Aktualności
[100 meczów na 100-lecie PZPN] LKS Niedźwiedź – Piliczanka Pilica (81/100)
21 września 2019, godz. 17:00, 7. kolejka małopolskiej klasy okręgowej (grupa Kraków I), Niedźwiedź, ul. 3 Maja.
LKS NIEDŹWIEDŹ – PILICZANKA PILICA 0:3.
MECZ NR: 81/100.
PRZEJECHANE KILOMETRY: 38, z wcześniejszego meczu w Kryspinowie . Wszystko wyliczone co do minuty, więc marginesu na błądzenie nie było. A historia miejscowego klubu zna taki przypadek, gdy w czasach występów LKS-u w III lidze (początek XXI wieku) Niedźwiedzie pomylili arbitrzy i pojechali nie do tego, co trzeba. Na szczęście kilkanaście lat później możemy już sobie pozwolić na skorzystanie z nieco innych technologii niż wtedy. Stadion jest obiektem w cyfrowych mapach światowego potentata, więc trafiliśmy jak po sznureczku.
TEMPERATURA: 17 stopni Celsjusza. Nadal bardzo przyjemnie, choć pod koniec trzeba już było nieodwołalnie zarzucić coś solidniejszego na grzbiet.
BILETY: Brak. Na początku drugiej połowy na trybunę ruszyła delegacja, zbierająca do eleganckiego klasycznego pucharu dobrowolne datki od rozkoszujących się widowiskiem.
Pierwszym kilkunastu darczyńcom inkasenci rewanżowali się klubowymi smyczami. Oczywiście ostatnią otrzymał kibic zasilający klubowy budżet tuż przed nami. Z pustymi rękami jednak z Niedźwiedzia nie wyjechaliśmy.
A komu jeszcze było mało gadżetów, mógł ściągnąć sobie meczowy plakat.
Zwłaszcza ten egzemplarz – z błędem – wyjątkowo cenny!
SPIKER: Brak.
CATERING: Załapaliśmy się na pomeczowy.
I całe szczęście, bo w przeciwnym wypadku moglibyśmy nie doczłapać do samochodu, bo wcześniejszy posiłek zjedliśmy o 10 rano. Kiełbaska znakomita.
TABLICA WYNIKÓW: Brak.
TOALETA: Owszem.
Inżynier-konstruktor mierzył chyba jednak nie więcej niż 170 cm wzrostu i dzieło skroił pod siebie. My, wzrostu trochę (a nawet trochę bardziej niż trochę) słuszniejszego, za żadne skarby nie dalibyśmy rady złożyć się tak, by skutecznie z toalety skorzystać. Na szczęście życzliwi gospodarze nie stwarzali problemów z wejściem do budynku klubowego.
Na mecz do Niedźwiedzia trafiliśmy na mocy demokratycznej decyzji internautów, którzy zdecydowali o tym podczas głosowania na Facebooku. I choć nie wiemy, jak było na konkurencyjnych zawodach sportowych (Gościbia Sułkowice – Karpaty Siepraw), to bez względu na to serdecznie dziękujemy głosującym za wysłanie nas akurat do tej przepięknie nazywającej się miejscowości w gminie Słomniki.
LKS Niedźwiedź należy do grupy klubów z niższych lig potrafiących korzystać z dobrodziejstw mediów społecznościowych i za ich pomocą zawalczyć o pozytywny szum wokół siebie oraz dać się poznać fanom piłki właściwie w całej Polsce. Naprzód Świbie, Piasek Potworów, Fairant Kraków czy oczywiście Coco Jambo Warszawa – LKS gra z nimi w tej samej lidze. Za tę stronę działalności klubu z Niedźwiedzia odpowiada Tomasz Kawa, na boisku lewy obrońca, poza nim pracujący w marketingu.
33-latek na co dzień mieszka w Krakowie. Jak trafił do Niedźwiedzia?
– Grałem w drużynie w wiosce obok, gdzie ściągnął mnie kolega, który później tu odszedł. Do Niedźwiedzia trafił też trener tamtego zespołu. Namawiali mnie chyba przez trzy rundy, aż w końcu się skusiłem – mówi Tomek, który już na początku swojej przygody z klubem z Niedźwiedzia musiał gasić spory pożar. ESC Gaming, duża niemiecka organizacja e-sportowa, oskarżyła LKS o plagiat herbu, twierdząc przy tym, że za projekt zapłaciła ogromne pieniądze.
– Zażądali od nas zmiany herbu w ciągu tygodnia. W przeciwnym razie wystąpią przeciwko nam na drogę prawną. Koszty sądowe, a już zwłaszcza porażka w tej sprawie oznaczałaby upadek klubu, nie byłoby go stać na dalsze funkcjonowanie. Jesteśmy przecież amatorską drużyną bez sponsora, która utrzymuje się z gminnych dotacji i składek członków klubu – mówił wtedy portalowi onet.pl Kawa.
Na szczęście sprawa rozeszła się po kościach. Przynajmniej na razie.
– Skontaktowałem się z ESC Gaming, zgodnie z prawdą napisałem, że nie wiem, kto jest autorem tego logo. Zaproponowałem też współpracę, z której korzyści mogłyby odnieść obie strony – mocna ekipa gamingowa i klub z niskiej ligi. Rozmawialiśmy, rozmawialiśmy, aż w końcu ta ekipa się rozpadła. Dostałem kontakt do innego człowieka, wysyłałem wiadomości, ale bez żadnego odzewu od kilku miesięcy – opowiadał po meczu z Piliczanką Tomasz Kawa.
A oto wcześniejsze wersje herbu (kolejność chyba przypadkowa).
Za Tomkiem Kawą ciekawy życiowy epizod. Pół roku mieszkał w bardzo egzotycznym miejscu.
– Tuż po ślubie żona została przez pracodawcę „przerzucona” na Filipiny. Sędziowała tam też mecze koszykówki, czym również zajmuje się w Polsce. Wyjechaliśmy razem, ja pracowałem zdalnie dla firmy, z którą wcześniej współpracowałem. W piłkę grałem tam w różnych turniejach. Obowiązywała w nich zasada, że minimum jedną zawodniczką w drużynie musi być kobieta. U nas grały trzy. Miałem nawet propozycję pójścia na trening zespołu z tamtejszej ekstraklasy, ale trenowali w drugim końcu miasta o 5–6 rano albo 22–23 wieczorem, co mnie skutecznie zniechęcało. Wygrałem tam za to bieg Kasama Run na 5 kilometrów, podczas którego przeszedł tajfun i woda momentami sięgała do kostek. Na Filipinach fajnie pojechać gdzieś na weekend, ale mieszkanie na co dzień w 20-milionowej Manili to masakra. Przywiozłem jednak stamtąd tyle wspomnień i anegdot, że mógłbym napisać książkę – wspomina.
Na równie egzotyczną przygodę zdecydowali się dwaj piłkarze LKS-u: Joao Macedo…
… i Bruno Weslley.
To Brazylijczycy. Chyba nie tylko nam pierwszym pytaniem przechodzącym przez głowę w tym momencie jest: „Co Brazylijczycy robią w krakowskiej okręgówce?”. Ich droga nie jest niestety usłana różami i nie wiadomo, czy będzie miała happy end…
– Trafili do nas zimą. Niedaleko mieszka kobieta, która do niedawna miała męża Brazylijczyka i ściągali do Polski jego rodaków, obiecując podobno pracę w II czy III lidze. Bruno jest właśnie od tej pani, Joao był już w Polsce wcześniej, grał w Wierchach Rabka-Zdrój, ale nie podobało mu się tam. Trochę przykra historia. Naobiecywali chłopakom sporo, brali od nich pieniądze i na tym właściwie ich „pomoc” się kończyła. I nie są to jedyni piłkarze w najbliższej okolicy o podobnym losie – opowiadali nam działacze LKS-u.
W Niedźwiedziu właściwie przygarnęli więc zawodników, którzy nie bardzo mieli gdzie się podziać. Zakwaterowano ich w budynku klubowym.
– Szkoda chłopaków. Nie bardzo się tu odnaleźli piłkarsko, chociaż w Brazylii grali – podobno – wyżej niż w okręgówce. I właściwie nie wiadomo, co dalej z nimi. Klub ponosi koszty zakwaterowania, czyli przede wszystkim ogrzewania wygospodarowanego dla nich pomieszczenia. Rachunek za prąd za połowę marca i kwiecień wyniósł 1500 zł. Pieniędzy za grę nie dostają, czasem ktoś prywatnie rzuci stówkę czy dwie. Chodzą dorabiać, ktoś weźmie ich na fuchę na budowę czy do pomocy w zbiorach na polu. Mają czas, bo zespół trenuje dwa razy w tygodniu, choć sami też sporo dbają o formę. Nie stać nas na ich utrzymanie. Dostajemy dotację z gminy Słomniki, ale ona też nie jest za wielka, zwłaszcza, że w Słomnikach jest czwartoligowa Słomniczanka, więc chętnych do dzielenia skromnego tortu jest więcej. Jest też trochę drobnych sponsorów, ale naprawdę w klubie się nie przelewa. Kosiarka, paliwo do niej, dojazdy, sędziowie. Wszystko kosztuje… – wylicza Kawa.
Faktycznie, w grze Macedo i Weslleya widać łatwość, technicznie wyróżniali się na tle innych piłkarzy, ale nie porwali tłumów…
W dodatku obydwaj nie mogą jednocześnie przebywać na boisku. Przepisy dopuszczają możliwość występu tylko jednego piłkarza o statusie amatora spoza Unii Europejskiej. Każdy kolejny musiałby mieć z klubem zawarty zawodowy kontrakt, a na to oczywiście LKS-u nie stać.
Nie jest to życie, o jakim marzyli i wizję którego roztaczali przed nimi ludzie ściągający ich niemal na drugi koniec świata…
Budynek klubowy, w którym mieszkają dziś Macedo i Weslley powstał w latach finansowej i sportowej świetności klubu i drużyny z Niedźwiedzia. W latach 2000–2003 zespół spędził trzy sezony w III lidze, czyli wówczas faktycznie na trzecim poziomie rozgrywek (I liga, II liga i cztery grupy III ligi).
– Sponsor kupował materiały, a ludzie związani z piłką go budowali – wspomina Stanisław Gęgotek, prezes LKS-u.
W klubie nie było jednak dużych pieniędzy. Głównym dobrodziejem było niewielkie w sumie biuro podróży z siedzibą w centrum Krakowa, którego właściciel mieszka w Niedźwiedziu. W 2001 roku był zamach terrorystyczny na World Trade Center, po którym branża turystyczna popadła w kryzys. Dwa lata siłą rozpędu jeszcze interes się kręcił, ale w końcu LKS-u nie było już stać na III ligę. Po sezonie 2002/03 ekipa z Niedźwiedzia spadła do IV ligi, z której wycofała się po rundzie jesiennej kolejnych rozgrywek. Następnych 15 lat spędziła w Klasie A, z której wydostała się dopiero w czerwcu tego roku.
O czasach świetności przypominają nie tylko klubowy budynek i trybuna z krzesełkami prosto z krakowskich tramwajów, ale i klubowa kronika.
To był z pewnością piękny okres dla malutkiego Niedźwiedzia – drużyna w składzie m.in. z Rafałem Grodzickim czy Marcinem Juszczykiem walczyła (i wygrywała!) z takimi firmami jak Cracovia, Korona Kielce czy Sandecja Nowy Sącz.
Te czasy już pewnie nie wrócą, chociaż… Wtedy zapewne też nikt nawet nie marzył o takiej przygodzie.
Szymon Tomasik