Aktualności

[BIAŁO-CZERWONI SPRZED LAT] Druga część wywiadu z Tomaszem Wałdochem: Zdobędę mistrzostwo jako trener

Specjalne17.09.2016 
Zapraszamy na drugą część wywiadu z Tomaszem Wałdochem, członkiem Klubu Wybitnego Reprezentanta, 74-krotnym kadrowiczem, uczestnikiem Igrzysk Olimpijskich i mistrzostw świata. Kto był najlepszym zawodnikiem reprezentacji, mimo tego że nie posiadał największego talentu? Jego najbardziej udany występ w drużynie narodowej? Jaki był najlepszy piłkarz, przeciwko któremu grał? Aż w końcu – dlaczego nie porozumiał się z Franciszkiem Smudą i nie był jego asystentem w reprezentacji?

Zróbmy ankietową reasumpcję Twojej kariery w reprezentacji. Twój „Mecz życia”?

Nie będę tu – choć może powinienem – wspominać żadnego z dwóch meczów, w którym strzelałem dla kadry gole. Choć to były naprawdę dobre mecze w moim wykonaniu – z Turcją grałem na świetnego Hakana Sukura i wypadłem naprawdę nieźle. Nie dość, że nie dałem mu nic pograć, to jeszcze dołożyłem gola. Starsi piłkarze gratulowali tego występu, co mnie wtedy mocno podbudowało i dało pozytywny impuls na następne mecze. Ja rzadko wchodziłem na tak wybitny poziom jak w tamtym meczu, choć z drugiej strony rzadko schodziłem poniżej „dobrego”. Byłem przewidywalny, co na mojej pozycji jest kluczowe. Wracając do pytania – stawiam na finałowy mecz z Hiszpanią. I nie chodzi tu o moją postawę, tylko o całą otoczkę tego spotkania. Taki mecz na zawsze zostaje w głowie.

W jakich okolicznościach dowiedziałeś się o pierwszym powołaniu do kadry?

21 sierpnia 1991 roku zagrałem swój pierwszy mecz dla dorosłej reprezentacji. Debiut był obarczony dodatkowymi emocjami, bo graliśmy w Gdyni, a ja przecież wychowałem się w Trójmieście. Powołanie było zupełnie niespodziewane. Nikt z klubu mi wcześniej nie mówił, że ktokolwiek ze sztabu kadry mnie obserwuje i że jestem w kręgu zainteresowania selekcjonera. Do dziś nie wiem, jakimi torami szła decyzja o powołaniu mnie – byłem wtedy podstawowym graczem drużyny olimpijskiej, która wtedy była priorytetem. Mieliśmy swoje zgrupowania i mecze, wcale nie było tak łatwo wyciągnąć kogoś z tej drużyny do pierwszej reprezentacji. Cieszę się, że dostałem możliwość debiutu w seniorskim zespole jeszcze przed Igrzyskami, bo to na pewno mnie zbudowało i dodało pewności w meczach młodzieżówki.

„Drugi po mnie”, czyli najlepszy piłkarz, z którym grałeś w drużynie narodowej?

Wielu było takich, których powinienem teraz wspomnieć. Automatycznie głowa wraca do drużyny z igrzysk olimpijskich, bo z nią osiągnąłem największy sukces i to w niej grali najlepsi nasi reprezentanci. Jeśli mogę wyróżnić tylko jednego, to z tych kilku najlepszych stawiam na Jurka Brzęczka. On nie miał topowych umiejętności i talentu, ale miał znaczenie więcej – ogromne chęci, serce do gry oraz jasno sprecyzowany cel. Potrafił dać z siebie zdecydowanie więcej niż był do tego predysponowany. To był też zawodnik, który odgrywał ogromną rolę w szatni naszej ekipy – trzymał nas w grupie, wiedział jak nami zarządzać, był bardzo pozytywną postacią. Jego wpływ na wyniki znacznie wykraczał poza boisko, nieprzypadkowo był kapitanem. Miał te cechy, które go całkowicie uprawniały do tej funkcji. Mimo że w drużynie seniorskiej nie miał szczególnych osiągnięć i liczb, że byli piłkarze znacznie bardziej utytułowani, to jednak uważam, że był najbardziej wartościowym piłkarzem, z jakim grałem w reprezentacji.


Piłkarz z ogromnymi możliwościami, którego „Tylko ja dostrzegłem”, a który dla kadry nie zaistniał?

Tomek Łapiński. Wspominałem już o nim wcześniej. Przy nim i przy Szewczyku zaczynałem grać w kadrze. Tomek był tylko dwa lata starszy, ale doświadczenie miał wtedy ode mnie dużo większe. Zapowiadał się znakomicie. Robił na mnie ogromne wrażenie, widziałem w nim lidera kadry na lata. Myślałem, że zdominuje polską piłkę zarówno w kadrze, jak i w lidze. Jego kariera nie potoczyła się jednak tak, jak powinna. Myślę, że za długo grał w Widzewie, nie wykorzystał właściwego momentu na zmianę ligi. Wiadomo, że Tomek miał strach przed lataniem samolotem, więc może to go trzymało w Polsce? W lidze zawsze grał na wysokim poziomie, ale to było poniżej jego możliwości. W kadrze też nie odegrał takiej roli, jaką i ja i pewnie on sobie wyobrażaliśmy.

Patrząc na grę którego piłkarza pomyślałeś „Kiedyś też zagram w kadrze”?

W Górniku wzorowałem się na Janie Urbanie i Józku Dankowskim. Z nimi miałem codzienny kontakt w klubie i to od nich uczyłem się poważnej piłki. W kadrze nie było nikogo, kogo mógłbym nazwać swoim „piłkarskim ojcem”. Myślę, że najbliżej do takiego tytułu byłoby Romkowi Szewczykowi. Graliśmy w kadrze obok siebie, dużo mi podpowiadał i uczył pierwszych kroków w drużynie narodowej. Ale za krótko graliśmy razem, abym mógł powiedzieć, że się na nim wzorowałem.

„Wartość dodana i odjęta”, czyli Twoje największe zalety i wady na boisku?

Za mało operowałem lewą nogą. Trenerzy dość często mi to wypominali, ale przez lata nie byłem w stanie wyćwiczyć jej do poziomu prawej. W sytuacjach meczowych brakowało mi pewności czy zagranie lewą nogą mi się uda – gdy robiłem przerzut czy wybijałem piłkę, to musiałem najpierw odkręcić się i przełożyć ją na prawą. To zwalniało akcje i jasno pokazywało, że mi tej lewej nogi brakowało. Z pozytywów myślę, że mogę powiedzieć, że byłem przewidującym piłkarzem. Nie byłem szybki, ale potrafiłem się odpowiednio ustawić, by zniwelować minus braku szybkości. Dobrze odczytywałem grę przeciwników.

To słynne niemieckie „antizipieren”.

Tak, antizipieren. To była moja mocna strona, z tego mnie zapamiętali zarówno w klubie, jak i w kadrze. W pierwszej rozmowie po przejściu do Schalke trener Stevens powiedział mi, że ściągnęli mnie do klubu właśnie ze względu na to, jak potrafię czytać grę. To rozpoznanie miałem od małego, bo to cecha, której nie można się nauczyć czy wytrenować. Albo się to ma albo się nie będzie miało.

„Nieodkryta karta”, czyli wydarzenie związane z kadrą, o którym się nigdy nie mówiło, ale po latach można uchylić wieko kufra.

Był okres, gdy atmosfera w kadrze była bardzo słaba, wręcz wojenna. To było w ‘94 i ‘95, gdy trzon w kadrze stanowili piłkarze Górnika i Legii. Na koniec sezonu 1993/94 graliśmy pamiętny mecz z Legią o mistrzostwo Polski. Legia nas wtedy pokonała, choć to słowo „pokonała”, trzeba by włożyć w cudzysłów. Dużo się o tym meczu mówiło. Gdy spotykaliśmy się na kadrze, to piłkarze z Warszawy w dość brzydki sposób naśmiewali się z nas. Sposób w jaki nam o tym przypominali, a szczególnie o okolicznościach tego meczu, nie przystawał do reprezentantów kraju. Atmosfera na przedmeczowych zgrupowaniach była ciężka. Na pewno nie byliśmy wtedy skupieni na wspólnym celu. Potem zmienili się ludzie, przyszli nowi i wszystko wróciło do normy.

 „On kontra nasi” czyli najlepszy rywal, przeciwko któremu grałeś w drużynie krajowej?

Z tych, którzy po czasie weszli na sam top, to najlepszy był Zlatan Ibrahimović. Ale gdy grał na mnie, to był jeszcze młody, nie miał tego przyspieszenia i fenomenalnego operowania piłką. Wtedy zapamiętałem go głównie ze względu na wzrost, dopiero po latach stał się topowym piłkarzem. Wrażenie meczowe zrobili na mnie natomiast Casiraghi i Gianfranco Zola. Najlepszy jednak był Dennis Bergkamp – grałem na niego zarówno w meczach kadry, jak i Ligi Mistrzów. Wyróżniał się bardzo lekkim i swobodnym poruszaniem po boisku. Momentalnie potrafił zmienić tempo i kierunek biegu, zarówno z piłką, jak i bez. Miałem z nim ogromny problem, bardzo łatwo urywał się ode mnie. Nie potrafiłem go upilnować. Gdy przyjmował piłkę to byłem na tyle daleko, że musiałem albo ratować się faulem, albo musiał mnie wspierać któryś z kolegów z obrony. Miał niesamowity dar do urywania się obrońcom, choć bramki w tym meczu z 2000 roku z Polską nie strzelił.

Twój największy piłkarski niedosyt?

Byłem bardzo blisko zdobycia mistrzostwa Polski i Niemiec jako piłkarz, ale w obu ligach mi się nie udało. Wiem jedno – uda mi się jako trenerowi. Albo tu, albo tam. To jest mój cel. W kadrze czuję się piłkarzem spełnionym, to samo w Pucharze Niemiec. Brakuje tylko wygrania ligi.


Po zakończeniu grania w kadrze miałeś jeszcze jedną przygodę z reprezentacją. A w zasadzie epizod – przez króciutki moment byłeś nieoficjalnie asystentem trenera Franciszka Smudy, przygotowującego reprezentację na Euro 2012. Ostatecznie jednak nie dostałeś nominacji.

Mimo że w piłce przeżyłem bardzo dużo różnych, dziwnych, niezrozumiałych ruchów, to w tamtym momencie dałem się jeszcze raz zaskoczyć. Znów wyszły różnice mentalne między Polakami, a Niemcami. Przez Smudę zostałem wskazany jako osoba, którą chciałby mieć przy swoim boku w roli asystenta. Przyjąłem tę propozycję, jednocześnie rezygnując z pracy w Schalke. Spotkałem się ze Smudą w Niemczech, dostałem od niego wytyczne i wskazówki w jakiej roli mnie widzi. Obaj natomiast nie zostaliśmy w tamtym momencie formalnie zatrudnieni przez PZPN, gdyż Smuda miał jeszcze ważny kontrakt w Zagłębiu Lubin – formalnie mieliśmy zacząć pracę z reprezentacją po zakończeniu rundy jesiennej w lidze. Podszedłem do sprawy profesjonalnie, przestawiłem się w pełni na pracę z kadrą, więc oczywiste było, że zrezygnowałem z dotychczasowej pracy. Nie znałem Smudy zbyt dobrze, ale było dla mnie jasne, że skoro on mnie wybrał, że skoro się spotkał, że skoro wyznaczył mi zadania do wykonania, to chce tej współpracy. Przez kilka tygodni jeździłem po meczach Bundesligi, oglądałem Adama Matuszczyka i Sebastiana Boenischa, by na koniec usłyszeć, że współpracy nie będzie.

To była decyzja Smudy, że jednak nie chce z Tobą współpracować?

To była decyzja włodarzy PZPN. W styczniu dowiedziałem się, że asystentem Smudy będzie Jacek Zieliński. Ja zostałem na lodzie. Rozumiem, że mogliśmy nie dogadać się w kwestii finansów, ale sposób prowadzenia tej sprawy był dla mnie zaskakujący i nie do końca profesjonalny.  Jestem też zdania, że sam Smuda w takim momencie powinien zachować się inaczej i zrobić znacznie więcej, abym jednak pozostał w swojej roli. Stało się jednak tak, jak się stało.

Rozmawiał Nikodem Chinowski

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności