Aktualności
[50 historii] Małgorzata Sarnat – szczęśliwe piłkarskie przypadki kontynuatorki rodzinnych tradycji
Nazwisko Sarnat znają chyba wszyscy kibice piłki nożnej w Krakowie. Ryszard Sarnat w latach 60. i 70. ubiegłego wieku był napastnikiem Wawelu, Cracovii i Wisły, w barwach tej ostatniej został nawet wicekrólem strzelców I ligi (czyli dzisiejszej ekstraklasy). Artur, syn Ryszarda, jako bramkarz rozegrał dla Wisły i Polonii Warszawa 181 meczów na najwyższym ligowym szczeblu w Polsce. W barwach Białej Gwiazdy przeżył też piękną przygodę w europejskich pucharach, rywalizując między innymi z Parmą, FC Porto, Barceloną czy Interem Mediolan. Małgorzata, córka Artura i wnuczka Ryszarda, dorastała więc w prawdziwie piłkarskiej rodzinie, lecz…
– Rodzice nie chcieli mnie zapisać na treningi. Uważali, że piłka nożna to nie jest sport dla dziewczynek. Nie buntowałam się. Nie naciskałam. Temat pojawiał się kilka razy, ale gdy rodzice mówili „nie”, pokręciłam nosem, coś odburknęłam, ale to było wszystko. Myślę, że trochę inaczej byłoby, gdyby ktoś pokazał mi futbol bliżej, gdybym zaczęła, spróbowała i zostało mi to odebrane. Wtedy moja reakcja mogłaby być inna. Trenowałam siatkówkę, to miała być moja sportowa droga. Niestety, pojawiły się kontuzje i musiałam zrezygnować. Próbowałam też piłki ręcznej, byłam na kilku treningach. Sport fajny, ale to nie było to, nie czułam tego tak mocno jak mama – wspomina Gosia. Dodajmy, że mama, jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Tochowicz, grała w piłkę ręczną w barwach Cracovii.
Mimo szlabanu na treningi piłkarskie, Gosia Sarnat przesiąkała w domu sportem.
– Do dziś sport odgrywa w naszej rodzinie bardzo dużą rolę. Nie musimy się nawet kierunkować tylko na piłkę nożną. Oglądamy i emocjonujemy się też innymi dyscyplinami, zwłaszcza zespołowymi. Oprócz tego jest jednak jeszcze milion innych tematów. Nie samą piłką żyje człowiek. Wielka różnorodność, ale sport zawsze był – podkreśla.
Ciągnęło jednak wilka do lasu, a raczej Gosię na piłkarskie boisko. W lipcu 2020 roku, w wieku 25 lat, a więc gdy rodzice już raczej zabronić tego nie mogli, trafiła w końcu na trening. Do Wawelu, który szykował drużynę do debiutanckiego sezonu w V lidze.
– Troszeczkę przypadkiem i dzięki Facebookowi. Znajoma, z którą studiowałam, udostępniła na swojej tablicy post z informacją o naborze. Stwierdziłam: „Dlaczego nie? Dlaczego nie spróbować?”. I tak się zaczęło. Poszłam na pierwszy trening i później już nawet przez myśl mi nie przeszło, by zrezygnować. To było super doświadczenie, tym bardziej że, jak już mówiłam, od zawsze lubiłam sport w ogóle, a piłkę nożną w szczególności. Nigdy nie miałam jednak okazji spróbować jej w takim zorganizowanym wydaniu. Zaczęłam w wieku 25 lat, późno, ale nie krzywduję sobie ani trochę. Formę trzeba trzymać cały czas, niezależnie od wieku. To też dodatkowy plus. Wcześniej z piłką miałam tyle wspólnego, co pokopać z chłopakami w szkole albo z pobawić się z przyjaciółką w kapkowanie – mówi Gosia.
Kapkowanie, czyli żonglerka, podbijanie piłki w taki sposób, by nie dopuścić do jej kontaktu z podłożem (wyjaśniamy to, bo w różnych częściach Polski ta zabawa różnie się nazywa).
– Co do swoich rekordów się nie wypowiem, bo nie liczę odbić, nie mierzę czasu. To zabawa, rozrywka. Jak jest chwila i fajna pogoda, a czasem nawet niekoniecznie, po prostu wychodzę i kapkuję. Teraz jest okazja i na treningach, i z przyjaciółką. Czasem mamy taki zryw, że bierzemy piłkę i co by się nie działo, to jest nasz czas na kopanie. A może w końcu trzeba zacząć liczyć te kapki? – zastanawia się córka i wnuczka byłych piłkarzy.
Wawel to specyficzna drużyna. Zwykle, zwłaszcza w niższych ligach, w piłkę grają uczennice i studentki. W Wawelu nie ma żadnej zawodniczki o takim statusie. Tworzą ją dojrzałe kobiety w wieku 23–41 lat. Nie myślą o profesjonalnych karierach. Po prostu chcą się dobrze bawić.
– Mogę się posunąć do stwierdzenia, że mamy najwyższą średnią wieku, ale to nasz plus. Z tymi karierami, to faktycznie raczej nie, ale spotykamy się dla pasji, z pasji, po to, by robić to z całego serca. Dziewczyny są rewelacyjne, świetnie się dogadujemy, jest nas ponad 30, co czyni nas jedną z najliczniejszych drużyn. To nasza radość. Nie wiemy, jak daleko zajdziemy, bo to jest sport, nigdy tego nie wiadomo. Łowcy talentów na nasze mecze raczej nie zajrzą, ale w ogóle nam to nie przeszkadza. Chcemy to dalej robić – nie ukrywa nasza bohaterka.
Zabawa, zabawą, ale w parze z nią idą wyniki. Wawel jesienią wygrał wszystkie 10 meczów. Paradoksalnie, chyba najwięcej problemów krakowskiemu zespołowi sprawił Dunajec Nowy Sącz, który nie zdobył nawet punktu. Przełamanie nastąpiło dzięki Gosi Sarnat.
– To był nasz pierwszy mecz, gdy nie padła żadna bramka w pierwszej połowie. Po przerwie trenerka wpuściła mnie na boisko, na pozycję napastnika. Nie musiałam długo czekać, by nadarzyła się okazja, praktycznie cała lewa strona była wolna. Dobiegłam do piłki, szybki strzał prawą nogą. Nie zarejestrowałam momentu, w którym piłka wpadła do bramki, bo wpadła na mnie przeciwniczka i obie wylądowałyśmy na ziemi, ale jak tylko usłyszałam dziewczyny z drużyny, już wiedziałam, co się stało. Fajnie, bo ten gol otworzył nam mecz. Wiadomo, przy wyniku 0:0 gra się trudniej. Gdy pada pierwszy gol, łatwiej o następne. Cieszyłam się tym bardziej że to były moje pierwsze mecze, nie jestem jeszcze obyta, także z pozycją na boisku. Wiadomo, kopać można, ale mecz ligowy to już inny poziom. A im dłużej się coś robi, tym człowiek pewniejszy – opowiada o swoim historycznym trafieniu Gosia.
Historycznym z jeszcze jednego powodu. Zdała je bowiem mając na stopach buty, w których to samo robił jej dziadek kilkadziesiąt lat temu.
– Od razu uprzedzam, że nie mam wielkiej stopy! – śmieje się piłkarka. – Nie było nacisków ze strony rodziny, żeby tworzyć jakąś pompatyczną historię. Zupełnie nie. Wyszło to przypadkiem. Dziadek podarował mi buty już jakiś czas temu, gdy w czasach szkolnych szykowałam się do zawodów. Poszłam do dziadka z prośbą, by pożyczył mi korki, bo będziemy grać na boisku, a ja nie mam swoich, a bez sensu kupować na trzy mecze. Proza życia. Dziadek oczywiście się zgodził. Były o rozmiar za duże, ale jak zakładałam piłkarskie skarpety, nie robiło to różnicy. Od tamtej pory te buty u mnie leżały, aż w końcu znów się przydały. Nie były pierwszej świeżości, przeżyły swoją historię. Teraz już do gry się nie nadają, ale mam za duży sentyment, by je wyrzucić. Zostają u mnie w szafie. Będą się wiązać ze wspaniałymi wspomnieniami – dodaje.
Z Dunajcem Sarnat zagrała w ataku (jak dziadek), ale w sparingach grywała też na bramce (jak tata). Którą pozycję woli?
– Nie potrafię odpowiedzieć. Sama jeszcze nie wiem, gdzie się widzę. Wiadomo, strzelać gole jest rewelacyjnie, ale bronić bramki również. Adrenalina po udanej interwencji jest niesamowita. Obydwie te pozycje mają plusy i minusy. Za mną dopiero kilka miesięcy grania w ligowej drużynie. Może moją docelową pozycję poznam wiosną. Jeżeli tylko będę miała wybór, to na coś się w końcu zdecyduję. W tym momencie wspieram drużynę jak tylko mogę i gdzie jest potrzeba, tam się stawiam – deklaruje zawodniczka.
Jako bramkarka spróbowała w grudniu swoich sił w blind footballu. W barwach Fundacji Nie Widząc Przeszkód wzięła udział w rozgrywanym w Krakowie turnieju o Puchar Polski.
– Znów przypadkiem. Dwa dni przed rozgrywkami okazało się, że drużyna nie ma bramkarza. Światek piłkarski jest mały. Chłopak mojej koleżanki z drużyny trenuje blindfootballową drużynę Wisły i brał udział w organizacji turnieju. Napisał do mnie, czy jestem chętna, bo widział mnie w akcji w halowym turnieju mikołajkowym organizowanym przez Wawel, w którym nieźle wypadłam. Ja jestem taka, że idę w ciemno we wszystko, a jeśli to jest związane ze sportem, to już zupełnie rewelacja – mówi Gosia.
Dla osoby bez doświadczenia w blind footballu, impreza okazała się ogromnym wyzwaniem.
– Po pierwsze był stres, bo na co dzień nie mam styczności z osobami niewidomymi. To jest niesamowite, że ci ludzie wychodzą na boisko i grają. Naprawdę grają, bo to nie jest tak, że piłka, a przede wszystkim zawodnicy latają po boisku bez ładu i składu. Potrafią się świetnie komunikować i strzelają piękne gole. Po drugie był stres, wcześniej nie miałam styczności z tym sportem, a jego specyfika jest zupełnie inna niż klasycznej odmiany futbolu. Zdążyłam tylko trochę poczytać i pooglądać w internecie, jak to wygląda. Bramkarz jest jedyną osobą, która widzi, więc musi kierować zawodnikami. Podpowiadać, gdzie mają iść, gdzie jest piłka, co się dzieje na boisku. A przypomnę, że chłopaków poznałam tuż przed turniejem, w ferworze walki zapominałam nawet ich imion. Szybko opracowaliśmy sobie jednak sposób komunikacji, nie było źle. Piłka jest cięższa i ma wszyte metalowe blaszki, bo musi wydawać dźwięk, musi grzechotać. Gdy się nią dostanie, nie jest to przyjemne. Kolejna rzecz, o której przed turniejem nawet nie pomyślałam, to fakt, że bramkarzowi bardzo trudno przewidzieć, gdzie strzeli rywal. On nie patrzy w światło bramki, nie ustawia się, nie przygotowuje do strzału. Wszystko dzieje się znienacka. Język ciała jest zupełnie inny niż w „normalnej” piłce, nic nie można z niego wyczytać. Jedna wielka niespodzianka – dzieli się spostrzeżeniami o blind footballu nasza bohaterka.
Wiele wskazuje, że na grudniowym Pucharze Polski przygoda Gosi z tą odmianą piłki nożnej się nie zakończy. Dostała propozycję, by tym razem odwiedzić na treningu drużynę Wisły i jeszcze bardziej zagłębić się w temat.
– Nie sądzę, żebym regularnie przychodziła na zajęcia, ze względu na czas, bo oznaczałoby to dwa dodatkowe treningi w tygodniu. Zamierzam jednak skorzystać z zaproszenia, pojawić się kilka razy, spróbować także blind footballu z perspektywy zawodnika z pola. Jestem bardzo ciekawa jak to jest, gdy się nic nie widzi i w dodatku gra w piłkę – zdradza bramkarka i napastniczka.
Piłka nożna zajmuje poczesne miejsce na liście życiowych pasji Małgorzaty Sarnat, ale nie jest na niej jedyna. Nie mniej ważna jest motoryzacja.
– Nie mam pojęcia, skąd to się u mnie wzięło, ale uwielbiam. Uwielbiam samochody, uwielbiam motocykle i tę adrenalinę, której dostarczają sporty motoryzacyjne. Jeszcze nie próbowałam tego na poważnie, startowałam tylko w amatorskim wyścigu samochodowym. Niedługo będę przechodzić szkolenie ze sportowej jazdy samochodem. To są takie moje cieszynki. Bardzo to lubię, motoryzacja pozwala mi się oderwać od wszystkiego, co mnie otacza. Wyżyć się, zażyć adrenaliny. Gdy codzienność mnie zmęczy, idę sobie na tor albo taki kurs, jest totalny reset i mogę dalej działać we wszystkich innych dziedzinach, w które się angażuję – opisuje swój sposób na relaks piłkarka Wawelu Kraków.
W ubiegłym roku do czterech kółek doszły dwa. Gosia zrobiła prawo jazdy na motocykl i kupiła Hondę Hornet.
– Ma trochę i z motocykla sportowego, i z turystyka. Jak na pierwszy raz, to był dobry wybór – charakteryzuje swój zakup.
Na razie jeździ głównie po mieście, najczęściej w towarzystwie taty, również zapalonego motocyklisty.
– Zdarza nam się też organizować wycieczki, ale niezbyt dalekie, bo to mój pierwszy rok jazdy i nie chcieliśmy szaleć z odległościami. To zupełnie inna technika prowadzenia pojazdu niż w przypadku samochodu. Trzeba być bardziej skupionym, pewnym na drodze, pewnym sprzętu i swoich umiejętności. Mam plan, by coś zrobić w kierunku sportowej jazdy motocyklem, ale to nie tak szybko, za jakiś czas. Wcześniej chciałabym bardziej zainteresować się technicznymi aspektami motoryzacji. Auto po prostu oddaje się do mechanika, motocykl to taka rzecz, że fajnie by było, gdyby się samemu wiedziało co tam jest, jak to działa i co należy zrobić – kreśli plany Gosia.
Jest w nich jeszcze jedno wyzwanie, które nazwać ekstremalnym, to nic o nim nie powiedzieć. Chodzi o kurs kaskaderski.
– Siedzi mi w głowie cały czas. Na razie muszę się do niego przygotować, bo nie zaczyna się takiego kursu ot tak. Trzeba być przygotowanym fizycznie i posiadać określone umiejętności. Na początku jest coś, co nazwałabym rekrutacją, deklarowane umiejętności są weryfikowane. Sprawdzają, czy kandydat nadaje się do wzięcia udziału w kursie. Jestem taka, że gdy już sobie coś postanowię, to dążę do tego, żeby zrealizować swój cel. Ten kurs jest jednym z takich celów. Nie jestem pewna, czy uda się w tym roku, ale kiedyś na pewno taki kurs przejdę – zapowiada 26-latka.
Słuchając opowieści o tych wszystkich pasjach, aż trudno uwierzyć, że Małgorzata Sarnat pracuje za biurkiem w korporacji.
– Wcześniej byłam menedżerem do spraw personalnych i administracji, obecnie zajmuję się finansową obsługą firmy. Uwielbiam swoją pracę. Uwielbiam finanse, bardzo mi to odpowiada. Faktycznie moja droga zawodowa mocno kontrastuje z tym, co robię po pracy, ale co ja na to poradzę? W ogóle mi to nie przeszkadza – podsumowuje Gosia.
Irena Kwiatkowska w serialu Czterdziestolatek mówiła o sobie: „Ja jestem kobieta pracująca, żadnej pracy się nie boję”. Gosia Sarnat może więc powiedzieć: „Ja jestem kobieta pasjonująca, żadnej pasji się nie boję”.
Szymon Tomasik
Bohaterami cyklu „50 historii” byli wcześniej:
Jacek Paszulewicz – tekst POD TYM LINKIEMKamil Walczak – tekst POD TYM LINKIEM
Jerzy Rejdych – tekst POD TYM LINKIEM
Mateusz Cieśliński – tekst POD TYM LINKIEM
Leszek Zawadzki – tekst POD TYM LINKIEM
Filipe Felix – tekst POD TYM LINKIEM
Jacek Sobczak – tekst POD TYM LINKIEM
Przemysław Nadobny – tekst POD TYM LINKIEM
Norbert Pamfil – tekst POD TYM LINKIEM