Aktualności
Jacek Markiewicz jeszcze czyta grę w okręgówce i pomaga w karierach synom
Tomasz Frankowski, Marek Citko, Mariusz Piekarski, Jacek Chańko, Radosław Sobolewski, Jacek Markiewicz, a mógłbym wymienić jeszcze kilka nazwisk. W czym tkwi fenomen tego, że tylu wychowanków Jagiellonii Białystok urodzonych w połowie lat 70. zaistniało w ekstraklasie, a kilku nawet w reprezentacji Polski?
Większość czasu spędzaliśmy na boisku szkolnym. Umiejętności indywidualne – dryblingu, strzału – zdobywaliśmy pod blokiem, pod klatką, przy trzepaku. Na treningi do Jagiellonii chodziliśmy już po trening specjalistyczny. Trener coś mówił, pokazywał, uczył nas. Na podwórku mieliśmy większą frajdę. Kiwaliśmy się między sobą, była rywalizacja, a coraz lepsi stawaliśmy się jakby przy okazji, nie zdając sobie z tego sprawy. Większość chłopaków, o których mowa, po prostu więcej czasu poświęciła na taki właśnie trening w formie zabawy.
Podobnie było jednak w całej Polsce. Większość chłopców spędzała wolny czas tak samo, ale jednak chyba żadne inne miasto nie „wyprodukowało” tylu dobrych piłkarzy w tamtym czasie.
Kadra szkoleniowa w Jagiellonii była na bardzo wysokim poziomie. To byli wybitni fachowcy i umieli swoją wiedzę przekazać pojętnym chłopakom.
Pracował pan z najbardziej znanym z tego grona Ryszardem Karalusem?
Na co dzień nie, byłem w młodszym roczniku. Trener Karalus wyciągnął jednak do mnie rękę i dzięki niemu trafiłem do pierwszego zespołu jako 17-latek. Dzięki niemu zaistniałem w zawodowej piłce.
Kto spośród wszystkich wychowanków Jagiellonii z tamtego okresu miał największy talent?
Tomek Frankowski w młodym wieku wyjechał szkolić się zagranicę. Z Markiem Citko trochę pograliśmy, z Mariuszem Piekarskim też. Trudno wskazać tego jednego. Było jeszcze kilku fajnych chłopaków, którzy z powodu kontuzji, braku szczęścia czy braku agenta stracili swoją szansę. W moim roczniku było jeszcze dwóch fajnych chłopaków. Darek Prokop jako pierwszy trafił do drużyny seniorów, świetny obrońca. Gdzieś jednak czegoś zabrakło, by ta kariera rozwinęła się tak jak mogła. Mnie się udało przebić do ekstraklasy i bardzo się z tego cieszę.
Dorastał pan piłkarsko i życiowo między innymi u boku Radosława Sobolewskiego, z którym przyjaźnicie się do dziś. Obaj uwielbiacie wędkować. Kto jest lepszy w tym fachu?
Uważam, że ja, ale spyta pan „Sobola”, to powie, że on. Zawsze była zdrowa rywalizacja między nami, czy to na rybach, czy w karty, czy w kości, czy na jeszcze innych polach. Spotykamy się dwa, trzy razy do roku, wyjeżdżamy gdzieś na dłużej. Mamy co opowiadać, o czym rozmawiać, co wspominać, rozważać pewne rzeczy. Śmiejemy się, że jest dobrze, bo nie widzimy się na co dzień. Inaczej pewnie byśmy się pokłócili.
Kto wie, czy niedługo nie będzie jednak znacznie więcej okazji do spotkań. Głośno o tym, że Radosław Sobolewski może zostać trenerem Jagiellonii. Słyszał pan coś na ten temat?
Są w Jagielloni osoby, które o tym decydują. Ja do tego grona nie należę i nie mam takiej wiedzy. Zresztą, nawet gdybym miał, to i tak nie wychyliłbym się przed szereg.
W barwach Korony Kielce w pojedynku z Robertem Lewandowskim.
Zadebiutował pan w ekstraklasie nie w Jagiellonii, lecz w RKS-e Radomsko, w sezonie 2001/02. Miał pan już 25 lat.
W Białymstoku były wtedy problemy finansowe, graliśmy nawet w IV lidze. Po awansie do II ligi dostałem propozycję z Radomska. Chciałem spróbować, po kilku latach w niższych ligach marzyłem, by zagrać wyżej, spróbować swoich sił. Skorzystałem, bardzo szybko dogadaliśmy się z panem Tadeuszem Dąbrowskim. Nie obyło się jednak bez problemów. Jagiellonia wciąż rościła sobie prawa do mnie, RKS twierdził, że jestem wolnym zawodnikiem, bo wchodziło Prawo Bosmana.
W pierwszym sezonie w Radomsku zdążył pan rozegrać zaledwie dwa mecze.
Strony nie potrafiły dojść do porozumienia, upierały się przy swoim. Sprawa trafiła w końcu do Polskiego Związku Piłki Nożnej. Zostałem zawieszony, postępowanie się ciągnęło. Trenowałem, ale wiadomo, że nawet najlepszy trening nie zastąpi najgorszego meczu. Przez rok byłem na banicji, ale nie żałuję. To mnie wzmocniło, jeszcze bardziej chciałem zaistnieć w ekstraklasie.
Jak ta sprawa się zakończyła?
Przyznano rację klubowi z Radomska. Uznano, że gdy tam trafiłem byłem wolnym zawodnikiem.
Werdykt zapadł jednak, gdy RKS był już poza ekstraklasą.
Odbudowałem się na jej zapleczu. Spędziłem tam fajne dwa lata.
Między tymi dwoma pierwszymi występami w ekstraklasie a kolejnymi minęło sześć lat. Nie zwątpił pan, że jeszcze się uda?
Kończył mi się kontrakt w Radomsku. Były różne propozycje, także przedłużenia umowy z RKS-em. Zadzwonił do mnie jednak jeden z prezesów Jagiellonii, zapytał, czy chciałbym wrócić do Białegostoku, do domu i pomóc Jagiellonii w awansie do ekstraklasy. Długo się nie zastanawiałem. Z roku na rok były coraz większe aspiracje, przychodzili coraz lepsi zawodnicy i trenerzy, balonik był dmuchany coraz mocniej. Za każdym razem było blisko, coraz bliżej, ale ciągle czegoś brakowało. Aż w końcu, za trzecim podejściem, się udało i ekstraklasa po 14 latach znów była w Białymstoku.
W sezonie 2007/08, pierwszym po powrocie Jagiellonii na najwyższy poziom rozgrywek w Polsce, był pan jej podstawowym piłkarzem. Zagrał pan w 25 meczach, strzelił gola Lechowi Poznań. Mimo to po sezonie odszedł pan do Korony Kielce, znów na zaplecze ekstraklasy. Dlaczego?
Odchodząc do Kielc byłem poirytowany tym, że musiałem odejść z Jagiellonii, że trener Michał Probierz nie widział mnie w składzie. Budował drużynę na swój sposób, miał do tego prawo. Co nie zmienia faktu, że choć miałem już 32 lata, było mi przykro, że tak potraktowano wychowanka. Coś się kończy, coś się zaczyna. Zaczęła się moja historia w Kielcach. Po degradacji Korony za korupcję chciano tam szybkiego awansu. Drużynę budowano od nowa, plan był obliczony na trzy lata. Podjąłem rękawicę, w krótkim czasie trafiło tam zresztą kilku innych chłopaków odstrzelonych z Jagiellonii: Darek Łatka, Ernest Konon, Łukasz Nawotczyński… W drugą stronę przeszedł Hermes, była więc mała wymiana. Stworzyliśmy w Kielcach bardzo fajną ekipę, świetnie wspominam ten czas. Awansowaliśmy już po pierwszym sezonie i znów mogłem dwa lata pograć w ekstraklasie.
Łącznie uzbierał pan w niej 73 mecze i cztery gole. Jak pan dziś podchodzi do tych liczb?
Zadebiutowałem w ekstraklasie w wieku 25 lat, zaistniałem dopiero po trzydziestce. Gdybym zaczynał w dzisiejszej Jagiellonii, klubie o ugruntowanej pozycji w lidze, na pewno miałbym szansę zaliczyć więcej meczów, więcej minut.
W barwach Korony Kielce w pojedynku z Euzebiuszem Smolarkiem.
Z Kielc po raz kolejny wrócił pan w rodzinne strony w wieku 34 lat, ale już do trochę innego futbolu. Trudno było się przestawić?
Zostałem grającym trenerem trzecioligowca Dębu Dąbrowa Białostocka. Po Koronie pojawiły się propozycje, by pobawić się jeszcze w piłkę profesjonalną na poziomie I ligi czy nawet ekstraklasy. Było to jednak daleko od domu. Dzieci rosły, żona też była już zmęczona, bo poświęciła mnóstwo czasu i swojej kariery zawodowej, by troszczyć się o dom i wychowywać dzieciaki. Mnie jako piłkarza częściej w domu nie było niż byłem. Trzeba było trochę zmienić priorytety. Nie znałem wcześniej środowiska piłkarskiego w Dąbrowie. Zadzwonił Mieczysław Sołowiej, prezes i serce Dębu. Zaproponował, bym poprowadził zespół i jeszcze pograł. 80 kilometrów od Białegostoku, dojeżdżałem na treningi i mecze. Bardzo fajny czas, ciekawa drużyna. Udało nam się namówić do gry w Dębie Ernesta Konona, Mariusza Dzienisa, Roberta Speichlera i paru jeszcze innych chłopaków, którzy wcześniej grali na wyższym poziomie. Jak na tak małą miejscowość osiągaliśmy niezłe wyniki, raz nawet otarliśmy się o awans. Zabrakło nam trochę funduszy, z niewielkim budżetem jak równy z równym walczyliśmy z bogatszymi.
Po ponad czterech latach w Dębie trochę pan od grania odpoczął, po czym spędził pan rundę w KS Michałowo, a od wiosny 2016 roku jest pan, znów w podwójnej roli, w Magnacie Juchnowiec Kościelny. Jak pan tam trafił?
Karuzela trenerska kręci się nie tylko na tych najwyższych szczeblach, ale też na niższych. Gdy odebrałem telefon z Juchnowca nie miałem klubu jako zawodnik i trener seniorów. Jeszcze bliżej Białegostoku, fajne warunki. Po miesięcznym urlopie już bardzo chciałem wrócić na boisko. Skusiłem się.
W międzyczasie zajął się pan także pracą z dziećmi, w Akademii Piłkarskiej Talent Białystok. Dziś łączy pan te dwa światy w Magnacie.
Dokładnie, teraz jesteśmy w Juchnowcu. Przejąłem tych chłopców dziewięć lat temu, mieli po 10 lat, prowadziłem ich przez ten czas po wszystkich szczeblach młodzieżowych. W tej rundzie mieliśmy zagrać pierwszy sezon w juniorach starszych, ale na Podlasiu jest mało zespołów w tej kategorii, a więc i mało meczów. Zaproponowałem, by cały rocznik przeszedł do ligi seniorskiej, właśnie do Magnata. Dla rozwoju tych chłopaków to lepsze rozwiązanie. W Juchnowcu razem z bardziej doświadczonymi zawodnikami tworzą bardzo fajny zespół. Spokojnie sobie radzimy na boiskach klasy okręgowej.
Magnat Juchnowiec Kościelny.
Pan również wciąż czasem zakłada strój meczowy.
Już mniej gram, bardziej poświęcam się trenerce. Nauczyłem się przez te lata w Dąbrowie, Michałowie i Juchnowcu, że gdy jestem na boisku, każdy wymaga ode mnie, bym bronił, rozgrywał i strzelał, najlepiej jednocześnie. Największy ciężar odpowiedzialności spadał na mnie, drużyna wtedy inaczej funkcjonowała. Gdy przyglądam się z boku, chłopcy muszą liczyć sami na siebie, muszą tworzyć zespół, żeby wygrywać. Markiewicz na boisku jest im niepotrzebny, choć jeśli będzie trzeba, z przyjemnością pogram. Na formę nie narzekam. Stworzyliśmy zespół oldbojów Jagiellonii, gramy z ludźmi w podobnym wieku, jest dużo frajdy. W okręgówce powoli zostawiam plac młodszym, rocznik już zaczyna nie pozwalać z nimi rywalizować, ale jeszcze czytanie gry, przegląd pola są na niezłym poziomie.
Odpowiada panu specyfika ligowej piłki na poziomie okręgówki?
Jak są kibice, jest fajny klimat. Przy pustych trybunach wszystko wygląda zupełnie inaczej. Smutno, szaro. Brakuje kibiców. Gra się dla nich, dla rodzin. Ludzie przychodzą popatrzeć na swoich synów, sąsiadów, dziewczyny szukają kandydatów na mężów. Teraz tego bardzo brakuje, ale wciąż gra się po to, żeby wygrywać. Czy są kibice, czy ich nie ma.
W barwach Magnata w meczu przeciwko Warmii Grajewo.
Jest pan już dziś lepszym trenerem niż piłkarzem?
Zawodowa piłka to kawał ciężkiej pracy, ale i fajne życie, mnóstwo wspomnień. Jako trener wciąż się bardzo dużo uczę, i w piłce seniorskiej, i młodzieżowej. Również daje mi to dużo frajdy. Trzy czwarte życia spędziłem na boisku i nie wyobrażam sobie robić coś innego niż być przy piłce.
Większą przyjemność sprawia panu praca z młodzieżą czy seniorami?
Nie potrafię odpowiedzieć. Z jednej strony seniorzy to duży zastrzyk adrenaliny, zwłaszcza gdy jeszcze trochę więcej grałem. Dzień po swoim meczu szedłem prowadzić zajęcia z młodzieżą, skąd również czerpałem i czerpię wiele satysfakcji. Dziś wydaje mi się, że moje trenerskie drogi wiodą jednak ku piłce seniorskiej.
Nie uważa pan, że status aktywnego zawodnika trochę hamuje pana rozwój jako szkoleniowca? Może być pan traktowany z przymrużeniem oka, jako pół piłkarz, pół trener.
Nie. Jeśli będzie odpowiednia propozycja, buty odstawiam na bok. Projekt trzeba będzie zrealizować. Zawsze taki byłem, że jeśli się czegoś podejmuję, to podchodzę do tego profesjonalnie. Inne sprawy mnie wtedy nie interesują.
W pana ślady poszli również synowie Kamil i Mikołaj. Mają 18 i 17 lat. Obaj startują do zawodowej kariery. Nakierowywał ich pan?
Zawsze byłem obok. Trenowali w Akademii Piłkarskiej Talent, gdzie byłem jednym z trenerów. Miałem na nich oko. Pracowaliśmy razem, szkoliłem ich. Do tego rozmowy i analizy w domu podczas oglądania meczów reprezentacji czy Ligi Mistrzów. Wiadomo, że gdy byli młodsi, woleli sam spektakl, gole. Ja bardziej wchodziłem w szczegóły. Teraz już częściej rodzą się fajne dyskusje.
Kamil mimo młodego wieku znalazł się na zakręcie kariery.
Był wyróżniającym się zawodnikiem, dostał szansę wyjazdu do Włoch. Był na testach w kilku klubach. Został w Cremonese. Dosyć długo trwały formalności, załatwianie szkoły i tym podobne. Miał grać w swoim roczniku, ale szybko wpadł w oko trenerom U-19, a nawet pierwszego zespołu. Przypadku w tym nie było. Niestety, w listopadzie 2019 roku, dosłownie dzień przed meczem, w którym miał zadebiutować w Serie B, zerwał więzadła w kolanie i tak naprawdę do dziś się leczy.
Kamil Markiewicz w koszulce US Cremonese.
Wrócił do Polski?
Tak, jest w domu. Pojawiły się komplikacje podczas leczenia, teraz bardzo profesjonalnie zajął się nim współpracujący z Jagiellonią doktor Krzysztof Koryszewski. Kamil musi się odbudować. Jeśli będzie chciał spróbować wrócić na boisko, zrobię wszystko, żeby mu pomóc. Znów widzę uśmiech na jego twarzy, chyba uwierzył, że jest sens powalczyć. Byłoby mi bardzo miło zobaczyć któregoś z moich synów na boiskach ekstraklasy albo ligi zagranicznej. To byłoby spełnienie moich marzeń. Na pewno jednak nie za wszelką cenę, nie kosztem zdrowia. Chłopcy są już dorośli i muszą sami podejmować decyzje, za które poniosą konsekwencje.
Szymon Tomasik
Bohaterami cyklu „Jeszcze im się chce” byli wcześniej:
Daniel Pliński – tekst POD TYM LINKIEMMarcin Malinowski – tekst POD TYM LINKIEM
Robert Podoliński – tekst POD TYM LINKIEM
Remigiusz Sobociński – tekst POD TYM LINKIEM
Artur Andruszczak – tekst POD TYM LINKIEM
Paweł Sibik – tekst POD TYM LINKIEM
Mariusz Unierzyski – tekst POD TYM LINKIEM
Krzysztof Pyskaty – tekst POD TYM LINKIEM
Michał Szeremet – tekst POD TYM LINKIEM
Maciej Rogalski – tekst POD TYM LINKIEM