Aktualności
[WYWIAD] Marcin Żewłakow: Jerzy Engel był dla nas jak ojciec
Podczas mistrzostw świata w Korei Południowej i Japonii w 2002 roku, jedną z bramek w meczu z USA zdobył Marcin Żewłakow. Nie byłoby jednak tego awansu na mundial, gdyby nie wygrane 3:0 spotkanie z Norwegią, w którym „Żewłak” także trafił do siatki.
Spotkanie z Norwegią w Chorzowie było dla pana inne, niż wszystkie wcześniej rozegrane w kadrze? Ważyły się przecież losy awansu na mundial, po 16 latach przerwy…
Mecz wyznaczony był na sobotę, a ja już od środy szukałem wewnętrznej koncentracji. Podczas treningów z trenerem Jerzym Engelem wyczuwało się atmosferę podniosłości. Dla nas każdy element był mega ważny. O detale troszczyli się najstarsi zawodnicy. Mogę powiedzieć, że cała ekipa dbała o to, by podczas przygotowań nie było niedociągnięć sportowych i organizacyjnych. Od samego początku wszystko było podporządkowane odpowiedniemu, jak najlepszemu przygotowaniu fizycznemu i emocjonalnemu. Nakręcaliśmy się nawzajem.
Na co selekcjoner kładł szczególny nacisk?
Podczas treningów wiele czasu poświęcaliśmy stałym fragmentom gry. Gdy nie było efektu, jaki sobie zakładaliśmy, prosiliśmy nawet trenera Engela, aby przedłużał te ćwiczenia o kilka minut. Aż wyjdzie... Mówiliśmy do niego: „Trenerze, my chcemy poczuć, że wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku”.
Jakim szkoleniowcem był Jerzy Engel?
Miał ojcowskie podejście do każdego z nas. Potrafił rozmawiać. Był surowy, stanowczy, ale i sprawiedliwy. Przynajmniej ja to tak odbierałem. Myślę, że również na skutek naszych próśb trener Engel przedłużał treningi, podczas których dopracowywaliśmy szczegóły techniczne i taktyczne. Sami na każdym kroku wymagaliśmy od siebie jakości, trener nie musiał nas mobilizować. To przekładało się na doskonałą atmosferę w całej ekipie.
Kto wiódł prym w tamtej szatni?
Byliśmy grupą ludzi, której zależało na reprezentowaniu barw narodowych. Niekwestionowanymi przywódcami byli Tomek Wałdoch, Tomek Hajto, Marek Koźmiński, Piotrek Świerczewski, Tomek Iwan. Młodsi zawodnicy uczyli się od nich dumy z reprezentowania naszego kraju. W drużynie, która była jednością, oczywiście obowiązywała też pewna hierarchia, którą każdy z nas uznawał.
Pan nie zawsze był pierwszym wyborem selekcjonera.
W takim teamie absolutnie akceptowałem rolę rezerwowego. Wiedziałem, że Emmanuel Olisadebe i Paweł Kryszałowicz są na fali. Ani wtedy, ani nigdy nie kwestionowałem decyzji trenera Engela. Dla barw narodowych są priorytety, które się akceptuje, nawet jeśli odczuwa się pewien zawód, że jest się rezerwowym. Ja zawsze siadałem na brzegu ławki. Chłopaki śmiali się ze mnie i pytali: „Dlaczego ty zawsze ostatni zajmujesz miejsce i uciekasz do samego boku?”. A ja, siedząc w kącie, przeżywałem ten mecz po swojemu. I to siedzenie „w kącie” po kadrze Engela mi zostało. Jeśli któryś z trenerów klubowych odsyłał mnie na ławkę, zawsze siadałem na samym brzegu.
W starciu z Norwegami dołożył pan jednak swoją cegiełkę do sukcesu.
Grałem od 75. minuty, gdy prowadziliśmy już 1:0. Wbiegając na boisko odczuwałem wielką radość. Jednocześnie Stadion Śląski i te tysiące gardeł bardzo mnie mobilizowały. Pierwszy raz grałem przy tak licznej, polskiej publiczności. W głowie miałem zakodowane, że moja gra musi coś chłopakom dać. Była nerwówka, ten mecz oglądało się z intensywnym biciem serca. Wchodząc na boisko wiedziałem, że trzeba odciążyć drużynę w defensywie, bo co i rusz na naszą bramkę sunęły ataki rywali. Po dwóch minutach od mojego pojawienia się na boisku rezultat na 2:0 podwyższył jednak Olisadebe. Poczuliśmy wewnętrzny spokój. Wiedzieliśmy, że mamy awans w garści. W 88. minucie 3:0! To ja dokonałem dzieła zniszczenia, ściąłem głowę norweskiemu Wikingowi.
To był absolutny nokaut, który dał nam awans na mistrzostwa świata.
Spotkanie dobiegało końca. Pewni siebie bawiliśmy się piłką. Norwedzy byli bezradni. Pierwszy raz poczułem jak wielkie spełnienie daje piłka nożna, jakie szczęście daje piłkarzowi. Sędzia wreszcie odgwizdał koniec meczu. Byliśmy przeszczęśliwi! Chciałem, by ta piłkarska chwała trwała wiecznie...
Musiało być to naprawdę piękne uczucie.
Po meczu odbierałem wiele telefonów od ludzi, których w ogóle nie znałem. „To, czego dokonaliście, jest takie wielkie i niezwykłe, że musiałem do ciebie zadzwonić i powiedzieć – dziękuję”. Na trybunach, wśród tysięcy kibiców, siedzieli moi rodzice. Byli dumni, że na boisku w tak ważnym meczu grają ich dzieci. Michał wystąpił od pierwszej minuty, a ja w końcówce, ale za to zdobyłem bramkę.
Rozmawiał Jacek Janczewski
Fot. EastNews