Aktualności

[Mistrzowie drugiego planu] Zagrał u Smudy, został dziekanem

PIŁKA DLA WSZYSTKICH29.07.2020 
Zagrali łącznie siedem meczów w ekstraklasie, które wystarczyły im do zdobycia czterech tytułów mistrzowskich. Każdy z nich ma w swojej kolekcji jeden złoty medal za wygranie naszej krajowej ligi, czyli dokładnie tyle samo co Robert Lewandowski czy Jakub Błaszczykowski. Macieja Bieleckiego, Jakuba Żurka, Łukasza Woźniaka oraz Kamila Rado łączy także to, że po osiągnięciu sukcesu nie zrobili większych karier. W różnych rolach do dzisiaj odnajdują się jednak w futbolu.

Sezon 1995/96 był w ekstraklasie (ówcześnie funkcjonującej jako I liga) ostatnim, w którym mistrz Polski nie dał się pokonać żadnemu rywalowi. Widzew Łódź zdominował tamte rozgrywki do spółki z Legią Warszawa, osiągając ponad 30-punktową przewagę nad zamykającym podium Hutnikiem Kraków. W górnej połówce tabeli uplasowały się wtedy m.in. Amica Wronki i Sokół Tychy, a z ligi, obok Pogoni Szczecin i Lechii/Olimpii Gdańsk, spadły Siarka Tarnobrzeg oraz Stal Mielec. Ta ostatnia powróci do ekstraklasy dopiero teraz, na starcie sezonu 2020/21.

W barwach mistrzowskiego Widzewa w 34 ligowych meczach zagrało łącznie zaledwie 21 zawodników. Trener Franciszek Smuda nie lubił rotować składem i stawiał na zaufanych, doświadczonych piłkarzy. W jego wizji nie było miejsca dla widzewskiej młodzieży, która w czerwcu 1995 roku sięgnęła po wicemistrzostwo Polski juniorów. W sezonie 95/96 w pierwszej drużynie zadebiutowało zaledwie dwóch graczy z tamtej ekipy. Pierwszym był Rafał Kubiak, wprowadzany na boisko zwykle w końcówkach spotkań. W ten sposób uzbierał 101 minut w 12 meczach. Jako drugi swoją szansę otrzymał Maciej Bielecki. 19-latek wszedł na murawę w końcówce rywalizacji z Lechią/Olimpią Gdańsk.



– Kiedy w zespole pojawiły się kontuzje, sięgnięto po nas. Jeździliśmy na mecze, żeby siedzieć na ławce. W Gdańsku tak naprawdę też bym nie zagrał, gdyby nie prezes Andrzej Grajewski. Kiedy prowadziliśmy 7:0, namówił trenera Smudę, żeby mnie wpuścił, skoro przejechałem już tyle kilometrów. Wszedłem, pobiegałem i wróciłem do Łodzi, bo nazajutrz miałem jeszcze mecz rezerw. Wróciłem o 4 nad ranem, a o 11 już grałem – wspomina Bielecki.

Niecały kwadrans na boisku wystarczył, by mówić o nim jako o mistrzu Polski. Sam jednak się nim nie czuje. – Dużo lepiej wspominam zdobycie wicemistrzostwa kraju juniorów pod wodzą trenera Mirosława Westfala. To był pierwszy taki sukces łódzkiej drużyny w futbolu juniorskim. W finale rozgrywaliśmy dwumecz przeciwko Lechowi Poznań – mówi wychowanek Widzewa. – W Poznaniu przegraliśmy 1:2. W tamtym spotkaniu byłem wyznaczony do krycia pewnego napastnika z numerem 9 na koszulce. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim on jest. Okazało się, że chodziło o Artura Wichniarka. Miałem przypilnować, żeby nie strzelił gola. I w Poznaniu chyba tej bramki nie zdobył.

W rewanżu Łodzianie wyszli na prowadzenie 2:0, które dawało im upragniony tytuł. Niemiłosierny upał i krótka ławka rezerwowych sprawiły jednak, że Lech zdołał doprowadzić do remisu.

– Wraz z tym meczem skończyła się pewna era. Otworzył się przed nami świat. Jako drużyna myśleliśmy wtedy, że teraz będzie już tylko lepiej – przyznaje Bielecki, występujący najczęściej na pozycji prawego obrońcy lub pomocnika. Młodzi piłkarze bardzo się wtedy pomylili. W tamtych czasach Widzew był bogaty i mógł kupować uznanych zawodników. Zespół juniorów niemal w komplecie trafił do czwartoligowych rezerw. Wyjątek stanowili wspomniany wcześniej Kubiak, bramkarz Marcin Ludwikowski oraz Mirosław Szymkowiak, który pomógł co prawda w wywalczeniu wicemistrzostwa Polski juniorów, ale był już wtedy de facto piłkarzem pierwszej drużyny.

– Pojechaliśmy tymi rezerwami na pierwszy mecz i zderzyliśmy się z realiami. To nie było rozwojowe, straciliśmy pół roku. Później trenerowi Smudzie posypał się skład i musiał go jakoś uzupełnić. Byłem wśród trzech zawodników z rezerw, którzy polecieli na Majorkę. Występowaliśmy w sparingach, udało mi się strzelić nawet gola. Później jeździłem na mecze I ligi jako rezerwowy – opowiada 43-latek.

Ostatecznie na murawie pojawił się raz – we wspomnianym już spotkaniu 24. serii gier z Lechią/Olimpią Gdańsk. – Kolejny śmieszny mecz był z Bełchatowem. Wygraliśmy 5:0, rozgrzewałem się przez całą drugą połowę, ale ostatecznie nie wszedłem na boisko. To pokazuje, jakie było nastawienie – mówi nasz rozmówca.



Po sezonie Bielecki przeniósł się do MKP Zgierz. Grał regularnie, przyczyniając się do niezłego 7. miejsca w tabeli trzeciej ligi (odpowiedniku dzisiejszej drugiej ligi). W związku z reorganizacją rozgrywek oznaczało ono jednak degradację. W czwartej lidze pograł jeszcze jako środkowy pomocnik, ale po kolejnym spadku postanowił przerwać. – Miałem co robić. Kończyłem studia, rozpoczynałem pracę na uczelni. Uznałem, że nie będę utrzymywał się z piłki – tłumaczy swoją decyzję Bielecki. Obrana przez niego droga naukowa okazała się słuszna, bo dzisiaj jest wykładowcą Wydziału Organizacji i Zarządzania Politechniki Łódzkiej, a wcześniej przez 7 lat pełnił również funkcję prodziekana ds. studiów niestacjonarnych i kształcenia na tym wydziale. Czego zabrakło, aby to kariera sportowa przyćmiła w jego przypadku tę naukową?

– Żeby grać na pewnym poziomie, oprócz umiejętności potrzebny jest zbieg pozytywnych okoliczności. W połowie lat dziewięćdziesiątych Widzew miał bardzo dobrych zawodników. Miał też trenera, który niezbyt chętnie stawiał na młodych. Część kolegów z rezerw miało później epizody dłuższe niż mój – odpowiada. – Myślę, że gdyby Widzew był wtedy na trochę innej pozycji i myślał bardziej strategicznie, to część z nas mogłaby trenować z pierwszym zespołem, ocierać się o skład i zrobiłaby większy krok do przodu. ŁKS na przykład stawiał na swoich wychowanków. W ten sposób wypromował Marka Saganowskiego. Tam młodzież dostawała więcej szans niż my. Nie chcę przy tym nikogo winić, podchodzę do tematu pokornie.

Przerwa Bieleckiego od piłki trwała kilka lat. Do futbolu wrócił w barwach piątoligowego Sokoła Syguła Aleksandrów Łódzki. Trochę pograł, po czym odszedł z klubu z dnia na dzień. Pewnego dnia ponownie otrzymał propozycję powrotu do gry. – Przyjechał do mnie nieżyjący już Jan Przewoźny, który kopał w moim ogródku studnię głębinową. Mówił, że ma klub w B-Klasie i chciałby z nim zrobić awans. Dołączyłem więc do Orła Piątkowisko, pomogłem w realizacji celu, po czym odszedłem – wspomina mistrz Polski z 1996 roku.

Kolejny rozbrat z boiskiem trwał półtora roku. W 2011 roku na Wydziale Zarządzania i Inżynierii Produkcji Politechniki Łódzkiej powstał klub piłkarski Sparta Łódź, występujący w oficjalnych rozgrywkach ligowych.

W Sparcie Bielecki trafił m.in. na Jakuba Kobalczyka, który w 1998 roku świętował mistrzostwo Polski z ŁKS-em. W przeciwieństwie do naszego bohatera nie może jednak oficjalnie tytułować się mistrzem kraju, ponieważ nie zaliczył wówczas żadnego występu.

W czwartek 23 lipca Sparta poinformowała na swoim Facebooku, że nie wystartuje w kolejnym sezonie łódzkiej Klasy A.



– Jestem w kontakcie z trenerem, pozostaję do jego dyspozycji – deklarował tuż przed ogłoszeniem decyzji o nieprzystąpieniu do sezonu 2020/21 Bielecki. Opowiadał wtedy również o tym, że w Sparcie udziela się przede wszystkim jako trener. – Prowadzę bezpłatne zajęcia dla dzieci. Staramy się tworzyć klub, który ma zupełnie inne cele niż większość szkółek. Idziemy w kierunku wychowywania. Chciałbym, żeby kończąc 18 lat moi podopieczni nie byli kibicami-szowinistami.

Seniorzy Sparty wycofali się z rozgrywek, wciąż nie wiadomo, co dalej z posiadającą dwie lokalizacje szkółką klubu. Na Bałutach trenowały dotychczas dzieci w wieku 13-14 lat, z kolei w miejscu nazwanym w ramach projektu „Łódź Wschód” swoje umiejętności rozwijały siedmiolatki. Bielecki prowadzi zajęcia właśnie tam, za Widzewem. – Jak na razie nie mamy ciągłości. Chcielibyśmy mieć drużyny w czterech lokalizacjach w mieście, aby na pewnym etapie stworzyć w danym roczniku jeden mocniejszy zespół. Wszystko jednak rozbija się o czas i ludzi. Problemem jest znalezienie osób, które chciałyby bezpłatnie prowadzić treningi. Nie każdy może sobie na to pozwolić. Na ogół rekrutujemy więc wśród naszych studentów. Sam chcę dalej kontynuować pracę w ramach tego projektu, ale sytuacja dość dynamicznie się zmienia, więc trudno ustalić coś wiążącego. Moja szkółka na pewno będzie działać dalej – zapowiada były piłkarz.

***

Przeczytaj także tekst o Łukaszu Woźniaku, mistrzu Polski z 2000 roku, który obecnie prowadzi własną szkółkę piłkarską w Grzędzicach, a oprócz tego pracuje w dwóch konkurencyjnych klubach ligi okręgowej – LINK.

W najbliższych dniach na naszej stronie pojawią się historie kolejnych dwóch mistrzów Polski, których macie prawo nie pamiętać, a którzy doskonale czują się w świecie piłki amatorskiej. Tym razem opiszemy losy Wiślaka z początków ery Bogusława Cupiała oraz zajrzymy do klubu założonego przez niezwykle utalentowanego piłkarza spod Mielca.

Rafał Cepko

Fot. Sparta Łódź

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności