Aktualności
Jacek Zieliński: Przy takich meczach przełamuje się bariery własnego organizmu
Do cyklu „Moje najważniejsze 90 minut” zaprosiliśmy Jacka Zielińskiego, wybitnego reprezentanta Polski, który barwy narodowe reprezentował 60-krotnie i zdobył jedną bramkę. Zieliński na swój najważniejszy mecz wskazał spotkanie ze Stanami Zjednoczonymi na mistrzostwach świata w Korei i Japonii w 2002 roku.
– W trakcie swojej wieloletniej przygody z piłką na każdy sukces musiałem bardzo długo czekać. Grając w Legii Warszawa byłem mocnym punktem drużyny, ale mimo to, na powołanie do kadry musiałem czekać i czekać... Pamiętam sytuację, kiedy nawet moi koledzy z zespołu mówili: „Jacek, wszyscy zagrali już w tej kadrze, tylko ciebie tam jeszcze nie było”. Dziwili się, bo grałem dobrze i zbierałem pozytywne opinie od trenera i sztabu szkoleniowego. Musiałem być jednak bardzo cierpliwy. Po latach... w końcu się doczekałem.
W pierwszym zespole reprezentacji Polski zadebiutowałem w wieku 28. lat w 1995 roku. Wygraliśmy ze Słowacją 5:0. Ale od pierwszego występu z orłem na piersi marzyłem, aby coś z tą reprezentacją osiągnąć. Po kolejnych nieudanych eliminacjach, mimo że byłem w zaawansowanym, jak na piłkarza wieku, wciąż nie traciłem nadziei, że wystąpię jeszcze na wielkiej imprezie. To od zawsze było moim wielkim marzeniem!
W eliminacjach mistrzostw świata w Korei i Japonii konkurowaliśmy z Ukrainą, Białorusią, Norwegią, Walią i Armenią. Szliśmy jak burza. W grupie zajęliśmy pierwsze miejsce z dorobkiem 21 punktów, wyprzedzając Ukrainę o cztery oczka i trzecią Białoruś o sześć punktów. Ja wystąpiłem w pierwszych pięciu meczach. Byłem w świetnej formie, co udowadniałem także występami w warszawskiej Legii.
Niestety, w końcówce eliminacji dopadła mnie kontuzja ścięgna Achillesa. Od dawna miałem z nim spore problemy. Pomyślałem sobie, że mistrzostwa świata mam już z głowy. Pocieszał mnie wtedy trener Jerzy Engel: „Jacek, nie martw się. Tyle zrobiłeś dla tej reprezentacji, że jeżeli zdążysz się wyleczyć, to na pewno zabiorę cię na mundial”.
Rehabilitację przechodziłem więc pełen optymizmu. I udało się. Wróciłem do pełnej formy. Na początku nie byłem w optymalnej dyspozycji, bo przerwa była dosyć długa, chociaż w lidze spisywałem się całkiem nieźle. Zdawałem sobie sprawę z tego, że będę miał problem zagrać na tych mistrzostwach. Chociaż z drugiej strony dla mnie była to super sprawa, że jestem członkiem tej ekipy.
Przed wyjazdem na finały mistrzostw świata atmosfera w kadrze była znakomita. Wierzyliśmy w to, że wyjdziemy z grupy, w której mieliśmy rywalizować z Koreą Południową, Portugalią i Stanami Zjednoczonymi. Niestety, w pierwszym meczu fazy grupowej ulegliśmy 0:2 Koreańczykom, którzy potem okazali się czarnym koniem turnieju. W drugim starciu bezdyskusyjnie przegraliśmy 0:4 z Portugalią. Można powiedzieć o wielkim rozczarowaniu, straconych nadziejach. Tym dwóm pierwszym meczom przyglądałem się z ławki rezerwowych. Na pozycji środkowych obrońców występowali Tomasz Hajto oraz Tomasz Wałdoch.
W ostatnim meczu, już tylko o pietruszkę, graliśmy przeciwko Stanom Zjednoczonym, które jeszcze walczyły o awans do fazy pucharowej. Na Amerykanów trener Jerzy Engel wypuścił zawodników, pełniącym do tej pory rolę rezerwowych. Przed meczem w szatni powiedział do nas: „Jesteśmy na tej imprezie dzięki pracy wielu zawodników. Teraz czas na debiutantów, dla zawodników, którzy grali mniej. To jest Wasza chwila!”
Dostałem swoją szansę. Na boisko wybiegłem z opaską kapitana. W środku obrony wystąpiłem wraz z wówczas 23-letnim Arkadiuszem Głowackim. Pełne trybuny, hymn Polski. Właśnie w takich momentach nabiera się niesamowitej energii! Człowiek czuje, że może góry przenosić. To jest fajne uczucie, bo gdzieś łamie się bariery możliwości własnego organizmu. Potem to czujesz w trakcie meczu. Przynajmniej ja w takich meczach nie męczyłem się tak, jak zwykle. Cały ładunek emocjonalny powoduje, że pokłady energii są tak jakby niewyczerpalne. Ale nie było tak tylko w tym spotkaniu. Wielokrotnie, gdy grano hymn, ładowałem swój akumulator do maksimum.
Mecz od początku układał się bardzo dobrze. Byłem zszokowany. W trzeciej minucie bramkę zdobył Emmanuel Olisadebe, a dwie minuty później na 2:0 poprawił Paweł Kryszałowicz. To był jego znakomity występ. Amerykanie zupełnie nie potrafili sobie z nim poradzić. To, co wyprawiał, dla mnie było niepojęte. Dryblował, dogrywał i strzelał. Ostatnie trafienie zanotował Marcin Żewłakow i mecz zakończył się wynikiem 3:1.
Młody Głowacki u mojego boku spisywał się bez zastrzeżeń. Grał odważnie i ambitnie. Wydawało się, że Amerykanie czują przed nim respekt. Po meczu schodziłem do szatni usatysfakcjonowany. Jednak nam się udało wyjść z twarzą. Przynajmniej takie było moje odczucie.
Przez te wszystkie lata, kiedy byłem powoływany do reprezentacji Polski, czułem pewien rodzaj euforii, bo reprezentowałem swój kraj – zapiszę się w kartach narodowej drużyny. Nawet jak czułem, że nie jestem w najwyższej formie, to w meczach reprezentacyjnych dawałem się z siebie wszystko i zazwyczaj nie zawodziłem.
Rozegrałem, przede wszystkim w Legii Warszawa, zarówno na podwórku krajowym, jak i na arenie międzynarodowej, wiele meczów, w których byłem bardzo dobrze oceniany. Tym niemniej właśnie mecz z USA uważam za swoje najważniejsze 90 minut. Zawsze marzyłem o reprezentowaniu Polski na wielkiej, piłkarskiej imprezie. I to moje marzenie spełniło się po ponad dwudziestu latach kariery, w wieku... 35. lat.
Wysłuchał Jacek Janczewski