Aktualności

[50 historii] Jacek Paszulewicz buduje jeden klub, ratuje drugi i czeka na ofertę z ekstraklasy

PIŁKA DLA WSZYSTKICH11.03.2020 

Jacek Paszulewicz dwa razy był mistrzem Polski, grał w Chinach, gdzie zrujnowano jego zdrowie, skończył studia prawnicze, a dziś buduje Jaguara Gdańsk, odbudowuje Bałtyk Gdynia i czeka na ofertę trenerską z ekstraklasy. Zapraszamy do lektury pierwszej z cyklu „50 piłkarskich historii”.

Z Jackiem Paszulewiczem spotykamy się przy okazji meczu pomorskiej IV ligi Jaguar Gdańsk – GKS Przodkowo. 43-latek (107 meczów i 11 goli w ekstraklasie w barwach Łódzkiego KS, Polonii Warszawa, Śląska Wrocław, Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, Widzewa Łódź, Wisły Kraków i Górnika Zabrze) jest współtwórcą i dyrektorem mogącej pochwalić się złotym certyfikatem PZPN Akademii Piłkarskiej Jaguar Gdańsk. Piłkę nożną trenuje w niej około 550 dzieci. Tereny, na których klub gospodaruje, przypominają wielki plac budowy. Mecz z GKS-em był pierwszym oficjalnym spotkaniem rozgrywanym na nowym boisku wyposażonym w sztuczną nawierzchnię.

– Mamy też główne boisko naturalne, wykorzystywane przez nasz pierwszy zespół praz zespoły ekstraklasy przyjeżdżające do nas na rozruch przy okazji meczów z Lechią. Trwają prace nad przedłużeniem i wymianą nawierzchni na drugim sztucznym boisku. Jest 90-metrowa hala, w której znajdują się dwa boiska, salka fitness i salka do treningu indywidualnego. Zaplecze socjalne mamy w 12 kontenerach. Zostało jeszcze miejsce na jedno boisko, które oczywiście mamy w planach wybudować, jesteśmy też na etapie projektowania budynku klubowego. Wszystko zamknie się pewnie w kosztach wynoszących około 10 milionów złotych – wylicza Paszulewicz. – Będzie to najlepsza baza na Pomorzu. Nikt, może poza Gedanią, która korzysta po części z miejskich, a po części ze swoich obiektów, takiej nie posiada – cieszy się nasz rozmówca.

Teren, na którym to wszystko się znajduje, jest własnością miasta. Jaguar otrzymał go w długoterminowy wynajem. – Bardzo długoterminowy – dodaje dyrektor. – Za wszystkie inwestycje i rachunki płacimy my, jako Jaguar Gdańsk. Do kieszeni sięgają też prezes Michał Jadanowski i działacz Jacek Paszulewicz. Są firmy, które nas wspierają, korzystamy też oczywiście z programów ministerialnych. Głównym sponsorem Jaguara są jednak rodzice. Mamy 550 dzieci. Rodzice mają realny wpływ na to, co się tutaj dzieje. Jeśli są składki, stać nas na inwestycje. Nie przychodzimy co chwilę do miasta mówiąc: „Dajcie nam”. Raz dostaliśmy obiekt i sami na nim gospodarujemy. Mamy 14 juniorów w pierwszym zespole, stawiamy bardzo mocno na stworzenie im ścieżki rozwoju. Nie ma możliwości, że kaprys władz miasta czy sponsora spowoduje, że zostanie tu pustynia. Próbujemy układać to w taką stronę – podkreśla trzykrotny mistrz Polski (2000 z Polonią Warszawa, 2003 i 2004 z Wisłą Kraków).

45-letni Remigiusz Sobociński w barwach GKS Wikielec wciąż imponuje formą w warmińsko-mazurskiej IV lidze. 42-letni Daniel Pliński, siatkarski mistrz Europy i wicemistrz świata, właściwie dopiero rozpoczyna swoją przygodę w barwach B-klasowej Zatoki Puck. 43-letni Paszulewicz w piłkę nie gra już 13 lat.

– Przegrałem ze zdrowiem. Ostatnią kontuzją, było zerwanie ścięgna Achillesa, w barwach Górnika Zabrze. Powrót byłby dość trudny, w dodatku już wtedy przylgnęła do mnie łatka kontuzjogennego, bo faktyczne, we wcześniejszych dwóch latach borykałem się z różnymi problemami. Stwierdziłem, że to już czas, żeby zejść ze sceny na w miarę wysokim poziomie, a nie dogrywać emeryturę w II czy III lidze. Dziś nawet rekreacyjne kopanie z kolegami w Klasie B nie wchodzi w rachubę. Jestem zakwalifikowany do operacji wymiany biodra. Z futbolu musiałem całkowicie zrezygnować. Na szczęście nie w ogóle ze sportu. Basen, rower, sporty zimowe czy kitesurfing – na to mogę sobie pozwolić – wylicza rosły (197 cm wzrostu) mężczyzna.

Skąd u niego zamiłowanie do kitesurfingu?

– Po skończeniu grania przez trzy lata okres od maja do października spędzałem na Półwyspie Helskim. To był czas, kiedy poszedłem też na dzienne studia prawnicze. Tak się akurat układało z nauką, że miałem możliwość przeniesienia się na półwysep, gdzie zaraziłem się kitesurfingiem. Wciągnąłem w to później brata, teraz syn też pływa na „kajcie” – opowiada fan tego sportu.

Na studiach mylony z wykładowcami

Rozpoczęcie w wieku 31 lat dziennych studiów, w dodatku tak wymagających jak prawnicze, to nietypowa życiowa droga, zwłaszcza dla byłego zawodowego piłkarza.

– Byłem w wieku prowadzących zajęcia. Gro z tych ludzi było doktorantami. Często studenci też brali mnie za wykładowcę. Udało się skończyć studia, choć życia studenckiego raczej nie zasmakowałem. To już nie był ten czas, chociaż oczywiście byłem na połowinkach i imprezie po obronie pracy magisterskiej. Kończyłem studia w wieku 35 lat, reszta koleżanek i kolegów z roku miała 23–24 lata. Przeskok potężny, różne pokolenia – twierdzi prawnik, który jednak na aplikację nie poszedł. – Wróciłem do piłki, zająłem się trenerką. Aktualnie mam otwarty przewód doktorski na Akademii Wychowania Fizycznego, jestem w trakcie pisania doktoratu. Zajmuję się fizjologią, badam obciążenia w okresie startowym drużyn ekstraklasy i I ligi, używając systemu Catapult. Porównujemy to, co zawodnicy robią w tygodniu do tego, jaka praca jest wykonywana w czasie meczu mistrzowskiego – opowiada.

Zdaniem Paszulewicza, chroniczne kłopoty ze zdrowiem i przedwczesne zakończenie kariery niekoniecznie są pokłosiem wzrostu, genów czy nierozważnego treningu w młodym wieku. Mają swoje źródło kilka tysięcy kilometrów od rodzinnego Gdańska – w chińskim Chengdu, gdzie w 2004 roku grał w klubie Wuniu.

– W dziewięć miesięcy schudłem 12 kilogramów. Reżim treningowy był okrutny, zwłaszcza po zmianie trenera. Zaczynaliśmy sezon z niemieckim szkoleniowcem, później zwolniono go i zatrudniono Chińczyka. Powiem szczerze, że to, co wtedy robiliśmy, przerażało mnie. Wiedziałem, że przyjdą tego konsekwencje. Po przyjeździe z Chin przygotowywałem się do rundy z Wisłą Kraków, w ostatnim dniu okienka transferowego miałem odejść do Górnika Zabrze. Pojechałem na trening i doznałem zmęczeniowego złamania kości w stopie. Wyczerpanie organizmu. Później dwukrotnie ta kontuzja się odnawiała, według lekarzy podświadomie oszczędzałem tę nogę i zerwałem Achillesa w drugiej – wspomina.

Propozycja nie do odrzucenia

Dziś Chiny nie wydają się już tak egzotycznym kierunkiem transferowym, jak miało to miejsce w kilkanaście lat temu. Jak więc do Państwa Środka trafił Jacek Paszulewicz?

– Zbieg okoliczności. W ostatnich dniach okienka transferowego w Europie Wisła zrobiła potężny zaciąg. Przyszli Radek Majdan, Tomek Kłos, Nikola Mijailović, łącznie bodajże pięciu zawodników defensywnych. Podczas rozmowy z trenerem Kasperczakiem usłyszałem, że nie będę jego pierwszym wyborem, a na ówczesnym etapie życia i kariery chciałem grać, a nie siedzieć na ławce, nawet w drużynie mistrzowskiej. Nie interesowało mnie to, zwłaszcza że byłem po dobrym sezonie. W Europie zamknęło się jednak okno transferowe i jedyną opcją była Azja. Dostałem zaproszenie na weekend, na rekonesans. Poleciałem zobaczyć, jak wygląda klub i jak wszystko jest zorganizowane. I niestety dostałem ofertę, której nie mogłem odrzucić. Po dwóch miesiącach kilku kolegów z Wisły dzwoniło do mnie, czy w moim klubie nie potrzebują nowych zawodników – śmieje się były obrońca. – Już wtedy Chiny to była moc, a pieniądze, które się tam płaci, trudno przyrównać do innych rynków. W Chinach podatki płacą kluby, więc gdy ktoś zarabia kwotę „x”, to rzeczywiście tyle zarabia, nie musi odprowadzać połowy kwoty kontraktowej – wyjaśnia.

Wkrótce chiński kierunek obrali na przykład inni byli Wiślacy: Bogdan Zając czy Marek Zając, który zresztą w Chinach założył rodzinę, mieszka do dziś i pracuje jako trener.

Pierwsze trzy miesiące w 12-milionowym Chengdu Paszulewicz spędził sam. Później dołączyła do niego ówczesna dziewczyna.

– Prowadziliśmy normalne życie, w przeciwieństwie do chińskich kolegów zespołu, skoszarowanych w ośrodku treningowym. W tym samym czasie trafił do mojego zespołu Ibrahim Sunday, Nigeryjczyk i Wiślak, który wcześniej kilka lat spędził w Polsce. Trzymaliśmy się razem, na początku także z kolegą z Rosji. Miałem okazję grać przeciwko Nigeryjczykowi Tijaniemu Babangidzie czy Niemcowi Jörgowi Albertzowi, który najlepsze lata spędził w Glasgow Rangers. Zaczynał się przełom, do Chin przyjeżdżało coraz więcej obcokrajowców. Ludzie jeżdżą tam zarabiać pieniądze, ale Chińczykom nie wypaliło to chyba tak, jak zamierzali. Przyjezdni się izolują, nie chcą się asymilować, żyją w enklawach. Ja też mieszkałem na osiedlu strzeżonym, samowystarczalnym. Nie trzeba było z niego wychodzić, mieliśmy wszystko pod ręką. Zamysł był chyba trochę inny – chcieli nie tylko podnieść poziom rozgrywek, ten projekt miał się też sprzedawać i zwracać – analizuje nasz rozmówca.

Na ratunek 90-latka

Dziś – poza pracą nad rozwojem Jaguara, Paszulewicz jest zaangażowany w ratowanie Bałtyku Gdynia. Kilka miesięcy temu 90-letnie klub został oszukany przez pseudosponsora i groził mu upadek. Były piłkarz, trener i prawnik został jego prezesem.

– Jestem zadowolony, że wiosną przystąpiliśmy do rozgrywek, a poważnie rozważaliśmy inny wariant. Udało się poukładać sprawy organizacyjno-finansowe. Przebudowaliśmy zespół na tyle, że jesteśmy w stanie powalczyć o utrzymanie, ale czy to się uda – trudno powiedzieć. Na pewno po 1 lipca Bałtyk będzie istniał. Spadek do IV ligi nie będzie dramatem, ale w założeniu, że zaraz się dźwigniemy i powalczymy o awans. Poproszono mnie, żebym był gwarantem pewnych rzeczy w kontekście współpracy z miastem oraz ludźmi i podmiotami, w relacji z którymi doszło do nadużyć. Trzeba było doprowadzić do ugód, spłacić pewne zobowiązania. Pomogłem na tyle, że Bałtyk wystartował i dogra tę rundę. Jestem chyba trochę za młody na prezesa i nie bardzo się widzę w tej roli na dłuższą metę. Nie ukrywam, że ciągnie mnie do trenerki i na tym polu chciałbym się realizować – deklaruje były szkoleniowiec Olimpii Grudziądz (od listopada 2015 do stycznia 2018, wcześniej sześć meczów w maju i czerwcu 2015), GKS-u Katowice (od stycznia do września 2018) i Widzewa Łódź (od połowy kwietnia do połowy maja 2019). Zwłaszcza te dwa ostatnie przystanki trudno uznać za udane.

– W Katowicach, w mojej pierwszej rundzie pracy, włączyliśmy się do walki o awans do ekstraklasy, na co chyba nikt nie liczył, gdy w styczniu przejmowałem zespół na 7. miejscu w tabeli. Druga runda faktycznie była nieudana, po dziewięciu spotkaniach moja praca dobiegła końca. Epizod z Widzewem trudno rozpatrywać jako długofalową pracę i oceniać jej efekty. Zespół był w takim a nie innym stanie. Rozegraliśmy dziewięć spotkań w półtora miesiąca. Potrzebny był impuls, uważam, że nastąpił. Już po moim odejściu władze opublikowały raport dotyczący przygotowania zawodników do rundy wiosennej. Był miażdżący, według tych badań i wskaźników zespół nie miał szans awansować do I ligi. Oczywiście, to wyszło po czasie – twierdzi.

Telefon na razie nie dzwoni

Znacznie lepiej układały się losy trenera Paszulewicza w Grudziądzu.

– W pierwszym sezonie w Olimpii – z 10 punktów po jesieni wybroniliśmy się przed spadkiem, wiosną zdobyliśmy 33 punkty. Drugi sezon – zabrakło nam punktu do awansu do ekstraklasy, wygraliśmy klasyfikację Pro Junior System, w niemal każdym meczu graliśmy sześcioma młodzieżowcami. Dzisiaj nie ma zespołów, które potrafią powtórzyć ten wyczyn. Zdaję sobie sprawę, że poszła w Polskę opinia „dobry trener, tylko wyników nie ma”. Trochę tak z nami szkoleniowcami jest. O Leszku Ojrzyńskim też mówi się, że to przeciętny trener na przeciętne zespoły. Uważam, że jest dokładnie odwrotnie. Gdy zespół dobrze funkcjonuje, trener powinien być jak lekarz – ma tylko nie szkodzić. A gdy trafiasz na materiał ludzki, na który trafił w Koronie czy w Arce trener Ojrzyński, nie można patrzeć na to inaczej niż tak, że wycisnął z tych drużyn, ile się dało – uważa Jacek Paszulewicz.

Na razie telefon z propozycjami powrotu na ławkę nie dzwoni.

– Umówiłem się w Bałtyku, że gdyby przyszła oferta z ekstraklasy, na pewno bym z niej skorzystał i próbowalibyśmy rozwiązać jakoś temat prezesury. Jeśli chodzi o propozycje z niższych lig, to co by się nie działo – do czerwca zostaję w Gdyni. Na razie jest cisza, ale karuzela trenerska właśnie znowu ruszyła i nie wiadomo, co wydarzy się za chwilę. Jeżeli miałbym pracować w niższej lidze, to ogrom pracy mamy w Jaguarze czy Bałtyku. Nie trzeba jechać w Polskę za parę złotych i słuchać niewybrednych komentarzy kibiców, do których oczywiście mają prawo. Nie widzę możliwości, potrzeby ani chęci realizacji się w takiej roli. Jeśli trzeba będzie, skupię się na pracy na miejscu. Nie mam z tym problemu – podkreśla były piłkarz, a wciąż czynny trener, dyrektor i prezes.

Szymon Tomasik

Zobacz również

© PZPN 2014. Wszelkie prawa zastrzeżone. NOWY REGULAMIN ŁNP od 25.03.2019 REGULAMIN PROFILU UŻYTKOWNIKA PZPN Polityka prywatności