Aktualności

[BIAŁO-CZERWONI SPRZED LAT] Zdzisław Bieniek: To były piękne lata

Specjalne11.12.2016 
Jak wyglądał sprzęt sportowy polskiej drużyny piłkarskiej na Igrzyskach Olimpijskich w 1952 roku? Dlaczego w walce o medale udało się ograć Francję, a Danii – tradycyjnie, jak zawsze w latach 40. i 50. – już nie? Picia którego napoju zabraniała polskim olimpijczykom władza? I jakie pamiątki warto było przewieźć z Finlandii do domu? O udziale polskiej drużyny piłkarskiej na Igrzyskach Olimpijskich w Helsinkach, w cyklu „Biało-czerwoni sprzed lat”, opowiada ostatni żyjący członek tamtej kadry Zdzisław Bieniek.

Pamięta Pan moment, w którym dowiedział się Pan, że dostał powołanie do kadry na Igrzyska Olimpijskie w Helsinkach w 1952 roku? 

Przedstawiciel związku piłkarskiego przyszedł do klubu z taką informacją. Grałem już wtedy w CWKS w Warszawie. Byłem jedyny z Warszawy, reszta powołanych była z Krakowa i ze Śląska. 

Czy fakt, że grał Pan wtedy dla klubu z Warszawy mógł mieć znacznie, że otrzymał Pan powołanie? 

Myślę, że nie. Ale CWKS to był wyższy szczebel. W wojskowych klubach dbali o to, żeby piłkarze nie pouciekali do innych klubów. Parę miesięcy przed wcieleniem do służby wojskowej przyszło do Krakowa zawiadomienie, że idę do wojska do Warszawy. My, chłopcy z Krakowa, mieliśmy przydziały do wielu różnych OWKS-ów w całej Polsce, a ja jeden miałem do CWKS. To było wyróżnienie. Ten klub miał szerokie horyzonty, przedstawicieli w każdym mieście, obserwował piłkarzy. 

Jadąc do Helsinek myśleliście o konkretnym sukcesie sportowym np. medalu, czy już sam wyjazd był na tyle wielkim przeżyciem, że reszta się nie liczyła? 

Oczywiście, to było wielkie przeżycie, ale każdy sportowiec wybierając się na mecz musi myśleć o tym jak ma grać i jaki wynik mu przyświeca do uzyskania. To była dobra paczka. Było kilku Ślązaków, którzy byli bardzo silni. Był Edward Szymkowiak, był Sobek, Krasówka… Dobre chłopaki z Bytomia. Jeszcze Wiśniewski – szybki, drobny, na lewej stronie ataku grał. Mnie ze Ślązakami dobrze szło. Oni nie byli tak zamknięci w sobie. Raczej niedoceniani, a naprawdę dobrzy – mało ich się przedostawało do reprezentacji. 

Określił Pan tę drużynę mianem „dobra paczka”. Wystarczająco dobra, by myśleć o wygraniu całego turnieju? Jak wyglądaliście sportowo na tle innych drużyn? 

O wygraniu całego turnieju raczej nie myśleliśmy, ale chcieliśmy zajść jak najdalej. Każdy mecz był bardzo ważny. 

Pierwsze starcie wygraliście z Francją 2:1. 

Francja to byli amatorzy. My też jechaliśmy na Igrzyska jako gracze o takim statusie, ale każdy z nas miał w PZPN swoją kartotekę. Graliśmy w lidze, w czołowych klubach. A tamci to byli prawdziwi amatorzy – mieli przypisane znane kluby, ale to była rezerwa, dalekie zaplecze. Było wiadomo, że oni nie konkurują z zawodowymi piłkarzami, choćby z tymi, którzy grali w pierwszej drużynie z Paryża. 

Drugi i ostatni mecz turnieju, w 1/8 finału, przegraliście z Danią 0:2. 

Z Danią mieliśmy pecha. Nawet nie jako nasz zespół olimpijski w Helsinkach, ale ogólnie jako reprezentacja Polski.  

Wcześniej Polska poległa z nimi m.in. 0-8. To słynny mecz, bo po pierwsze najwyższa porażka w historii, a po drugie jedyny występ w drużynie narodowej Kazimierza Górskiego

Gdy poszedłem do wojska do CWKS, jeszcze przez rok grałem tam razem z Kazimierzem. On grywał jako rezerwowy. Ale to był rezerwowy piłkarz do wszystkiego. 

Wracając do Danii - na igrzyskach znów nas ograli. 

Oni nam po prostu nie leżeli. Od pierwszej chwili na boisku mieli nad nami wyższość w przebiegłości. U nas trzeba było najpierw pomyśleć co zrobić i jak zagrać, a oni najpierw grali, a potem myśleli. Byli bardzo dobrym zespołem. Technicznie też może byli od nas lepsi, ale już w kondycji nikt nam nie dorównywał. Ta Dania to nie był rywal dla nas… Są takie drużyny, które nie leżą. Na igrzyskach było tak samo – my graliśmy w piłkę, a oni strzelali gole. Już po samym losowaniu byliśmy przelęknieni, że znowu z nimi gramy.  

Byliście przygotowani na taką szybkę grę z nimi? 

Ja przed tym meczem pytałem kolegów, którzy jako zawodnicy grali już z Danią. Mówili, że z nimi tak się gra. Że to rutyniarze. Że wykorzystają każdy moment słabości, każde nasze zachwianie. I tak było. Przeprowadzili dwie akcje ofensywne i strzelili dwa gole. To potęgowało nasz strach przed nimi. Ale to była silna drużyna. 

Oprócz tego, że zasięgnął Pan wiedzy od kolegów, to czy w latach 50. trenerzy i kierownictwo reprezentacji narodowej już prowadziło analizę gry rywali? 

Były odprawy przedmeczowe. I to dość dokładne, mieliśmy dokładnie rozpisanych naszych przeciwników. Niestety, nie wystarczyło – jak rywal nie leży to nie leży. Pamiętam, że w ataku mieli dryblasa. Oj, wielki to był piłkarz. Zdominował ten atak, silny był. Nazwiska już nie pamiętam. 

Jak na tle innych uczestników Igrzysk Olimpijskich w Helsinkach wyglądała polska ekipa na polu organizacyjnym? Sprzęt sportowy mieliście na poziomie rywali?  

Oni zdecydowanie wyróżniali się sprzętem, mieli zupełnie inny, nowoczesny sprzęt. My mieliśmy chałupniczy, takie stare dziadostwo. I to było widoczne na arenie. Najgorzej u nas było z butami. Gdy ktoś jechał za granicę, przede wszystkim starał się wygospodarować jakieś środki pieniężne, żeby kupić właśnie buty. Potem oddawało się je do Związku, Związek za nie płacił, a buty przydzielał tym najbardziej potrzebującym.

Kiedyś pojechałem do Albanii i przywiozłem stamtąd prawdziwe buty piłkarskie. My wtedy graliśmy w butach za kostki, a ja przywiozłem typowo piłkarskie, krótkie. Jak im je pokazałem to się tylko popatrzyli na mnie i zaczęli śmiać! Nikt w Polsce nie znał takich nowoczesnych butów! Te, w których my graliśmy były ciężkie, czuło się w nich każdy ruch. A tamte leciutkie – gdyby nie sznurowanie, to po kopnięciu by odlatywały razem z piłką!

Poza sprzętem, warunki w wiosce olimpijskiej mieliście komfortowe? Władze zadbały o Waszą wygodę? 

Nas tam dobrze traktowali. Pamiętam, że jak potrzebowaliśmy medykamentów z apteki, np. środka uspokajającego, to nam pisano karteczki po fińsku – z imieniem, nazwiskiem i informacją, że jesteśmy członkami kadry Polski. Nas tam znali, wiedzieli, że jesteśmy sportowcami. 

Kierownictwo drużyny pilnowało drużynę w trakcie turnieju? 

Nas nie trzeba było trzymać za rękę, każdy się poczuwał do obowiązku. Zero alkoholu było. Ale znalazło się też dwóch-trzech takich kolegów, że podczas dnia wolnego i wyjścia na spacer – a nie brali nikogo ze sobą – wiadomo było, że sobie mogą coś wypić. 

Byli też ochroniarze naszej ekipy, którzy przyjechali z Polski za nami. Oni się bali, że weźmiemy ze sobą coś, co będziemy chcieli w Helsinkach sprzedać, a to było niedozwolone. Ale co my mogliśmy wziąć z Polski? Bieda taka była, to co ja miałbym sprzedać?  

Jak związek piłkarski rozwiązał kwestie gratyfikacji? Dostaliście nagrody rzeczowe bądź premie?

Nie, nie było żadnych nagród. Zostało tylko powiedziane – jeszcze przed wyjazdem – że dieta została ustalano na „taką a taką” kwotę. Zostało powiedziane na co możemy liczyć legalnie i nic więcej nie dopłacali. 

Wysoka to była dieta?  

Dla nas każdy grosz to było „coś”. My nic nie mieliśmy. Dzienną dietę nam przyznali w wysokości dwudziestu kilku złotych; tak mi się zdaje, że to tyle było. Jak się jechało na dodatkowe zawody to jeszcze dokładali pół diety. Mieliśmy też pisarza, który z nami jeździł i wszystko notował, a który potem był potrzebny do rozliczenia. Nie myśleliśmy o pieniądzach. Nas cieszyło wyjechać za granicę, zobaczyć jak to jest poza Polską. 

I jak było? Inny świat? Zachwyciliście się nim? 

Z Igrzysk Olimpijskich w Helsinkach przywiozłem sobie zegarek. Pamiątkowy. Do dzisiaj jeszcze chodzi jak się go nakręci, tylko tarcza się wytarła. Zegarki były tam porządne i tanie, opłacało się je kupić. I jeszcze jedną rzecz przywiozłem. Mama mnie poprosiła, bo w Polsce tego nie było. Wie pan co? Pieprz! W Polsce był bardzo drogi. Mama mnie prosiła, żebym go kupił, aby mogła rosół gotować. Przeliczyłem pieniądze, kupiłem i zegarek, i pieprz.

Podsumujmy Pana okres gry w drużynie narodowej. „Drugi po mnie” czyli najlepszy piłkarz reprezentacji, z którym Pan grał? 

Bezkonkurencyjny był Gerard Cieślik. Najlepszy piłkarz. Kilku było wtedy w polskich barwach naprawdę dobrych, ale on był asem. Już w juniorach było o nim głośno. Dostał się do reprezentacji jako młody chłopak. Umiał się dobrze kryć za obrońcami, przyczaić się, bardzo ciężki do krycia. Do tego miał świetny drybling. I strzały, z obu nóg. Drużyny zagraniczne też to wiedziały i zawsze dostawał podwójne krycie. Gdy był w dobrej formie – bo nie zawsze – nie dało się go jednak upilnować. 

Pana najlepsza i najsłabsza cecha na boisku czyli „wartość dodana i odjęta”? 

Najmocniejsza była kondycja. Jako młody chłopak grywałem po dwa, po trzy mecze.

Tygodniowo?

Dziennie! Gdy byłem młodym chłopakiem, cały czas graliśmy mecze na Ludwinowie w Krakowie. Na Ludwinowie, bo to była moja przynależność. Po pierwszym meczu koledzy już na mnie czekali i brali mnie na drugi mecz. Bo już kolejne starcie było wypowiedziane! Tuż obok boisk Garbarni były łąki i tam graliśmy. Masa chłopaków, nic do roboty, więc graliśmy całymi dniami. Trzeba było tylko piłkę wytrzasnąć… Nieraz, gdy piłka była przebita, to trzeba było wyjąć gumę ze środka, napchać trawą czy czymś innym, żeby chociaż kształt zachować, i taką piłką graliśmy. Czasami nogi odpadały jak się to kopało! No, ale jak była piłka to i mecz był.  

Najsłabsza strona Zdzisława Bieńka na boisku? 

Byłem średniakiem od wszystkiego. Prawa noga to była moja zasadnicza noga, ale lewa to nie była taka, że tylko do podpierania. Jak trzeba było to i lewą uderzyłem. Ja byłem pomocnikiem, harowałem w środku pola.

„Nieodkryta karta” czyli historia zza kulis reprezentacji, którą po latach może Pan ujawnić?  

Ja nigdy nie miałem awantury z trenerem. Ale byli tacy – i to dobrzy piłkarze – którzy zaczynali z trenerami. To potem się nie dopchali do gry, na rezerwie kończyli.

Opowiem historię z igrzysk w Helsinkach. Nasze władze wprowadziły taki dziki przepis, żeby uważać na to, co nam podają do jedzenia i picia. Że mogą tam być rzeczy, które są zagrożeniem dla zdrowia. I wśród tych środków była wymieniona coca-cola. Mówili nam, że to niebezpieczny środek, że to nałóg z Zachodu. Było tak, że nie wolno było grupami wychodzić z ośrodka, ale zawsze znajdowała się wolna godzina by wyjść i porozglądać się. Któregoś dnia wyszliśmy z hotelu na ulicę, trochę ukradkiem, bo my mieliśmy swoich obstawiaczy, którzy niby chodzili z nami, żeby nam bezpiecznie było, ale też patrzyli na to, co my robimy. No i poszliśmy do budki pod parasolami – bo to w lecie było – i tam wzięliśmy sobie cichaczem, na boku, taką jedną coca-colę. Ale piliśmy ją tak, że zasłanialiśmy ręką tę firmową wywieszkę, tę etykietę. Musieliśmy zakrywać, żeby nie było widać, bo to było nieprzystojne dla Polaków, żeby pić tę coca-colę, gdy rząd z nią tak walczy. Ale my musieliśmy z ciekawości skosztować co to jest! A to rzeczywiście dobre było takie... 

Ostatnie słowo należy do Pana. 

Szkoda, że tak szybko minęło, już 90 lat mam. Jak biczem strzelił. To były piękne lata moje. Są takie rzeczy, że ze starych lat ja jeszcze bardzo dobrze pamiętam. Lepiej niż to, co wydarzyło się niedawno. 

Rozmawiał Nikodem Chinowski

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności