Aktualności

Michał Szeremet zrobił z Michała Probierza trenera. Wszystko kręci się u niego wokół piłki

PIŁKA DLA WSZYSTKICH27.08.2020 
Michał Szeremet to kolejny bohater cyklu „Jeszcze im się chce”. Gdy już miał zostać nauczycielem, w wieku 29 lat trafił do ekstraklasy. Spędził w niej tylko sezon, za to pełen wrażeń i jeden z najbardziej pamiętnych w polskiej piłce, przynajmniej w XXI wieku. Dziś opowiada nam o pobycie w Holandii, który świetnie wpłynął na jego dzisiejsze życie, genezie kariery trenerskiej Michała Probierza oraz wspominanej z uśmiechem wizycie we wrocławskiej prokuraturze.

Po zakończeniu zawodowego grania w piłkę, wiele lat spędził pan na kujawsko-pomorskich boiskach, głównie w Klasie A w barwach Burzy Nowa Wieś Wielka. Teraz, w wieku 46 lat i po dwuletniej przerwie, wraca pan do walki o ligowe punkty i kolejne rundy Regionalnego Pucharu Polski jako piłkarz Wisły Fordon. Cytując klasyka – jak do tego doszło?

Po sezonie 2017/18 przestałem grać na rzecz syna, który zaczął regularnie trenować. Muszę go wozić, opiekować się nim. Futbolu jednak nie rzuciłem, z konieczności przerzuciłem się na szóstki. W moim zespole jest wielu miłośników gry na dużym boisku. Próbowaliśmy swoich sił w Pucharze Polski, rozgrywaliśmy sparingi. Aż stało się tak, że Wisełka Fordon, bardzo prężnie działająca w Bydgoszczy pod względem szkolenia młodzieży, chciała uzupełnić drabinkę szkoleniową o drużynę seniorów. Sporo rodziców dzieci z Wisełki grało ze mną i w końcu ten nasz zespół szóstkowo-sparingowy przekształciliśmy w seniorów Wisełki. W międzyczasie Wisełka przejęła Wisłę Fordon, która miała problemy i chciała się wycofać z rozgrywek. My weszliśmy w to miejsce. Wisła ma ogromne tradycje w Fordonie, w Bydgoszczy. Powstała w 1923 roku. I pod tą nazwą będziemy próbować sił w naszej polskiej Serie B, czyli B-Klasie.

Michał Szeremet udziela się w Wiśle tylko na boisku czy także na innych polach?

Na razie tylko na boisku i to z planem, żeby powoli ustępować miejsca młodszym kolegom. Chcemy, żeby juniorzy wprowadzali się do zespołu, ogrywali się i w ten sposób kontynuowali swoje szkolenie. Moje granie nie może też kolidować z treningami i meczami syna. On jest najważniejszy.

Ile Adaś ma lat?

10.

Jest szansa, że zagracie w jednej drużynie?

Chciałbym, ale różnica wieku jest dość duża. Musiałbym sporo wytrzymać. Oglądanie go w akcji, podpatrywanie jak się rozwija, jest dla mnie ogromną przyjemnością. Skrawki czasu, które mi zostają, przeznaczam dla siebie, bo nie ukrywam, że ciągnie na duże boisko. Na nim się piłkarsko wychowałem i póki jeszcze jest zdrowie, staram się to maksymalnie wykorzystać.

Co pana ciągnie na boisko?

To ogromna część życia i mimo, że czasami czuję zmęczenie i wydaje mi się, że chcę już skończyć, że to już czas, gdzieś tam coś pcha do przodu. Choćby świadomość, że latka lecą i kiedyś pewnie będzie się chciało, ale już nie będzie mogło ze względów fizycznych. Nie chcę wtedy żałować. Stwierdziłem, że warto wrócić. Zwłaszcza, że wszyscy w ekipie, w której występuję, to moi koledzy. Uzupełniamy się, pomagamy sobie. To podstawa. Atmosfera, która zachęca do chodzenia na treningi i grania w meczach. Jest przyjemność. Najważniejsze, żeby była frajda.

Jak pan się dogaduje w szatni z ludźmi młodszymi o 20–25 lat?

Nie ma najmniejszych problemów. Nie noszę głowy wysoko, a chłopaki podchodzą do mnie z szacunkiem. Nie ma najmniejszych problemów. Na samym początku jasno określiłem priorytety. Powiedziałem, że będę grał i pomagał, na ile będę mógł, ale jeśli przyjdzie wybrać między własnym graniem a synem, to wybiorę syna. To się pokrywa z tym, że bardziej jestem w Wiśle po to, by pomagać, podpowiadać i dawać szansę młodszym na wprowadzenie się do seniorskiej piłki. A jeżeli zespół daje mi znak, że mnie potrzebuje, że jestem tu ważnym elementem, to bardzo miłe.

Młodzi chętnie przychodzą spytać doświadczonego kolegę o radę, czy raczej chcą coś udowodnić „dziadkowi”?

To przede wszystkim przeciwnicy próbują coś udowodnić. W regionie jestem kojarzony, dużo osób mnie zna. Czasem ktoś chce się sprawdzić. I to męczące, bo obojętnie czy to 17-, 20- czy 25-latek, z każdym trzeba się zmierzyć i pokazać, że mimo lat coś tam się potrafi. To rywalizacja, czyli chyba coś, co kocham najbardziej. Człowiek sprawdza też sam siebie i gdy poczuję, że już nie mam szans, to zostanę wyłącznie przy synu i być może szkoleniu młodzieży, pomyślę o uprawnieniach. Praca z seniorami nigdy mnie nie pociągała, ale szkolenie młodzieży, sama młodzież jest czymś, co bardzo lubię, bardzo mi się podoba. Myślę, że po kopaniu się tym zajmę.

Zawsze był pan wybiegany, nienaganna sylwetka pozostała. Dużo pan trenuje?

Na szczęście natura obdarzyła mnie brakiem skłonności do nabierania wagi. Oszczędza mnie też, jeśli chodzi o kontuzje. W Wiśle mamy treningi dwa razy w tygodniu, do tego dochodzą szóstki. Jest co robić.

Prowadzi pan statystyki dotyczące swoich występów?

Nie. Mam kasety z nagraniami starych meczów, ale podchodzę do siebie bardzo krytycznie. Oglądałem kiedyś jeden i stwierdziłem, że nie da się na to patrzeć.

Ma pan ulubiony stadion, na który wraca z sentymentem?

Obiektu BKS-u Bydgoszcz, na którym zaczynałem, już nie ma. Bardzo dużą część życia spędziłem na stadionie Chemika. Znam działaczy, trenerów, w Chemiku trenuje też mój syn Adaś. Tam czuję się jak u siebie. Poza tym, jak chyba każdy sportowiec, miło wspominam miejsca, w których dobrze mi się grało. A że długo grałem, coś bym wybrał.

Lubi pan klimat rozgrywek niższych lig?

To zależy od klubu. Dwa lata temu zrezygnowałem z gry w Burzy, bo nie było chętnych do gry. Nie lubię przegrywać, a ambicja odzywa się bez względu na poziom rozgrywek. To jest sport, gra się po to, żeby wygrywać. W dodatku sport drużynowy, więc cała drużyna musi ciągnąć w jedną stronę. Pojawiła się frustracja, że ludzi jest coraz mniej i nie wszystko w Burzy układało się dobrze, jeśli chodzi o organizację i budowanie zespołu. Dałem sobie spokój. W Wiśle widać zapał, jest pozytywne nastawienie. Jest dbałość o szczegóły, troska o wszystkich w klubie, przede wszystkim najmłodszych. Zaraziłem się tą energią. Jest atmosfera i frajda, czyli esencja piłki.

Pytałem o klimat też w kontekście otoczki. W 2015 roku, jeszcze grając w Burzy, został pan uderzony przez kibica podczas meczu w Piechcinie z Zagłębiem.

Uroki mniejszych miejscowości. Nie wszędzie piłka nożna to zdrowa rywalizacja. Są miejsca, gdzie każdego, kto przyjedzie, traktuje się jak wroga. Zdarza się. Nie mamy na to wpływu. Stało się, trudno. Puściłem już w niepamięć. Innych, podobnych „przygód” już nie miałem.

Zawodowo jest pan związany ze sportem?

Nie, robię coś zupełnie innego, aczkolwiek trafiłem tam dzięki sportowi. Pracuję w firmie Nijhof Wassink, dla której grałem w piłkę w Holandii w zespole SV Zwaluwen Wierden. Właściciel Freddy Nijhof jest fanatykiem futbolu, sponsoruje też młodzieżowy zespół Chemika. Kilku chłopaków z firmy też gra, często uczestniczymy w turniejach. W ubiegłym roku do Szczyrku przyjechał nawet sam szef i mimo 61 lat na karku grał z nami, jesteśmy też zapraszani do Holandii. Trzymamy się razem.

W sezonie 2007/08 grał pan właśnie w SV Zwaluwen Wierden. Jak wyglądał ten czas sportowo i życiowo?

Wszystko kręci się wokół piłki. Po przygodzie w Unii Janikowo, gdzie nie mogłem znaleźć wspólnego języka z trenerem Andrzejem Wiśniewskim, ambicja mnie tak zżerała, że nie chciałem już więcej doświadczać przykrości i zastanawiałem się, co dalej w życiu robić. Kolega, który przeniósł się do Holandii, zaproponował, żebym tam pojechał. Grać, uczyć się języka i pracować. Trafiłem do Holandii, a tam inny świat, głównie pod względem infrastruktury. 13 lat temu to była przepaść, bo dziś jednak w Polsce wszystko diametralnie się zmieniło. W Holandii spędziłem półtora roku. Mogłem zostać dłużej, ale pojawiła się propozycja podjęcia pracy w oddziale firmy w Polsce, niedaleko domu. Przez te półtora roku, oprócz grania, byłem też asystentem trenera zespołu młodzieżowego. Super wspominam tamten okres. Były nawet sytuacje, że gdy po treningu wracałem od razu do domu, prezes czasem pytał, czy nie trapi mnie jakiś problem, bo przecież mogłem zostać z chłopakami, napić się piwa, pogadać, a ja wracam. Wyobrażenie było takie, że będą patrzeć na mnie jak na intruza, który przyjechał zabierać im pracę, a przyjęli mnie jak swojego. Zawsze mogę tam wrócić, nawet pokopać z chłopakami, z czego nawet skorzystałem kilka lat temu podczas wakacji. Wyjazd to była świetna decyzja, procentująca do dziś.

Do Holandii trafił pan w wieku 33 lat, już u schyłku profesjonalnej kariery. Rozpędu nabrała ona zaledwie pięć lat wcześniej, gdy z Bydgoszczy, po latach gry w BKS-ie, Polonii i Chemiku, z krótką przerwą na Leśnika Manowo, trafił przeniósł się pan do Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Świt walczył wtedy o awans do I ligi, czyli dzisiejszej ekstraklasy.

Do lipca 2002 roku, czyli wejścia w życie w Polsce Prawa Bosmana (możliwość zmiany klubu przez zawodnika po wygaśnięciu jego kontraktu bez konieczności płacenia odstępnego dotychczasowemu pracodawcy – przyp. red.) było się na łasce lub niełasce działaczy, a najbardziej prezesa. Byłem na testach w Lechu, mam nawet wycinek z gazety, że się spodobałem. Kluby się jednak nie dogadały. Byłem też w Wodzisławiu na sparingach, a trener Stefan Majewski chciał mnie wziąć razem z Robertem Bednarkiem do Amiki Wronki. W ostatnim meczu, na który przyszedł mnie oglądać, poniosła mnie ambicja, zacząłem robić jakieś cuda, rozwaliłem sobie nogę i kontuzja wykluczyła mnie na kilka miesięcy. Transfer przeszedł mi koło nosa. Bydgoszcz, cały nasz region, jest niestety piłkarskim zaściankiem. Dziś na szczeblu centralnym województwo kujawsko-pomorskie ma jeden klub. 20–25 lat temu nie było lepiej. Na Śląsku na przykład wszyscy trenerzy się znają, wiedzą, jak kto się rozwija. Tutaj jest to utrudnione. Grałem, a lata leciały. Stwierdziłem, że skoro nie zapowiada się, że coś się zmieni, a mam wyższe wykształcenie, mogę uczyć wychowania fizycznego. Zaniosłem nawet CV do szkoły. W Świcie grał wtedy jednak również pochodzący z Bydgoszczy Artur Górecki i pojawiła się możliwość, by tam trafić. W Nowym Dworze Mazowieckim zanosiło się na rewolucję kadrową, weszło też Prawo Bosmana. Przestałem być zależny od klubu. Mając 28 lat ruszyłem w Polskę.

Późno.

Tak, ale proszę spojrzeć na to z innej perspektywy. Chcę kończyć z piłką i stoję w sekretariacie w szkole z CV w ręku, a za półtora roku występuję w ekstraklasie, gram przeciwko Legii, Lechowi, Widzewowi. I to jest w życiu piękne, że zawsze jest szansa. Zawsze coś się można zmienić. Nie postawiłbym żadnych pieniędzy, że tak się stanie, a jednak.

Świt w sezonie 2003/04 był klubem przeżartym korupcją. Pana nazwisko nigdy jednak w tym kontekście nie padło.

Jeszcze w II lidze, czyli na drugim poziomie, byłem tak wygłodniały swojej szansy, gry gdzieś wyżej, że nie było pieniędzy, które mogłyby mnie przekonać do zmiany nastawienia. A patrząc od drugiej strony korupcyjnego procederu, ta zaściankowość Bydgoszczy i fakt, że wyjechałem z niej dopiero w wieku 28 lat spowodowały, że nie miałem znajomych piłkarzy w innych zespołach. Nie byłem ciekawym kontaktem do rozmów czy pertraktacji. W moim drugim sezonie w Świcie, a zostało nas w zespole niewielu w porównaniu z poprzednim, miałem już też opinię zawodnika, który zawsze jest za tym, żeby grać i wygrywać na boisku. Szczęśliwie dzięki temu ominęły mnie działania, przez które niektórzy mieli problemy. Po latach koledzy się śmiali, że gdzie nie byłem, tam korupcja: Świt, Widzew, Unia Janikowo, Odra Opole. Ciągnęło się to za mną, ale cały czas byłem i jestem Michałem Szeremetem, a nie Michałem Sz. Do niczego nie przyłożyłem ręki.

Przesłuchiwano pana w prokuraturze?

Tak. Zawodnicy byli wtedy wzywani do Wrocławia na słynne wycieczki. Ja w sprawie Świtu. W pokoju prokuratora wisiała na ścianie wielka mapa Polski, a na niej pełno szpileczek z flagami. Zapytałem przesłuchującego mnie, czy to są sprawy związane z korupcją w polskiej piłce. Odparł, że nie może powiedzieć, ale się uśmiechnął, po czym zapytał, gdzie jeszcze grałem. Odpowiedziałem między innymi, że w Janikowie. Prokurator podniósł wtedy słuchawkę i powiedział do kolegi: „Słuchaj, mam pana z Janikowa. Podesłać do ciebie, żeby dwa razy nie jeździł?”. „Tak, tak, poproś go do mnie” – padło z drugiej strony. Zaliczyłem więc dwie wizyty w jednym. Temat w gruncie rzeczy smutny, ale anegdota zabawna, zwłaszcza że nie musiałem się niczego bać, bo wiedziałem, co w życiu robiłem.

W Świcie grał pan między innymi z Mariuszem Unierzyskim, który jest pana rówieśnikiem i też nie ma zamiaru kończyć jeszcze przygody z ligową piłką. Czym was tam karmiono, że macie takie zdrowie i chęci?

Obserwuję na Facebooku, co u niego słychać. Spotkaliśmy się nawet niedawno na turnieju szóstek w hali. Co nas trzyma? Pasja i przyjemność z ganiania za piłką. Mariusz ma wyniki, trzyma poziom. Pogratulować.

Wśród pana kolegów ze Świtu najwięcej w piłce osiągnęli chyba Arkadiusz Malarz i Jerzy Podbrożny. Czy ten ostatni to najlepszy piłkarz, z którym pan występował?

Jurek przyszedł do nas jako bardzo doświadczony zawodnik i na pewno było to jakieś „wow”. Czytało się o nim, oglądało w telewizji, ale nie spodziewałem się, że będę miał możliwość wystąpić razem na boisku. Można było grać z nim w ciemno. Czytał grę, czytał ruchy. Sama przyjemność. Najlepiej współpracowało mi się chyba jednak z Branko Rasiciem, bohaterem słynnej swego czasu „Sprawy Rasicia” (szefowie RKS-u Radomsko twierdzili, że w przegranym przez ich drużynę dwumeczu barażowym o prawo gry w I lidze w sezonie 2002/03 z Garbarnią Szczakowianką Jaworzno w barwach klubu z Jaworzna Rasić wystąpił jako nieuprawniony zawodnik i domagali się walkowera na ich korzyść – przyp. red.). Graliśmy razem w Świcie, graliśmy razem w Unii. Ja – wybiegany, on – potrafiący z obu nóg, z każdej pozycji rzucić piłkę „na nos”. Grało nam się bardzo dobrze, szukaliśmy się na boisku.

Czasy Świtu to też Janusz Wójcik.

Bardzo lubiłem trenera. Z pierwszej pogadanki w szatni pamiętam tylko jak szeleścił złotem. Nosił grubą bransoletę i jak tak chodzi w lewo i prawo, to dzwoniła mu ta biżuteria. Współpracowałem z różnymi typami trenerów: taktykami, specjalistami od przygotowania fizycznego. Wójcik był wspaniałym motywatorem. Do dziś pamiętam jego przemowy, jak na odprawach pojawiała się gęsia skórka na rękach. Potrafił zmobilizować. Cieszyłem się jego zaufaniem i bardzo dobrze wspominam jako człowieka i szkoleniowca.

Z Nowego Dworu Mazowieckiego przeniósł się pan do Widzewa, który podobnie jak Świt akurat spadł z I ligi (ekstraklasy). To największa firma, w której pan grał, ale i nieźli piłkarze w składzie, na przykład Radosław Michalski i Michał Probierz. Czy ten ostatni zapowiadał się już na czołowego polskiego trenera?

Nieskromnie mogę powiedzieć, że to ja go uczyniłem tym trenerem.

Jak to?

Z Michałem się bardzo kolegowaliśmy, zawsze na obozach, turniejach, wyjazdach mieszkaliśmy razem. Potwierdzę, że już wtedy po każdym treningu wsadzał nos w książki i notatnik. Zapisywał, analizował. Urodzony trener. 21 maja 2005 roku, w meczu przeciwko RKS-owi Radomsko, miałem piłkę na prawym skrzydle. Michał urwał się prostopadle „na chorągiewkę”, tam mu zagrałem. Próbował zrobić zwód, którego efektem było zerwanie więzadeł. Skończył się Probierz zawodnik, zaczął trener. Jestem więc autorem ostatniego podania do Michała Probierza.

W Widzewie, w przeciwieństwie do Świtu, nie był pan już podstawowym graczem.

Na pierwszym treningu uszkodziłem więzadło. To był początek obozu. 13 lipca, ja z numerem 13 na koszulce. Tak szybko jak się zaczęło, tak szybko skończyło. Zespół sobie dobrze radził, a ja po kontuzji miałem problemy, żeby wrócić do swojej dobrej dyspozycji. Nie czułem się dobrze, nie czułem zaufania, a to wszystko się przekłada na formę. Kariery w Widzewie nie zrobiłem.

Do I ligi (ekstraklasy) trafił pan w mając 29 lat i spędził w niej tylko sezon. Dorobek to 25 meczów. Czego zabrakło, by zostać trochę dłużej?

Wieku. Wszyscy patrzą w metrykę. Byłem zawodnikiem jednego klubu, Świtu. Gdyby Janusz Wójcik został dłużej, pewnie mógłbym przy nim jeszcze pokopać. Niestety, trener poszedł do polityki, z kolei sponsor Świtu Wojciech Szymański przeniósł się do Widzewa i wziął mnie ze sobą. Poszedłem za nim, za Lukullusem, sprawdzoną wtedy marką. Później kontuzja i lata na karku sprawiły, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. Na szczęście gdzieś to było w życiu. Można się cofnąć i powspominać.

Szymon Tomasik
Fot. Tomek Czachorowski (https://www.instagram.com/dobry_kadr.pl/)

Bohaterami cyklu „Jeszcze im się chce” byli wcześniej:

Daniel Pliński – tekst POD TYM LINKIEM
Marcin Malinowski – tekst POD TYM LINKIEM
Robert Podoliński – tekst POD TYM LINKIEM
Remigiusz Sobociński – tekst POD TYM LINKIEM
Artur Andruszczak – tekst POD TYM LINKIEM
Paweł Sibik – tekst POD TYM LINKIEM
Mariusz Unierzyski – tekst POD TYM LINKIEM
Krzysztof Pyskaty
– tekst POD TYM LINKIEM

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności