Aktualności
[ZPNS] „Trener musi być najsprawiedliwszy”, czyli szkolenie młodzieży okiem nestora polskiego futbolu
Jest pan niemalże równolatkiem PZPN-u. Da się jakkolwiek porównać obecny futbol do tego sprzed blisko wieku?
- To niemożliwe. 100 lat temu futbol był w powijakach, przynajmniej we Lwowie, skąd pochodzę.
Domyślam się, że podobnie miała się wówczas sprawa ze szkoleniem młodzieży.
- W przedwojennym Lwowie nie przywiązywano do tego wielkiej wagi. Dla wszystkich ludzi zainteresowanych futbolem priorytetem były wyniki drużyny seniorów. To dorośli piłkarze pokazywali się w całym kraju, to o nich pisały gazety, to oni ogniskowali uwagę kibiców czy dziennikarzy. Co prawda wszystkie drużyny miały obowiązek prowadzenia zespołu juniorskiego, natomiast było to traktowane trochę po macoszemu.
W jaki sposób ówczesne kluby pozyskiwały młodych graczy? Odbywały się jakieś nabory, testy?
- Wszystko zaczynało się od szkół średnich, które organizowały różne turnieje dla chłopców we wszelkich kategoriach wiekowych. W ten sposób powstała taka dzika liga, w której rywalizowaliśmy lokalnie. Z tych rozgrywek trafiało się do lokalnych klubów. Ja zostałem zawodnikiem Zniesienia Lwów. Historia tej nazwy jest dość ciekawa, bo wywodzi się od Jana Sobieskiego, który w tym miejscu zniósł, czyli pokonał, Turków i Tatarów.
Skąd u pana wzięła się pasja do piłki? Lwów utożsamiany był z kulturalną stolicą Polski, mógłby więc się pan zainteresować teatrem, kinem, muzyką...
- To zasługa lekcji WF-u w szkole. Prowadzili je profesorowie pełni pasji i werwy, którzy nas tym zarażali. Nikt nie myślał nawet o wypisywaniu zwolnień czy ucieczkach z zajęć. Mieliśmy również świetnie przygotowane boiska i bieżnię. Profesor Wojdarowski, który uczył nas WF-u, wybudował nawet wraz z uczniami kort tenisowy! Zimą z kolei wypożyczaliśmy od naszego nauczyciela narty i buty. Byliśmy więc aktywni przez cały rok.
Przeskoczmy o kilka lat wprzód. W trakcie wojny został pan zawodnikiem Spartaka Lwów. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że do tej samej drużyny dołączył Kazimierz Górski. W jednym zespole spotkało się więc dwóch późniejszych wybitnych trenerów.
- Gdy do Polski wkroczyli Rosjanie, całkowicie przeorganizowali system piłkarski. Odtąd graliśmy tam, gdzie pracowaliśmy. Ja byłem wówczas zatrudniony w fabryce konserw, natomiast Kaziu Górski gdzieś przy dworcu kolejowym. Postanowiono, że Spartak Lwów będzie najlepszym klubem w mieście i sprowadzono nas obu do drużyny. Nie zagraliśmy jednak zbyt wiele spotkań razem, ponieważ szybko wezwano mnie do armii. Górskiego zresztą niewiele później też.
W armii także nie zapomniał pan o futbolu. Uformował pan drużynę złożoną z żołnierzy.
- Miałem szczęście, ponieważ zastępca dowódcy pułku był wielkim miłośnikiem piłki. Pozwolił mi założyć drużynę i trenować ją. Udało mi się stworzyć naprawdę świetny zespół. Pewnego dnia mierzyliśmy się z akademickim klubem z Lublina i wygraliśmy z nimi. Tworzyliśmy mocną, zgraną pakę.
Po wojnie trafił pan do Szczecina. Grał pan tam w piłkę, później zajął się trenerką. W 1965 roku objął pan tamtejszą Pogoń. Od początku jasno określił pan swoją filozofię budowania drużyny.
- Tak, chciałem odważnie stawiać na młodych piłkarzy.
(do rozmowy włącza się syn pana Stefana, Mieczysław Żywotko): W meczu z Hutnikiem Kraków, który był dla ojca pierwszym w roli trenera, Pogoń przegrała 0:2. Tata zdał sobie sprawę z tego, że wielu zawodników jest mu niepotrzebnych.
SŻ: Od razu wyrzuciłem kilku starszych piłkarzy. Byli wśród nich nieprofesjonalni, nieporządni ludzie. Wiedziałem, że z nimi w składzie niczego nie osiągnę. Po powrocie do Szczecina powiedziałem 5 czy 6 graczom: „do widzenia, szukajcie sobie innego klubu”. W ich miejsce wcieliłem do drużyny utalentowanych juniorów. Od zawsze zresztą wolałem stawiać na młodych, ponieważ uważam, że z nimi można zrobić najwięcej. Starsi zawodnicy czasami chcą być mądrzejsi od trenera. Młodzież natomiast zasadniczo czuje respekt przed szkoleniowcem i chętniej wykonuje wszelkie zadania.
Okazało się, że miał pan rację.
- Niedługo później graliśmy u siebie z Wałbrzychem. W pierwszym składzie wybiegł młody Zenek Kasztelan i do przerwy strzelił 3 bramki. Wie pan, jaka to była sensacja? Starzy wyjadacze siedzieli na trybunach, a młodzi grali jak z nut i strzelali kolejne gole!
Jeździł pan na turnieje dzikich drużyn, aby wyszukiwać chłopców, którzy mogliby wzmocnić „Dumę Pomorza”?
- Sam nie zajmowałem się takimi rzeczami. Prawdą jest natomiast to, że szkolne boiska zawsze były pełne. Chłopcy grali od rana do wieczora, sami organizowali mecze, turnieje, ligi. Nie narzekałem na brak utalentowanych juniorów, ponieważ Pogoń miała świetną szkółkę. Trener Ryziewicz wielokrotnie sięgał ze swoimi chłopakami po medale i puchary. Korzystałem z jego pracy i na każdy obóz zabierałem najbardziej uzdolnionych młodziaków. Trenowali ze starszymi, dzięki czemu wszyscy się poznawali. Nie było później problemu, gdy nastolatek musiał zastąpić doświadczonego kolegę w I zespole.
Sam nie zajmował się pan turniejami młodzieżowymi, ale zapewne ma pan opinię na ich temat. Co sądzi pan o inicjatywie „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”, największych rozgrywkach dziecięcych w Europie, których finał rozgrywany jest na PGE Narodowym?
- Jako trener, który zawsze chętnie stawiał na młodych, z całą stanowczością popieram ten turniej. Mam nadzieję, że dzięki niemu odkryte zostaną kolejne przyszłe gwiazdy reprezentacji Polski.
MŻ: Ja też zawsze chwalę takie inicjatywy. „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” jest naprawdę świetną imprezą, stwarza olbrzymie możliwości rozwoju wielu młodym i zdolnym zawodnikom. Dobrze wiem, że piłka lub w ogóle sport dla wielu dzieci jest jedyną drogą ucieczki z trudnych środowisk. Tym bardziej uważam, że należy wspierać takie turnieje.
Pan Mieczysław poruszył ciekawą kwestię. Młodzi piłkarze to często chłopcy, dla których sport jest jedyną szansą na lepsze życie. Zdarza się, że taka młodzież stwarza problemy wychowawcze. W jaki sposób pan sobie z nimi radził?
- Najłatwiejszym sposobem na to, aby przywołać do porządku młodego zawodnika, było odsunięcie go od składu, gdy stwarzał problemy wychowawcze. Czasami były to trudne decyzje, bo dotyczyły także najlepszych graczy. Sportowo nie miałem im nic do zarzucenia, jednak nie umieli zachowywać się profesjonalnie, należycie wykonywać swój zawód.
MŻ: Gdy chłopcy zaczęli zarabiać jakieś konkretne pieniądze, niektórzy szybko poczuli się jak panowie świata. Kupowali niepotrzebne gadżety, obnosili się ze swoim majątkiem. Ojciec nie chciał, żeby jego podopieczni skończyli jako bankruci, więc pozakładał im książeczki w banku i tam kierował pensje. Do ręki dawał im małe kwoty, aby mieli na opłaty i podstawowe potrzeby. Wielu zawodników do dziś jest mu za to wdzięcznych.
Pan Stefan zawsze znany był z tego, że znakomicie łączył te dwa aspekty – sportowy i wychowawczy.
MŻ: Jeżeli chodzi o ten sportowy, to warto przypomnieć o bardzo ciekawym projekcie, który ojciec realizował w Poznaniu, gdy pracował w Warcie. Mianowicie organizował on turnieje dla młodzieży i do każdej drużyny przypisywał jednego zawodnika z zespołu seniorów, aby pełnił rolę trenera i opiekuna. Dzięki temu starsi przekazywali wiedzę młodszym. Do dzisiaj Warta organizuje podobne przedsięwzięcia.
Można powiedzieć, że szkolenie młodzieży w latach 60. i 70. stało już na wysokim poziomie?
MŻ: Zdecydowanie, wszystkie drużyny juniorskie były pod nadzorem PZPN-u. Każdy z trenerów musiał przedstawiać szczegółowy program szkolenia, który był zatwierdzany bądź odrzucany przez federację. Oprócz tego związek wizytował kluby i kontrolował, czy wszystko odbywa się zgodnie z przyjętymi normami. Szef związku, Ryszard Koncewicz, miał w ścisłej ewidencji imiennej ponad 400 chłopców z całej Polski. Regularnie ściągał ich do Warszawy na obozy szkoleniowe, aby kontrolować postępy. Organizował także szkolenia dla trenerów. Załatwiał gości z zagranicy, ciekawe materiały i publikacje. Na jednym z takich spotkań pojawił się nawet legendarny trener Helenio Herrera.
Panie Stefanie, wiedza, którą nabył pan w Polsce, okazała się cenna także w Algierii, gdzie jest pan legendą dzięki sukcesom odniesionym z JS Kabylie. Uważa pan, że Kabylowie mają szczególne predyspozycje do uprawiania futbolu?
- Górale to zawsze są twardzi ludzie. Tak samo w Polsce, jak i w Algierii. Bardzo dobrze pracowało mi się z Kabylami. Nie narzekali na trudności, zawsze chętnie trenowali.
MŻ: Mój ojciec wychował w Algierii 4 pokolenia. Do dzisiaj jest tam pamiętany, jego byli podopieczni nadal do niego dzwonią. Nazwisko „Żywotko” wciąż wiele znaczy wśród Kabylów.
Mówi się, że ostatnie pytania powinny stanowić podsumowanie. No to podsumujmy – jaki powinien być dobry trener?
- Trener musi być najsprawiedliwszym człowiekiem w klubie. Nie może kierować się żadnymi sympatiami prywatnymi, faworyzować kogokolwiek. To on dowodzi grupą ludzi i musi robić to odpowiedzialnie.
Na sam koniec pytanie czysto hipotetyczne – gdyby teraz zaproponowano panu objęcie jakiegoś zespołu...
- Dałbym radę! Przecież nie musiałbym robić fikołków czy innych akrobacji. W pracy trenera chodzi o to, co ma się w głowie.
Fot. Andrzej Szkocki