Aktualności

Maciej Rogalski zagrał w lidze z synem. Teraz czeka na drugiego

PIŁKA DLA WSZYSTKICH16.10.2020 
Kiedyś przez trenera Dariusza Kubickiego został nazwany „boiskowym terrorystą”. Z Lechią Gdańsk, a później Podbeskidziem Bielsko-Biała awansował do ekstraklasy, w której wystąpił 66 razy i strzelił 5 goli. Dziś, w wieku 40 lat, jest w rodzinnej Mławie środkowym obrońcą walczącej o awans do III ligi Mławianki, w której gra u boku… swojego syna Filipa. Maciej Rogalski to kolejny bohater naszego cyklu „Jeszcze im się chce”.

W rozmowach z bohaterami cyklu „Jeszcze im się chce” pada czasem pytanie, czy na boisku trzyma ich może perspektywa gry z własnym synem.

Mnie już to szczęście spotkało.

Po raz pierwszy 12 września, gdy w wygranym 3:0 meczu z Żyrardowianką Żyrardów 17-letni Filip wszedł do gry na 10 ostatnich minut spotkania. Serce mocniej zabiło?

Oczywiście. Piękna chwila. Wydarzenie nietypowe, niecodzienne. Miałem rozbrat z trenowaniem od stycznia do sierpnia i wydawało się, że to już się nie uda, a jednak wszystko się tak ułożyło, że do tego doszło. Cieszyliśmy się obaj. Wygraliśmy ten mecz, Filip fajnie w niego wszedł. Miód na serce ojca.


Filip Rogalski podczas debiutu w zespole seniorów Mławianki.

Czym była spowodowana ta kilkumiesięczna przerwa?

Zimą nie mogłem porozumieć się z klubem. Miałem też kilka innych spraw na głowie, więc na tym nieporozumieniu skorzystałem, by się nimi zająć. Dałem sobie spokój i myślałem, że to już będzie koniec ligowego grania. Skupiłem się na oldbojach, rozgrywkach stricte amatorskich, na zabawie w piłkę. W wakacje temat wrócił, co ciekawe przy okazji próby podjęcia współpracy z MKS Polonia Warszawa przez Filipa. Chcieliśmy, by spróbował swoich sił gdzieś dalej. Został jednak w Mławie i dzięki temu udało nam się spotkać na boisku w jednym meczu, w jednej drużynie.

Czuje pan na boisku ojcowską odpowiedzialność za syna?

Z sytuacją, że jesteśmy razem w szatni i razem jeździmy na treningi już się oswoiliśmy. Młody pewnie miał przez kilka tygodni rozstrój żołądka, ale raczej nie z powodu obecności ojca w jednej szatni, a dlatego, że awansując do zespołu seniorów zostawiał swoją drużynę młodzieżową, z którą osiągał fajne sukcesy. Na szczęście tylko z treningami, bo kiedy nie gra w seniorach, występuje w juniorach. Mają fajną grupę, bolało go to rozstanie. A moja pomoc i rozmowy w domu powodowały, że bez obaw czy kompleksów wszedł do drużyny seniorów. Nie ukrywajmy – miał trochę łatwiej.

Myśli pan, że obecność ojca w drużynie bardziej pomaga czy jednak deprymuje?

Stawiam sprawę w ten sposób, że i ja, i Filip w kontekście Mławianki jesteśmy przede wszystkim piłkarzami. Na boisku nie ma ojca i syna. Obaj mamy przełożonego w postaci trenera. Jeśli już kieruję jakieś uwagi, to konstruktywne, żeby pomóc. Nie krytykuję, nikt ode mnie nie usłyszy, że jest fatalny. Nie ma linii ojciec-syn podczas meczu. Liczy się dobro drużyny, każdego traktuję jednakowo. Nie wywieram presji na Filipa. Nawet będąc kibicem na jego meczach w juniorach czy podczas wcześniejszej przygody z piłką nie ingerowałem, nic nie narzucałem, nie próbowałem forsować czegoś na siłę. Oczywiście, synowie wciąż obracali się wokół futbolu. Oglądali moje mecze, jeździli ze mną i małżonką tam, gdzie akurat grałem i trenowali w drużynach młodzieżowych klubów, w których występowałem. Oswajali się z tym. Nie musiałem ich pchać do futbolu. Sami się garną, żeby ten sport uprawiać. Nie byliśmy członkami Komitetu Oszalałych Rodziców. Nie ma niezdrowego ciśnienia.

Szatnia piłkarska ma swoją specyfikę. Poruszane są w niej tematy i padają żarty, których raczej nie usłyszymy na niedzielnym obiedzie u państwa Rogalskich. Jak się pan odnajduje dzieląc ją z dojrzewającym synem?

Filip w lutym skończy 18 lat. Metryki nie oszukamy, za chwilę będzie facetem. O wielu sprawach nie słyszał od nas, nie słyszał nawet w szatni, ale po prostu od rówieśników. Podejrzewam, że jako rodzice, i nie mówię tylko o sobie i żonie, ale ogólnie, często nie mamy pojęcia o czym i jak młodzież ze sobą rozmawia. Pewnie uszy mogłyby zwiędnąć. Ja też byłem młody i choć nie miałem w szatni ojca, to były stare byki, które to i owo mówiły. Naturalna kolej rzeczy. Każdy młody musi to przeżyć, bo rzadko zdarza się, by cały rocznik juniorów razem trafiał do zespołu seniorów. Chyba tylko w rezerwach najlepszych klubów. Na pewno nie na naszym poziomie. Tu młodzież musi się zderzyć z dorosłymi mężczyznami.

Skoro z Filipem już pan zagrał, to może czeka pan na drugiego syna, 15-letniego Gabriela?

Teraz to już faktycznie powoli robi się małe wyzwanie. Chyba będę musiał jeszcze trochę przetrzymać. Zagrać z dwoma synami to mogło by już być wydarzenie na skalę europejską, a może i światową.

Chyba że po drodze Filip wyfrunie gdzieś z Mławy.

Na pewno na siłę nie będę go zatrzymywał tylko po to, żebym wypełnił misję i zagrał z dwoma synami. Jeśli miałby gdzieś odejść, by się rozwijać, na pewno mu pomogę. Jeżeli jednak zdarzy się tak, że nadal będzie w klubie, Gabriel dołączy do zespołu seniorów, a ja jeszcze będę miał siłę pokopać, będzie podwójnie przyjemnie.

W pana ocenie synowie mogą przynajmniej pójść w pana ślady, czyli pograć kilka lat w ekstraklasie?

Szczerze wierzę, że tak. Oprócz genów mają też umiejętności i walory, które ktoś w nich musi dojrzeć. Życzę im i wierzę, że tak właśnie będzie. Nie ma co przechwalać, bo żeby osiągnąć sukces potrzeba, oprócz talentu, ogromu ciężkiej pracy. Jeśli będą wytrwali i konsekwentnie dążyli do celu, to tak się stanie, czy ja tego chcę, czy nie i czy ja to w nich widzę, czy nie. Nie moje zdanie się będzie liczyć, lecz osób, które spotkają na swojej drodze. Wiem, jak to było ze mną. Ktoś musi w ciebie uwierzyć. Nie zawsze jest różowo.

Jak wygląda dziś pana gra? Co się zmieniło w porównaniu z czasami występów w ekstraklasie czy I lidze?

W tym wieku już się zdecydowanie mądrze stoi zamiast głupio biegać. Dziś jestem środkowym obrońcą, wnoszę dużo doświadczenia i spokoju. O ile może nie jestem w stanie pościgać się z młodymi jak kiedyś, nadrobię ustawieniem i z pomocą kolegów, którzy mnie otaczają, jakoś dajemy radę. Mimo że regularnie trenuję, a tak było nawet w okresie rozbratu z ligową piłką, o którym wspomniałem, zdrowie już nie to. To już nie te czasy, by robić akcje od jednego pola karnego do drugiego.

Czyli „boiskowy terrorysta”, jak nazwał pana kiedyś trener Dariusz Kubicki, z którym pracował pan w Lechii Gdańsk, już się rozbroił?

Z pozycji, na której gram, trudniej zabrać się z akcją.

Ale gole pan wciąż strzela, asysty też się zdarzają.

Oczywiście, tego nie brakuje. Na tym poziomie nie jest to aż takie wielkie wyzwanie. Nie ma problemu, żeby czasem kogoś zaskoczyć dokładnym podaniem czy golem po stałym fragmencie gry. Pojawiam się w polu karnym rywali przy rzutach rożnych, więc jeszcze czasem będzie słychać o moich golach. Asysty? Była jedna w tym sezonie, przez pół boiska i to po ziemi. Cieszy, że takie coś się jeszcze udaje.

Wrócił pan do Mławy w 2017 roku, by pomóc Mławiance awansować do III ligi. Tymczasem w 2018 roku spadliście do okręgówki, z której po roku udało się wrócić do IV ligi. Jak to mawia młodzież – są ciężary.

Rzeczywiście, słyszę o tych planach od samego początku po moim powrocie z wojaży ekstraklasowych i pierwszoligowych. Zostało jasno powiedziane, że drużyna ma awansować wyżej. Nie powiem, że byłem sceptycznie nastawiony, ale patrzyłem na to realistycznie. Wydawało mi się, i do dziś się to potwierdza, że nie jest łatwo powiedzieć: „Dawaj, jedziemy na III ligę” i zaraz to wszystko wypali. Można mieć pieniądze, ściągać ludzi, ale musi to wszystko w pewnym momencie „zapalić”. Przeciwnicy też trenują, wzmacniają się i mają ambicje. Lata lecą, a III ligi ani widu, ani słychu.

W tym sezonie jednak „zapaliło”. Jesteście w ścisłej czołówce IV ligi.

Faktycznie. Przy odpowiednich ruchach zimą, jeśli oczywiście liga będzie grała, może spróbujemy wdrapać się na szczyt. Na końcu są jednak jeszcze baraże. Droga jest naprawdę długa i skomplikowana.

Trochę pechowo ułożył się wam terminarz. Z rezerwami Wisły Płock graliście akurat podczas przerwy na mecze reprezentacji. Przegraliście 0:3.

Ale klub z Płocka nie oddelegował na mecz z nami graczy pierwszego zespołu. Z płocką młodzieżą przegraliśmy na własne życzenie. Nie ma co doszukiwać się nie wiadomo jakich historii. Mądry zespół, z nieprzypadkową, wyselekcjonowaną młodzieżą. Dali nam popalić. To się zdarza w sporcie. Normalna sprawa.

Wspomnieliśmy już o pana powrocie do Mławy, to może wróćmy teraz do czasów, gdy z niej pan wyjeżdżał. Dosyć późno, bo w wieku 24 lat.

Mławianka spadła wtedy z ówczesnej II ligi, czyli zaplecza ekstraklasy. Było zainteresowanie kilku klubów z tego szczebla. Trafiłem do KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, gdzie był trener Masztaler. To był szkoleniowiec, z którym wywalczyliśmy w Mławie II ligę. Chciałem pójść tam, gdzie mi ufają, gdzie mnie znają i widzą mój potencjał. Uważałem, by się nie sparzyć, wybrałem wariant bezpieczny i z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że dobrze zrobiłem. Choć oczywiście nie wiemy, jak by się moja kariera potoczyła, gdybym wybrał coś innego.

W KSZO grał pan półtora sezonu, po czym na początku 2007 roku przeniósł się pan do Gdańska. Wprawdzie Lechia grała wtedy na zapleczu ekstraklasy, infrastrukturalnie też wyglądała znacznie biedniej niż dziś, ale w porównaniu z Mławianką czy KSZO to był już wtedy wielki klub.

Były wielkie ambicje powrotu do elity i także moimi staraniami się udało. Cieszę się, że brałem udział w tej historii. To super sprawa zrobić coś takiego z takim klubem. Po tylu latach dać nadzieję i iskrę ludziom, sprawić, by poczuli tę radość. To było coś niesamowitego. Fajny okres. Coś podobnego przeżyłem później w Podbeskidziu, z tą różnicą, że tam nigdy wcześniej nie było ekstraklasy. Euforia. Lechia to wielki klub z tradycjami i jestem dumny, że mogę o sobie mówić jako o części tej historii.

Był pan więc specjalistą od awansów. Udało się w Gdańsku, udało się w Bielsku-Białej. W Olimpii Grudziądz, pana kolejnym klubie, gdzie spędził pan trzy sezony w latach 2012–15, już się jednak nie udało.

W składzie byli tam jeszcze lepsi specjaliści, bo jeśli dobrze pamiętam Michał Łabędzki awansował do ekstraklasy z Pogonią Szczecin, ŁKS-em i Arką Gdynia, a i Darek Kłus na pewno nie był ode mnie gorszy pod tym względem. Była kapela i do tańca, i do różańca.

Ostatni pana klub w zawodowej piłce to Chojniczanka w sezonie 2015/16, gdzie trafił pan w wieku 35 lat.

Pod koniec sezonu trochę obawialiśmy się spadku, ale wybrnęliśmy z tego, kończąc sezon z trenerem Maciejem Bartoszkiem. Przychodziłem tam za trenera Mariusza Pawlaka, znajomego z czasów wspólnej gry w Lechii. Liczby mnie broniły. Strzelałem gole, dużo asystowałem. Pod koniec rundy jesiennej miałem drobne problemy ze zdrowiem, moja pozycja w klubie została trochę zachwiana. Nie zdecydowano się kontynuować ze mną współpracy, choć na wiosnę wróciłem do treningów i dalej liczby były. Nie spodziewałem się, że zakotwiczę w Chojnicach na dłużej, zwłaszcza że miałem już 36 lat, ale myślę, że piłkarsko dałbym radę jeszcze pokopać na tym poziomie.

Za panem kilka pięknych piłkarskich chwil. Jest co wspominać. Choćby wygraną w barwach Podbeskidzia w Warszawie z Legią.

Oj, tak. To pewnie miejsce w pierwszej trójce takich wspomnień. Zaliczyłbym do niej też dwa mecze pucharowe z Wisłą Kraków, również w Podbeskidziu. W ekipie z Bielska-Białej napsuliśmy wielkim dużo krwi. W Lechii dla większości z nas były to pierwsze sezony w ekstraklasie, płaciliśmy frycowe, nie było spektakularnych wyników. Ale w Podbeskidziu już wyglądało to inaczej. To były mecze podwyższonego ryzyka dla rywali. Jak ktoś nas zlekceważył, dostawał prztyczka w nos. Tak było z Legią przy Łazienkowskiej, wygraliśmy też 3:2 z Lechią. To był szczególny powrót do domu. Nie zagrałem na Stadionie Energa jako piłkarz Lechii, natomiast zagrałem jako piłkarz innego klubu.

Powiedział pan „powrót do domu”. Lechia zajmuje szczególne miejsce w sercu?

Tak. Byłem tam 3,5 roku. Został w Gdańsku kawałek mnie i mojej rodziny. Myśleliśmy nawet, żeby wrócić tam i osiąść na stałe, ale na razie nie realizujemy tego tematu. Ten kierunek jest dla nas ważny, mamy kontakt z ludźmi, których wtedy poznaliśmy, spotykamy się na meczach Lechii. Cały czas coś się dzieje. Nie można o nich zapomnieć, bo jak oni nie zapominają, to nie ma co.

Chce pan zostać trenerem czy nie myśli pan o tej drodze?

Myślę, myślę, ale dopóki jestem piłkarzem, nie mam na to czasu, zwłaszcza że także pracuję zawodowo. Prowadziłem przez chwilę zespół jako grający trener i wiem, jakie to trudne. Nie da się tych dwóch ról pogodzić. Trzeba na coś postawić. Na razie gram.

Rozmawialiśmy o Filipie, rozmawialiśmy o Gabrielu, ale przez całą naszą rozmowę słyszę w tle chyba jeszcze jedno boiskowe wyzwanie.

Jest wyzwanie, ale absolutnie nieosiągalne. Od razu dementuję. To najmłodszy, niespełna dwuletni syn. Hat-trick. Też zakochany w piłce. W domu kilkanaście futbolówek, biega i krzyczy: Gol, gol, gol!”, chodzi na mecze. Złapał tego bakcyla. Sama radość.

Szymon Tomasik
Fot. Grzegorz Przybyłowski

Bohaterami cyklu „Jeszcze im się chce” byli wcześniej:

Daniel Pliński – tekst POD TYM LINKIEM
Marcin Malinowski – tekst POD TYM LINKIEM
Robert Podoliński – tekst POD TYM LINKIEM
Remigiusz
Sobociński – tekst POD TYM LINKIEM
Artur Andruszczak – tekst POD TYM LINKIEM
Paweł Sibik – tekst POD TYM LINKIEM
Mariusz Unierzyski – tekst POD TYM LINKIEM
Krzysztof Pyskaty – tekst POD TYM LINKIEM
Michał Szeremet – tekst POD TYM LINKIEM

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności