędzy – wzdycha kustosz muzeum Lechii.
Gdański Elvis
Piłkarskie geny przekazał synowi. Tomasz Korynt to z kolei jedna z legend żółto-niebieskich. Występował w ataku. Często można ich było spotkać razem na Olimpijskiej. Pan Tomasz posturę, pewny krok bez wątpienia odziedziczył po ojcu. Rodzina Koryntów przełamała pewien stereotyp. Syn arkowiec, ojciec lechista, ale nie prowadziło to do żadnego konfliktu czy sprzeczki. – W innych rodzinach relacje między żółto-niebieskimi, a biało-zielonymi nie byłyby rozwiązywane w tak inteligentny sposób. U nich było po ludzku, najczęściej w formie pstryczka pod czyimś adresem. Na żarcie się kończyło – zauważa Boguszewicz.
Roman Korynt odchodzi, zostawiając po sobie wspaniałe wspomnienia. Był człowiekiem wielu talentów. Zanim zajął się piłką, krzyżował rękawice w Gromie Gdynia. Został nawet mistrzem Wybrzeża w wagach lekkiej i półśredniej.
Gdzieś tam w oddali unosi się teraz nie tylko jego dusza, ale także znajoma nuta. To „Love Me Tender” Elvisa Presleya, ulubionego muzyka Korynta. – Lubił sobie ponucić pod nosem jego piosenki. Często śpiewał kultowy utwór, a że miał piękny głos, potrafił oczarować ludzi. Wiem, że gdy leżał w szpitalu, a były to jego ostatnie chwile na tym świecie, to mimo zaników pamięci, potrafił wyrecytować słowa „Love Me Tender – mówi Boguszewicz.
„Kochaj mnie czule, kochaj mnie słodko, nigdy nie daj mi odejść, z Tobą życie me sens ma i bardzo Cię kocham.”
Piotr Wiśniewski