Aktualności

Paweł Sibik w wieku 48 lat i z endoprotezą biodra został mistrzem Polski

PIŁKA DLA WSZYSTKICH24.03.2020 
Pięć minut sławy zyskał, gdy niespodziewanie został powołany do reprezentacji Polski na mistrzostwa świata w 2002 roku. Obecnie po 25 latach spędzonych na Górnym Śląsku znów mieszka i pracuje w rodzinnych stronach. I mimo 49 lat w metryce, wciąż gra w piłkę. Kolejnym bohaterem cyklu „Jeszcze im się chce” jest Paweł Sibik.

Czy koledzy z Dzierżoniowa długo musieli pana namawiać, by zgodził się pan zostać członkiem powstałego na bazie Grupy Rekonstrukcji Historycznej 58. Pułku Piechoty zespołu Lechji Lwów, który kilka miesięcy temu został pierwszym mistrzem Polski w rozgrywkach Retro Ligi?

Od razu byłem bardzo na tak. Hasło rzucił Jarosław Kresa, dziś wicewojewoda dolnośląski, z którym znamy się od wielu lat, razem graliśmy w Lechii Dzierżoniów. Odpowiedziałem: „Wiesz co, Jarek? Mistrza Cypru mam, w pucharach grałem, w mistrzostwach świata grałem, ale mistrza Polski nie mam. Gramy, chcę zdobyć tytuł mistrza Polski”. No i udało się. Nie brałem udziału we wszystkich meczach, zagrałem łącznie w czterech. Niektóre kolidowały z innymi obowiązkami. Weekendy mam raczej zajęte. Długo nie trzeba było mnie namawiać także dlatego, że cały czas coś robię, jestem związany z piłką. Nawet pracując w niższych ligach zgłaszałem się do rozgrywek, jednak nie uczestniczyłem w tym na tyle, na ile bym chciał. Z prostego powodu – muszę uważać na siebie z powodu endoprotezy stawu biodrowego. To trochę ogranicza mi możliwość większego wzięcia udziału w pewnych rzeczach.

Jak pan się odnalazł w tych nietypowych rozgrywkach, odbywających się według przedwojennych zasad i z wykorzystaniem sprzętu wzorowanego na ten z epoki?

Specyfika butów i piłek robi różnicę. Szacunek dla panów, którzy rywalizowali o ligowe punkty w takim sprzęcie. To jest ten smaczek. Gramy w butach, w których dzisiaj chodzi się po budowach, kopiemy piłki, które latają jak balony. Mimo to gdzieś tam chyba udało się pokazać trochę umiejętności i techniki.

Wielu uczestników Retro Ligi to po prostu fani rekonstrukcji historycznych.

Graliśmy z zespołem, po którego zawodnikach było widać, że wcześniej z boiskiem nie mieli zbyt wiele do czynienia. Nikt się na boisku przede mną nie kładł. Każdy, kto walczy i biega utrudnia pewne rzeczy. Żeby w jakiejkolwiek grupie coś zrobić i mieć z tego satysfakcję, warto by były w niej osoby, które liznęły trochę poważniejszej piłki, wtedy to fajniej wygląda. Nam udało się złożyć ekipę, w której zawsze był ktoś, kto coś tam grał, z różnym skutkiem próbował i jakieś pojęcie o tym było. Nie przegraliśmy żadnego meczu.

W tym roku również planuje pan grać w barwach Lechji Lwów?

W piątek wypełniłem kartę zgłoszenia. Nie wahałem się nawet pięć sekund czy ją podpisać. Angażuję się w te rozgrywki także jako członek Wydziału Szkolenia Dolnośląskiego Związku Piłki Nożnej. Gdy jeszcze był OZPN w Wałbrzychu, również prosiłem o pomoc przy obsadzie sędziowskiej. Wiadomo, na wszystko potrzebne są pieniądze. Sami zrzucamy się na wyjazdy, na sędziów, choć teraz mamy zapewnienie z DZPN, że obsada sędziowska będzie oddelegowywana. Nie mamy też problemów z boiskami. Ośrodek Sportu i Rekreacji w Dzierżoniowie przyczynił się do tego, że spokojnie mogliśmy rozegrać swoje domowe mecze na różnych obiektach. Organizacyjnie wygląda to coraz lepiej i fajnie, że szerzej idzie w Polskę, coraz więcej o tym się mówi. To świetna inicjatywa. Podczas meczów nie ma złośliwości, szanujemy siebie i swoje zdrowie. Wiadomo, jeśli ktoś nie trenuje to i sam może sobie zrobić krzywdę. Są emocje, z powodu butów i piłek czasem jesteśmy świadkami czy uczestnikami śmiesznych sytuacji. Jest zabawa, ale i rywalizacja. Podobało mi się, że drużyny przegrywające nawet różnicą kilku goli, walczyły i próbowały do końca. Po meczu serdeczne, szczere uściski. Bardzo miłe.

Czy gra pan w piłkę także poza Retro Ligą?

Dbam o kondycję, żeby nie spocząć na laurach, być sprawnym, być zdrowym. Trening z trampkarzami, trening z seniorami, udaje się też znaleźć czas, by pójść na orlik i trochę pokopać. Jestem aktywny. Ludzie się dziwią, że ważę tyle, ile kilkanaście lat temu. Tak się to układa, taki mam metabolizm. Pamiętam jednak o ograniczeniach. Muszę uważać na staw biodrowy, dwa lata temu w hali zerwałem ścięgno Achillesa. Człowiek jeszcze myśli, że spokojnie może zrobić pewne rzeczy, ale przecież mam już prawie 50 lat. Nie ma się co szarpać i mówić: „Jak ja bym wszedł na boisko, to bym pokazał”. Nic bardziej mylnego, nie ma co się oszukiwać. Pewne rzeczy trzeba robić trochę wolniej, ale w ruchu należy być cały czas.

Z powodu kontuzji biodra musiał pan zakończyć zawodową karierę.

Uraz pojawił się tuż po mistrzostwach świata w 2002 roku. „Poszła” mi panewka. To był uraz, z jakim kilka lat temu zmagał się Łukasz Piszczek. Łukasz został na pół roku „odstawiony”, szybko przeprowadzono odpowiednie zabiegi. U mnie nie wydarzyło się nic. Dostałem blokadę i dalej, na boisko. Po pewnym czasie, gdy miałem 36 lat i grałem na Cyprze, lekarze stwierdzili, że już dłużej nie dam rady. Biodro jest na tyle starte, że lepiej dać sobie spokój i przestać zawodowo grać. Ich zalecenia były jasne – trzeba zrobić zabieg kapoplastyki biodra. Wiadomo jednak jak to jest… Dopóki nie doskwierało to na tyle, że uniemożliwiałoby mi normalne funkcjonowanie, uciekałem od tej operacji. W końcu doszło do tego, że nie mogłem spokojnie przespać nocy, założyć skarpetki czy zawiązać buta. Mając 42 lata musiałem w końcu zrobić z tym porządek. Lekarz bardzo mnie skarcił. Gdybym tyle nie zwlekał, być może wystarczyłaby znacznie mniej inwazyjna kapoplastyka. Na to było już jednak za późno. Została endoproteza. Zdecydowaliśmy, że trzeba działać jak najszybciej. Operował mnie doktor Mielnik, w Piekarach Śląskich. Bardzo mi pomógł. Bardzo szybko doszedłem do siebie. Po dwóch miesiącach już normalnie chodziłem, wróciła normalna postawa. Przyłożyłem się do intensywnej rehabilitacji. I dlatego też dziś mogę jeszcze biegać. Zalecenia były takie, by się za bardzo nie forsować. Czasami się zapominam, nie ukrywam. Później czuję, że coś tam jednak siedzi w tej nodze. Nie jest źle i oby tak dalej.

Jaka jest żywotność takiej endoprotezy?

Około 20 lat, w zależności jak się zużywa i funkcjonuje. Przypuszczam, że przy moim trybie funkcjonowania trzeba będzie wymienić ją trochę wcześniej.

Wiele lat mieszkał pan w Wodzisławiu Śląskim. Jak się pan odnalazł po powrocie w rodzinne strony?

Po powrocie do Dzierżoniowa pięć lat temu od razu zostałem zaproszony do Lechii, czyli klubu, w którym spędziłem sześć lat na początku kariery. Zostałem wiceprezesem, później także prezesem. Działa też u nas Uczniowski Klub Sportowy Lechia. Dzierżoniów wypuścił w świat wiele talentów. Podjąłem się pracy z rocznikiem 2005, prowadzę tę drużynę do dziś. To teraz trampkarze, grają w I lidze wojewódzkiej. Pod koniec maja kończą przygodę z tą kategorią i „małą” Lechią, automatycznie przeskakują do juniora młodszego, już pod skrzydłami MZKS Lechii i innego trenera. Zaczynaliśmy od młodzika i III ligi, zimą walczyliśmy o Centralną Ligę Juniorów, ale przegraliśmy baraż z Odrą Opole. Dla tych chłopaków, ale i dla mnie, to ogromna satysfakcja. W historii klubu nie było wcześniej zespołu, który by o centralną ligę rywalizował. Nam się to udało. Jest tam dużo fajnych talentów, które w przyszłości będą reprezentować pierwszy zespół, a może pójdą troszkę wyżej.

Latem – dość niespodziewanie – zrezygnował pan z funkcji prezesa Lechii i został trenerem pierwszego zespołu. Skąd taki pomysł?

Zanim zacząłem pracować z Lechią, namówiono mnie, bym jako szkoleniowiec pomógł Victorii Tuszyn, zespołowi z okręgówki. Udało nam się zdobyć Okręgowy Puchar Polski w okręgu wałbrzyskim, pierwszy raz w historii klubu. Wielka niespodzianka. Wyeliminowaliśmy Lechię, Bielawiankę Bielawa, Górnika Wałbrzych. W zeszłym roku wywalczyliśmy awans do IV ligi, ale klub nie podołał wyzwaniu organizacyjnie oraz finansowo i zrezygnował z udziału w tych rozgrywkach. Wtedy odszedłem z Victorii i niedługo później przejąłem pierwszy zespół Lechii. W momencie, kiedy zarząd złożył mi propozycję zostania trenerem, automatycznie zrezygnowałem z funkcji prezesa. Tak jest zdrowiej, nie rodzi zbędnej dyskusji, która wszystkim, a zwłaszcza klubowi, byłaby niepotrzebna.

Jak ocenia pan czas prezesowania?

Za mną 25 lat na Górnym Śląsku, w trochę innych realiach. Jeden kraj, ale różne podejście, funkcjonowanie, organizacja. Tam mamy zagłębie piłkarskie, miejscowość przy miejscowości, klub na klubie. Województwo dolnośląskie jest większe, ale słabiej zaludnione, a co za tym idzie – także zawodników chętnych do gry mamy mniej. A jeśli już są chętni, to wiadomo, z czym to się wiąże. Społeczna praca działacza nie jest łatwa. Uporać się z tym wszystkim, każdemu dogodzić to spore wyzwania. W 1/32 finału Pucharu Polski przegraliśmy 0:1 z Jagiellonią Białystok, która później dotarła do finału. Mieliśmy fajny zespół, ale jednak coś w nim jednak nie funkcjonowało, bo nie poradziliśmy sobie w III lidze. Typowo sportowo, bo organizacyjnie uniknęliśmy zawirowań. Tu nigdy nie było bogato, zawsze było biednie i tak dalej jest. Ale z tego też się rodzą talenty. Pojawiają się chłopcy, którzy chcą pójść dalej. My nie rozpasamy nikogo, nie dysponujemy środkami pozwalającymi spocząć zawodnikowi na laurach, siedzieć sobie i spokojnie żyć. Piłkarz ma u nas tylko posmakować tego, jak sobie z piłki układać przyszłość. Zawsze powtarzam chłopakom: „Tu się nie zarabia, tu się promuje. Zarabiać będziesz gdzieś indziej”.

Zamienił pan garnitur prezesa na dres trenera w bardzo trudnym dla Lechii momencie – latem zespół po dziewięciu sezonach z rzędu spadł z III do IV ligi.

Bardzo przeżyliśmy ten spadek. Musieliśmy się rozstać z trenerem Zbyszkiem Soczewskim, moim kolegą, który pracował w Lechii niemal dziewięć lat. Przypadła mi ta niewdzięczna rola, musiałem o tym Zbyszka poinformować. To jest sport. My, piłkarze i trenerzy, wiemy, na czym stoimy. Dziś jesteśmy tu, jutro tam. Rozstaliśmy się w zgodzie. Zespół przejął Łukasz Kabaszyn, któremu nie udało się uratować III ligi. Ja wtedy jeszcze nie chciałem podjąć się tej pracy. Nie byłem w klubie po to, by czyhać na miejsce trenera. Nigdy się nie pchałem. Poszedłem do Tuszyna spokojnie pracować w okręgówce, gdzie udało się coś zbudować. Spadek zmienił nasze postrzeganie pewnych spraw. Mieliśmy zawodników z całego Dolnego Śląska czy nawet z Płocka. Szukaliśmy, gdzie się dało, by uzupełnić skład. Niektóry żądali kwot, na które po pierwsze nie było nas stać, a po drugie nawet nie chcieliśmy tyle płacić, dopuszczać do dużych różnic w zarobkach. To jest małe miasto, małe środowisko, wszystko szybko się wyda i wprowadzi niezdrowe emocje. Staraliśmy się utrzymać większość zespołu, by szybko wrócić na trzecioligowe boiska, ale nie zdało to egzaminu. Trzeba większych zmian, odważniej postawimy na młodzież, mniej chętnie będziemy wysyłać ją w świat. Mielibyśmy naprawdę fajny zespół, patrząc choćby po roczniku 2001. Praktycznie cały się rozszedł: Zagłębie Lubin, Chrobry Głogów, Miedź Legnica, Śląsk Wrocław. Ale też naszym celem nie jest zatrzymywać ich za wszelką cenę. Jeśli większy klub widzi w zawodniku potencjał, niech ten idzie i próbuje wykorzystać szansę. Jak nie wyjdzie, zawsze może wrócić. Nam zostaje chłopak, którego nikt wyżej nie chce, ale my i tak w niego inwestujemy i okazuje się, że też coś potrafi, bo na przykład wolniej się rozwija. Na takich piłkarzy stawiamy, chcemy, żeby poczuli się u nas ważni, utożsamiali się z klubem. Taki jest i będzie nasz kierunek, niezależnie od tego, które miejsce w IV lidze zajmiemy. Byle tylko nie spaść niżej. Finansowo nie mamy większych problemów.

Kiedy będziecie gotowi na powrót do III ligi?

Przede wszystkim musimy zmienić infrastrukturę. Miasto już pozyskało środki, wkrótce mają zostać podpisane umowy. Powstanie nowy stadion. To bardzo potrzebne, bo od czasów, gdy ja tu występowałem, praktycznie nic się nie zmieniło. Żeby grać na trochę wyższym poziomie, trzeba też zadbać o stadion. Nie dziwię się kibicom, że niezbyt chętnie tu przychodzą. Oświetlenie, trybuna kryta – to wszystko przyciągnie, a my będziemy mieli czas na równoległą z przebudową stadionu przebudowę zespołu. Kilku chłopaków się zakorzeni, powstanie trzon, do którego będziemy dobierać pasujących umiejętnościami i charakterem kolejnych piłkarzy. Inwestycja w stadion jest rozłożona na trzy lata. W pierwszej fazie światła, w drugiej trybuna, w trzeciej płyta boiska. My też myślimy podobnie. Oczywiście, jeśli wcześniej będziemy silni, najlepsi w lidze, to nie zamierzamy na nic czekać. Trochę jednak ta nasza młodzież musi pobiegać, trochę wody w rzece musi upłynąć, żeby osiągnęli odpowiedni poziom. Nie ma ciśnienia. Ktoś może powiedzieć: „Dostaliście takie pieniądze za Krzyśka Piątka (łącznie za wyszkolenie zawodnika po jego transferach trafiło około 350 tysięcy euro – przyp. red.), to powinniście grać wyżej”. Po co? Żeby je szybko wydać? Nie. One mają służyć klubowi przez wiele lat. Dziś młodzież dostaje sprzęt, jeździ na obozy. Trenerzy mają mieć komfort pracy, młodzież ma się czuć potrzebna, ma wyglądać, jeździć na obozy. Na to są środki. I w perspektywie czasu przyniesie to korzyści.

Jak wyglądają pana relacje z reprezentantem Polski, obecnie występującym w Herthcie Berlin?

Krzysiek, jeszcze jak grał w Milanie, zaprosił nas na derby z Interem. Pojechały cztery osoby z zarządu. Zachował się miło, było to swego rodzaju podziękowanie z jego strony. Zaprosił nas na mecz, spędziliśmy u Krzysztofa trzy dni. Mamy kontakt, jest wszystko OK, znam się też bardzo dobrze z jego tatą. Nie zaburzam jednak Krzyśkowi spokoju. Nie dzwonię, nie zagaduję: „Słuchaj to, słuchaj tamto…”. Nie. Mogę mu coś ewentualnie podpowiedzieć życiowo. Jeśli chodzi o futbol – ma lepsze podejście od mojego, niczego nie mógłbym go nauczyć. Sam dobrze wie, ma też dobrych doradców. Kroczy właściwą ścieżką. Wolałbym, żeby nadal grał w Milanie, ale patrząc pod kątem EURO – wtedy, bo dziś mamy już inną perspektywę – podjął chyba właściwą decyzję. Musi ciągle ciężko pracować, poprawić grę tyłem do bramki, umieć dłużej utrzymać się przy piłce, trenerzy też oczekują od niego więcej niż na początku pobytu zagranicą. Krzysiek jest tego wszystkiego świadomy.

Tylko nieco ponad stu piłkarzy w historii reprezentacji Polski miało zaszczyt wystąpić w meczu finałów mistrzostw świata. Jednym z nich jest pan. Jerzy Engel sensacyjnie powołał pana na turniej w Korei Południowej i Japonii i wpuścił na boisko na cztery minuty ostatniego meczu grupowego przeciwko USA. O mundialu opowiadał pan wielokrotnie, ale nigdzie nie znalazłem informacji, co pan sobie przywiózł z niego na pamiątkę.

W domu leży schowany dres, garnitur wyjściowy też wisi w szafie. Przyznam, że zdarzało się go włożyć jeszcze po mistrzostwach. Co jeszcze sobie przywiozłem? Drzewko bonsai. Spodobało mi się takie maleństwo. Podróż przetrwało bez problemów, ale później nasz klimat chyba mu nie odpowiadał i już go nie mam. Myślałem, że będzie to pamiątka na dłużej, ale nie udało się. Trochę innych rzeczy z tamtego okresu zostało, ale przyznam, że nie mam w domu specjalnego miejsca, w którym trzymam takie pamiątki. Jeszcze nie ten etap życia, żeby tylko wspominać. Wydaje mi się, że jeszcze coś osiągnę. Nie rozpamiętuję, kim byłem i co robiłem. Prę do przodu. Chciałbym coś jeszcze zdziałać w trenerce.

Szymon Tomasik
Fot. Facebook Lechji Lwów

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności