Aktualności
[ZAPOWIEDŹ] Element zaskoczenia Legii czy stabilność Górnika?
Zapomnijmy na chwilę o tym, że Górnik Zabrze to najmłodsza drużyna w Ekstraklasie, a w jej barwach grają piłkarze, których na dobrą sprawę publiczność wciąż poznaje, bo kilka miesięcy czy rok wcześniej występowali w rezerwach, a nawet juniorach. Sukces beniaminka to w pierwszej kolejności efekt ciężkiej, codziennej pracy sztabu szkoleniowego z konkretną grupą zawodników. Nie byłoby cudu w postaci awansu i sensacji po powrocie do Ekstraklasy, gdyby w okresach między meczami działo się w Zabrzu niewiele, by nie powiedzieć: źle.
Faktem jest, że Brosz odciska na klubie coraz mocniejsze piętno: już nie chodzi o wprowadzanie młodzieży, ale sam fakt, że wchodzący debiutanci – jak Wojciech Hajda, Adrian Gryszkiewicz – doskonale wiedzą, co robić i jak realizować taktykę. Patrząc na styl gry pierwszego zespołu i drużyny z Centralnej Ligi Juniorów można dostrzec wiele punktów wspólnych, zaczynając od ustawienia, przez styl pressingu i bezpośredniość ataków. Jest w tym wszystkim konsekwencja, logiczny ciąg działań, którego efektem jest m.in. półfinał Pucharu Polski, ale też fakt, że Górnik w tym sezonie zdołał już pokonać każdego z trzech kandydatów do mistrzostwa.
Te peany pochwalne możliwe, że będą musiały Górnikowi zastąpić jakiekolwiek trofea, jeśli w środowym rewanżu na Łazienkowskiej to Legia zdoła awansować. Pomimo nagłej zmiany trenera i ostatniej porażki z Zagłębiem Lubin (0:1), to nadal o gospodarzach należy mówić w kontekście faworytów dwumeczu. Na wyjeździe byli zespołem lepszym, stwarzali więcej okazji i nawet bramkowy remis jest ich przewagą.
Przekonanie o przemianie
A jednak można założyć, że Górnik obecnie ma coś, czego Dariusz Mioduski, prezes mistrzów Polski, może rywalom zazdrościć. Chodzi właśnie o stabilizację, konsekwencję i jej efekty – na miarę budżetu i sytuacji zabrzan są one niczym mistrzostwo Polski dla Legii. Warszawski klub po raz drugi w tym sezonie potrzebował wstrząsu, co już pokazuje, jak daleka jest od uporządkowanej sytuacja w szatni pierwszej drużyny. Drużyny, która zimą przeszła diametralny remont, a na sobotni mecz w podstawowym składzie wyszło tylko czterech nowych piłkarzy i najlepszymi byli ci najmłodsi, Jarosław Niezgoda oraz Sebastian Szymański.
Wydarzenia z soboty na Legii były niemal identyczne do tych, które miały miejsce jesienią 2016 roku, również po meczu z Zagłębiem Lubin. Wtedy porażka w meczu ligowym oznaczała koniec Besnika Hasiego, choć na konferencji jeszcze zapewniał, że będzie pracował dalej. Podobnie było z Romeo Jozakiem, który stwierdził, że „najpierw trzeba ochłonąć”. Nie zdążył, bo godzinę później klub wystosował komunikat, że Chorwata zastąpi do końca sezonu jego asystent, Dean Klafurić.
To nie są sygnały o stabilizacji, wręcz coraz mocniej zagłuszają zimowe zapowiedzi o tym, by patrzeć na działania klubu w dłuższej, kilkuletniej perspektywie. – Jestem przekonany, że musimy przejść przemianę. Nie mamy dziesięciu lat, żeby spokojnie budować drużynę. Musimy zrobić to szybko, by nie zostać w tyle za innymi rywalami. Pomimo tej rewolucji, cały czas mamy możliwość zdobycia dwóch trofeów. Nic się nie zmienia, jedziemy dalej – mówił Mioduski argumentując zwolnienie Jozaka.
Takie podejście – stworzenie choćby wrażenia ciągłości i celowości działania – jest w przypadku Legii zrozumiałe, ale czy może wpłynąć na kwestie boiskowe? Klafurić w pierwszym oświadczeniu po przejęciu drużyny w zasadzie powtarzał to, co mówił prezes na niedzielnej konferencji. – Sytuacja, z którą się teraz mierzymy, to ogromne wyzwanie. Nie tylko dla mnie, ale dla całego zespołu. Najważniejsze, żebyśmy trzymali się razem. Dyskutowaliśmy razem, rozmawiałem z piłkarzami również indywidualnie. Wiem, że mamy w składzie najlepszych zawodników w Polsce. Wierzę, że ta drużyna może osiągnąć każdy cel, jaki sobie postawimy – tłumaczył nowy chorwacki szkoleniowiec.
Sprawdzony plan Brosza
Jego przewagą może być element zaskoczenia wynikający z tego, że od teraz to on decyduje o obliczu drużyny, którą już odpowiednio poznał i może dostrzegać w niej z różnych powodów niewykorzystany potencjał. Ale za to atutem Górnika jest znów wspomniana stabilizacja – nie trzeba długo wysilać się, by przedstawić plan zabrzan na rewanż. Stałe fragmenty gry, pressing w środkowej strefie, głęboka defensywa w 4-4-2, kontry bezpośrednio grane na Igora Angulo…
Legia też już ten styl zna. Odkąd Brosz pracuje w Górniku, to będzie ich piąte spotkanie – ale z czwartym trenerem za sterami warszawskiej drużyny. Za każdym razem zabrzanie osiągali maksymalnie 40-proc. udział w posiadaniu piłki, a im więcej było pojedynków (w ubiegłorocznym starciu pucharowym – aż 285 w 120 minutach gry!), tym lepiej radził sobie Górnik. I tym razem na fizyczności również powinno im zależeć, ponieważ w tym elemencie były największe rezerwy w Legii. W ostatnich sześciu meczach tylko raz jej piłkarze wygrali więcej starć od swoich przeciwników.
W Legii upierają się, że problem nie dotyczy zaangażowania, ale pomysłu w grze – zespół nie jest spójny, nie wszyscy zawodnicy są świadomi wykonywanych ról, zbyt często w fazach przejściowych linia obrony oraz pomocy jest zdezorganizowana. Tymczasem to właśnie w tym ostatnim elemencie najlepiej radzi sobie Górnik, czego przykładem dwa gole strzelone Jagiellonii. Pomimo tego, że zabrzanie muszą strzelić na wyjeździe gola, to Brosz w pierwszej kolejności wskazuje na dyscyplinę i koncentrację w defensywie, a dopiero potem ataki.
W pierwszym spotkaniu Górnik początkowo podpuścił Legię aż zbyt blisko własnej bramki, rywale mieli sporo okazji, choć na gola czekali dopiero do drugiej połowy – podobnie jak w wygranym meczu ligowym w Warszawie (1:0 po trafieniu Kaspera Hamalainena). Jednak zespół Brosza potrafił odpowiedzieć i to wprowadzeniem 18-latka, bardziej agresywną grą w środku pola i wreszcie jakościowym uderzeniem Rafała Kurzawy z rzutu wolnego. A skoro w dotychczasowych czterech meczach z Legią plan Brosza sprawdził się trzykrotnie (dwa zwycięstwa i remis), to tym bardziej oznacza, że jest on właściwy. To przekonanie i wiara w trenera jest wartością samą w sobie, której w Warszawie mogą rywalom już od dłuższego czasu zazdrościć.
Michał Zachodny