Aktualności
ZŁOTO DLA ZUCHWAŁYCH – rozpoczynamy puchar sensacji!
Dotychczas ze zdobycia Pucharu Polski cieszyło się 21 klubów. Najwięcej trofeów wywalczyły Legia Warszawa (16), Górnik Zabrze (6) i Lech Poznań (5). Warto jednak przypomnieć o tych zespołach, dla których triumfy, a także same występy w tych rozgrywkach, są najjaśniejszą kartą w historii. W końcu w Pucharze Polski może wygrać każdy!
1926 – Zapomniana Sparta Lwów
Prace nad powołaniem do życia rozgrywek pod nazwą „Puchar Polski PZPN” ruszyły wiosną 1925 roku. Wówczas to znany krakowski działacz futbolowy, a zarazem pierwszy prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, Edward Cetnarowski, zainspirowany rozgrywkami w angielskim FA Cup, postanowił po raz pierwszy w dziejach polskiej piłki zorganizować tego typu zawody nad Wisłą. Pierwszy Puchar Polski odbywał się w dwóch fazach. Jesienią 1925 roku drużyny rywalizowały w poszczególnych okręgach, a na wiosnę rozegrane zostały spotkania na szczeblu centralnym. W tym czasie równych w całym kraju nie miała sobie Pogoń Lwów. Z Michałem Matyasem w składzie „Portowcy” przez cztery lata z rzędu, począwszy od 1922 roku, sięgali po mistrzostwo Polski, a sam Lwów, obok Krakowa, był wówczas matecznikiem polskiego futbolu.
Foto: Dziennik Nowa Reforma z 6 września 1926
Jednak to nie Pogoń wryła się w pamięć kronikarzy Pucharu Polski. Już w pierwszej – i jak się później okazało – ostatniej przedwojennej edycji tych rozgrywek, siłę lwowskiego futbolu zaprezentowała Sparta. Pozostający w cieniu utalentowanej rywalki zza między klub sensacyjnie wygrał rywalizacje w swoim okręgu , a w ćwierćfinale, po niepozostawiającym złudzeń wyniku 4:0, wyeliminował Sokół Równe. W ten sposób lwowski kopciuszek znalazł się w półfinale rozgrywek, w którym czoła stawić musiał Warcie Poznań. Wyrównane spotkanie dopiero w 81. minucie na korzyść Sparty rozstrzygnął Kazimierz Murski. Wynik 1:0 z trzecią drużyną właśnie mijającego sezonu 1925/1926, stał się na kilka dni sensacją dla mediów sportowych w całej Polsce.
„American dream”, jakim dziś nazwalibyśmy udział lwowian w tych rozrywkach, miał zakończyć się w finałowym starciu z Wisłą Kraków. „Sparta do finału dobrnęła dzięki ambicji i wyjątkowemu szczęściu. Jest drużyną niespodzianek, co dobitnie potwierdził sukces z meczu z Wartą oraz zwycięstwo w mistrzostwie okręgowym nad Czarnymi ze Lwowa” – pisała wówczas galicyjska prasa. Występująca w roli gospodarza „Biała Gwiazda”, z Henrykiem Reymanem w składzie, liczyła na to, że finałowy tryumf pozwoli kibicom na odrobinę osłody po niezbyt udanym sezonie ligowym, zakończonym bez choćby medalu. 5 września, punktualnie o godzinie 11:15, na boisko przy ulicy Reymonta obie jedenastki wyprowadził pochodzący z Krakowa sędzia Andrzej Rutkowski, a półtora tysiąca fanów Wisły zacierało już ręce w oczekiwaniu na kolejny puchar w klubowej kolekcji.
Foto: Tempo z 5 września 1926
Spodziewająca się agresywnych ataków Sparta od pierwszych minut cofnęła się na swoją połowę. Korespondent „Nowej Reformy” donosił w pomeczowym sprawozdaniu o doskonałej grze obronnej bramkarza Szewczyka i obrońcy Bydlińskiego, która pozwoliła przyjezdnym na budowanie groźnych kontr. Mimo to, zgodnie z oczekiwaniami, na prowadzenie wyszła Wisła, a gola z rzutu karnego w 10. minucie zdobył Władysław Kowalski. Na odpowiedź drużyny z miasta lwów nie trzeba było długo czekać. Jeszcze w pierwszej połowie wyrównujące trafienie Franciszka Dmytrowa pozwoliło Sparcie schodzić do szatni z podniesionym czołem, a fanom w Krakowie przysporzyć sporych nerwów. W drugiej połowie finałowego spotkania nadal między słupkami błyszczał Szewczyk i choć napór Wiślaków nie ustępował, to właśnie im uciekający czas płynął znacznie szybciej. I gdy wydawało się, że mecz rozstrzygnie dopiero dogrywka, o swojej klasie przypomniał kapitan „Białej Gwiazdy”. „Na 37!!! sekund przed końcem meczu rozstrzygający gol Reymana” – donosił poniedziałkowy „Ilustrowany Kurier Codzienny”. W ten sposób pierwszy w historii Puchar Polski trafił w ręce krakowian. W kolejnych, przedwojennych sezonach zrezygnowano z jego rozgrywania. Rywalizacja wróciła dopiero w roku 1949. Już bez Sparty oraz Lwowa.
1967 – Gdyby nie kontuzja Witka...
– Wasi piłkarze udowodnili całej Polsce, że ich udział w dzisiejszym finale, nie był dziełem przypadku. Raków pokazał, jak powinno się walczyć. W pełni zasłużył na srebrny medal Pucharu. Sądzę, że o tej drużynie usłyszymy jeszcze wiele razy – powiedział podczas dekoracji po finale Pucharu Polski w 1967 roku, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, Wiesław Ociepka. Raków przegrał wówczas z Wisłą Kraków, ale był na ustach kibiców w całej Polsce. Częstochowska drużyna swój dotychczas największy sukces w historii klubu, odniosła występując równolegle... w trzeciej lidze. Ekipa prowadzona wówczas przez trenera Jerzego Wrzosa, na początku rozgrywek wcale nie zapowiadała się na ich „czarnego konia”, tym bardziej po mało imponującym wyniku 3:2 z „okręgową” Karoliną Jaworzyna Śląska. Im dalej w las, było już jednak tylko lepiej. Na swoim stadionie Raków pokonał Hutnika Nowa Huta aż 3:0, a później odprawił także Górnika Wesołą. Pierwszym poważnym rywalem częstochowian, o czym dobitnie świadczy przebieg ćwierćfinału, była Garbarnia Kraków. Wyrównany przebieg meczu na stadionie w Częstochowie, po wyniku 1:1 doprowadził do dogrywki. Ta jednak również nie przyniosła rozstrzygnięcia i do wyłonienia półfinałowego rywala pierwszoligowej Odry Opole potrzebne były rzuty karne.
Foto: Raków Częstochowa
W nich większą skuteczność zaprezentowali gospodarze, a na ustach wszystkich był po raz pierwszy ekspert od „jedenastek”, Andrzej Czechowski. Trzy doskonałe interwencje golkipera Rakowa, przy bezbłędnej skuteczności jego strzelców, dały awans częstochowianom. To wydarzenie szczególnie mocno zapamiętał wówczas 19-letni Witold Synoradzki, obrońca srebrnej drużyny Rakowa. – Byłem za mało doświadczony, by strzelać karne, zresztą trener nie pozwoliłby takiemu młokosowi. Stałem odwrócony i bałem się patrzeć, ale potem była już tylko wielka radość – wspomina. Magiczna historia częstochowskiej jedenastki miała zakończyć się na pierwszym rywalu z najwyższej klasy rozgrywkowej. Na stadion Victorii przyjechała bowiem silna drużyna pierwszoligowej Odry Opole. Doskonała gra w obronie Olszewskiego i skuteczne kontry Drażyka i Burczyka sprawiły, że w atmosferze olbrzymiej kompromitacji do domów wrócili jednak opolanie. Sensacja stałą się faktem, ale radość zawodników Rakowa mieszała się ze strachem przed ostatnim rywalem, bo w finale, podobnie jak 41 lat wcześniej na lwowską Spartę, czekała „Biała Gwiazda”. Co prawda we wcześniejszych spotkaniach częstochowianie udowadniali, że mają patent na krakowskie drużyny, ale też nieporównywalnym z Hutnikiem, czy Garbarnią przeciwnikiem, był aktualny wicemistrz Polski. Do finałowego starcia doszło na stadionie w Kielcach. – Przyjechało mnóstwo kibiców z Częstochowy i okolic. Była telewizja, prasa, w zasadzie inny świat dla trzecioligowego Rakowa. A naprzeciwko nas między innymi reprezentanci Polski – wspomina pan Witold. Mecz od początku miał bardzo wyrównany przebieg, jednak w 40. minucie błąd w polu karnym popełnił Stachowiak, który sfaulował Kawulę. Do jedenastki podszedł sam poszkodowany i kiedy wydawało się, że Wiślak trafieniem z rzutu karnego otworzy worek z bramkami, znów umiejętności godne najlepszych golkiperów zaprezentował Czechowski. – Ten obroniony karny zadziałał na nas jak płachta na byka. Wyczuliśmy swoją szansę, bo Wiśle gra się w ogóle nie kleiła – opowiada Synoradzki. Jak to jednak w życiu bywa, przerost ambicji źle skończył się dla niedoświadczonego lewego obrońcy.
Foto: Raków Częstochowa
– W 78. minucie chciałem wejść w piłkę agresywniej, wślizgiem. Popełniłem jednak błąd, źle poszedłem, noga ujechała, wiązadła poszły i koniec. A w tym czasie nie było zmian w trakcie meczu. Na własne życzenie zostałem przesunięty na lewe skrzydło i to właśnie tą stroną w dogrywce Sykta wpadł pod naszą bramkę, otwierając wynik spotkania. Wtedy zawalił mi się świat – ubolewa. Nim do wspomnianej dogrywki jednak doszło, grający w praktyce w dziesiątkę Raków miał swoją okazję, która mogła zakończyć mecz. W ostatnich sekundach regulaminowego czasu gry sam na sam z bramkarzem Wisły wybiegł Burczyk, ale w najważniejszym momencie fatalnie przestrzelił. W doliczonym czasie osłabiony Raków był bez szans. Doświadczeni gracze „Białej Gwiazdy” wykorzystali słabość trzecioligowca, atakując właśnie jego lewą flankę. W 107. minucie było 1:0 dla Wisły. Po tym golu Hutnicy już się nie podnieśli, a w końcówce dogrywki wynik ustalił jeszcze Skupnik. W ten sposób zakończył się piękny sen częstochowskiego zespołu. Okazało się, że mylił się też prezes Ociepka – za srebrem w Pucharze Polski nie poszły wielkie sukcesy. – Prawie cały zespół rozszedł się do lepszych klubów, a ja mimo oferty z Szombierek Bytom, musiałem iść na przymusową służbę wojskową. Pamięć o naszym wyczynie w Polsce umarła, ale nie w Częstochowie. Tu do dziś zdarza się usłyszeć wzdychania „Gdyby nie kontuzja Witka...”- kończy Synoradzki.
1992 - Klinsmann, Djorkaeff , Thuram kontra.... Miedź Legnica
W 1983 roku po raz pierwszy w historii po trofeum sięgnęła drużyna spoza I ligi. Sensacyjnym zdobywcą Pucharu Polski była wówczas trzecioligowa Lechia Gdańsk. Ten sukces stał się jednak tylko zalążkiem do odbudowy klubu, który dziś uchodzi za jednego z najbardziej uzdolnionych w kraju. W historii Pucharu Polski jest jednak zespół, który mimo tryumfu w tych rozgrywkach, nigdy nie zagrał w najwyższej klasie rozgrywkowej. W 1992 roku, po dramatycznym finale zakończonym karnymi z Górnikiem Zabrze, po trofeum sięgnęła Miedź Legnica. W drodze na Stadion Wojska Polskiego w Warszawie, gdzie odbył się mecz, „Miedzianka” pokonała między innymi mielecką Stal, Olimpię Poznań, Zawiszę Bydgoszcz i w półfinale inną rewelację tamtego sezonu – Stilon Gorzów Wielkopolski. Wraz z sukcesami drugoligowca, wzrastało zainteresowanie i sympatia kibiców. W tamtym czasie w zespole Miedzi występował dzisiejszy trener jej młodzieżowych grup, Wojciech Górski. – Pamiętam, że na tych meczach ćwierćfinałowych i półfinałowych, to mieliśmy komplet publiczności na naszym starym stadionie. Przychodziło po 15 tysięcy widzów. To, że mieliśmy wsparcie całego miasta, wyzwalało w nas dodatkową determinację i wolę walki. Tworzyliśmy taką ekipę, że najważniejsza była po postu wygrana – wspomina. Spragnieni sukcesów fani Miedzi tłumnie ruszyli z drużyną do dalekiej Warszawy na finał, zajmując cały sektor stadionu. – Przed taką publicznością nie wypadało nam przegrać. Ale przeciwnik był taki, że nogi się same uginały, bo naprzeciw stanęli zawodnicy pierwszej reprezentacji i drużyny olimpijskiej, która kilka tygodni później sięgnęła w Barcelonie po srebro – dodaje. Jak przystało na faworyta, od pierwszych minut przygniatającą przewagę osiągnęli zabrzanie. Tylko fenomenalna postawa bramkarza Miedzi, Dariusza Płaczkiewicza, sprawiła, że Górnik udokumentował ją tylko raz, w 9.minucie, po trafieniu Piotra Jegora. Zabrzanie nie poszli jednak za ciosem, a nieoczekiwanie w końcówce wyrównać udało się Miedzi. – Darek Baziuk popisał się kapitalnym strzałem z ponad 30 metrów i tak naprawdę dopiero wtedy zrozumieliśmy przed jak wielką szansą stanęliśmy – opowiada Górecki.
Foto: Miedź Legnica, wręczenie pucharu (1992), Fot. Archiwum Miedzi Legnica
W dogrywce bliżej zwycięskiego trafienia był drugoligowiec, ale bramkarz Bęben aż do rzutów karnych się już nie mylił. Seria jedenastek to osobna historia Płaczkiewicza. – Sławek obronił dwa uderzenia – Wałdocha i Krausa. Niesamowicie pomogli nam wtedy kibice, którzy siedzieli zaraz za bramką, na którą wykonywane były rzuty karne – relacjonuje dalej Górecki. – Mogliśmy te karne skończyć wcześniej, ale Bęben obronił przedostatni strzał Cilińskiego. W ostatniej serii nie pomylił się jednak Wójcik i połowa stadionu Wojska Polskiego oraz cała Legnica rozpoczęły taniec radości. Nagrodą za wygraną był dla drugoligowca zaszczyt reprezentowania kraju w ówczesnym Pucharze Zdobywców Pucharów. – Robiliśmy zakłady na kogo trafimy, ale tego się nikt nie spodziewał. Wylosowaliśmy wielkie AS Monaco, w którym występowali późniejsi mistrzowie świata – Jurgen Klinsmann, Lilian Thuram czy Youri Djorkaeff – wspomina zdobywca Pucharu z 1992 roku.
Foto: Miedź Legnica
Zamiast kompromitacji Miedzi dwumecz z potentatem ligi francuskiej zakończył się wstydliwie dla Monaco. Co prawda faworyt wygrał rywalizację, ale minimalna porażka 0:1 w Lubinie i bezbramkowy remis w Księstwie sprawiły, że legniczanie zbierali pochwały z całego świata. – Pamiętam, że po ostatnim gwizdku w meczu na wyjeździe podopieczni Arsene'a Wengera, który wtedy prowadził AS Monaco, zawstydzeni chcieli szybko uciekać do szatni. Trener kazał im jednak wrócić się i nam pogratulować – opowiada Górecki. Na tym zakończyła się europejska przygoda Miedzi Legnica, ale w głowach i nogach jej zawodników pozostawiła bezcenne doświadczenie, co celnie podsumował nasz rozmówca: – Wszystko to dzięki wspaniałej przygodzie z Pucharem Polski. Każdy klub może to przeżyć. Nie każdy może zdobyć mistrzostwo, ale puchar jest na wyciągnięcie ręki dla wszystkich. I to sprawia, że są to rozgrywki wyjątkowe.
Foto: Miedź Legnica z Pucharem Polski-1992, Fot. Archiwum Miedzi
2014 – historyczny Zawisza
Orest Lenczyk w karierze trenerskiej wygrał w Polsce prawie wszystko. Zdobywał tytuły mistrzowskie z Wisłą Kraków i Śląskiem Wrocław. Z tym ostatnim wygrał również Superpuchar Polski. Jedyne polskie trofeum, którego nie ma w swojej kolekcji, to Puchar Polski. Dlatego marzył, aby w wielkim finale rozgrywek, 2 maja 2014 roku na Stadionie Narodowym w Warszawie, jego Zagłębie Lubin pokonało Zawiszę Bydgoszcz. Obie drużyny dotarły do finału sensacyjnie, eliminując po drodze faworytów. Obie stanęły przed historyczną szansą. Zwycięzca mógł być jednak tylko jeden. Po serii rzutów karnych wygrał Zawisza. Decydującą jedenastkę wykorzystał Igor Lewczuk, obrońca reprezentacji Polski.
2015 – ?
60 dotychczasowych edycji Pucharu Polski naznaczonych jest wieloma sensacyjnymi wynikami klubów, które na co dzień nie mają okazji zaprezentować się szerzej publiczności. Od bardzo odległych w czasie, jak wspominanej Sparty Lwów czy powtarzających jej sukces Czarnych Żagań w 1964 roku, po zupełnie niedawne ćwierćfinały Gryfa Wejherowo w 2011 roku. W tej edycji Pucharu Polski aż roi się od potencjalnych rewelacji. Sukcesy Sparty, Rakowa, czy Miedzi spróbują powtórzyć Chrobry Głogów, Energetyk ROW Rybnik, Stal Rzeszów, Znicz Pruszków, Błękitni Stargard Szczeciński, Ostrovia Ostrów Wielkopolski, Stal Stalowa Wola, Wisła Puławy czy wspomniany już Gryf. O tym, jak daleko zajdą, zadecydują pokłady ambicji, zuchwałość i wola walki. Na najlepszych czekać będzie sława, chwała i wypełniony po brzegi Stadion Narodowy.
Krzysztof Dąbrowa