Aktualności
[WYWIAD] Leszek Ojrzyński: Drugiej bandy świrów nie będzie. Ale może banda rybaków, która złowi wszystko?
Skoczył Pan w końcu ze spadochronem?
Nie, chociaż byłem blisko. Miałem skakać w Masłowie pod Kielcami, ale pogoda nam nie dopisała. A później nie było już czasu.
Spytałam o to, bo wiem, że było to jedno z Pana marzeń. Jak szkoleniowiec, który mówi sam o sobie, że jest pracoholikiem, wytrzymał trzynaście miesięcy bez pracy?
Było ciężko, ale chyba tego potrzebowałem. Nabrałem dystansu do wielu rzeczy. Miałem czas na analizę mojej pracy w trzech ekstraklasowych klubach. Wykorzystałem tę przerwę maksymalnie. Podróżowałem, spędzałem czas z rodziną, dużo czytałem. Zaangażowałem się w projekt jednej firmy, która chciała kształcić najlepszych młodych zawodników, nie tylko pod względem piłkarskim. Byłem na miejscu, w Kielcach, więc im pomagałem. Żona i córka cały czas tam mieszkają. W weekendy jeździłem do Warszawy na mecze syna. Byłem z nim na testach w Liverpoolu. Poszło mu bardzo dobrze. Ma dopiero 14 lat, więc długa droga przed nim, ale ważne, że mógł się sprawdzić i że się tam spodobał. Komentowałem także mecze w Eurosporcie. Te tygodnie i miesiące szybko mijały. Pewnego dnia znajomi namówili mnie na wyjazd do Norwegii w góry. Tam też człowiek mógł inaczej spojrzeć na życie. Było ciekawie.
To znaczy?
Wędrowaliśmy cztery dni. Spaliśmy pod namiotami. Nagle złapało nas załamanie pogody, kiedy zbliżaliśmy się do szczytu. Zaczął padać śnieg, nadchodziła wielka czarna chmura. Droga była trudna, wchodziło się na czworakach. Nie dało się przyjąć pionowej pozycji. Gdyby ta chmura do nas doszła, to nie wiem, czy tam byśmy nie zamarzli. Przytuliłem się do skały i zacząłem się modlić. A wychodziliśmy w pełnym słońcu. Pogoda zmieniła się diametralnie. Ja dużo po górach nie chodzę…
Zabrakło doświadczenia?
Na pewno. Moi znajomi nie mieli odpowiedniego sprzętu, ale byli bardziej wprawieni. Mieli 10-12 lat mniej niż ja. Jakimś cudem ostatecznie ta chmura nas ominęła. Potem jeszcze czekała niespodzianka na dole. Odpłynął nam ostatni prom, a mieliśmy jeszcze 10 kilometrów drogi do obozowiska, gdzie leżały nasze rzeczy. Nie mieliśmy gdzie spać, było zimno. Odpoczęliśmy z godzinę i ruszyliśmy dalej pieszo na dobicie. Całe szczęście, że nie zabraliśmy ze sobą całego ekwipunku, bo gdybyśmy jeszcze dźwigali 15 kilogramów na plecach, to nie wiem, czy byśmy dali radę. Mieliśmy lekkie plecaki, bo namioty zostały na dole. W sumie przeszliśmy tego dnia ok. 30 kilometrów. To było zabójstwo.
Góry uczą pokory.
Całe życie mignęło mi przed oczami, wtedy pod tym szczytem. Stałem i myślałem sobie, po co mi to było, na co ja się porwałem, zostawiłem dzieci i żonę. Strach był niesamowity.
Przy podpisywaniu kontraktu z Arką nie było podobnych myśli?
Nie. Brakowało mi tych emocji, adrenaliny na co dzień, pracy z drużyną. Myślenia, jak zrobić pewne rzeczy, poprawiania. Szybko podjąłem decyzję. Chciałem wybadać najpierw, jak to wszystko wygląda w Gdyni od strony organizacyjnej, bo w przeszłości w klubach różnie z tym bywało. Tu wszystko było w porządku i dlatego podjąłem wyzwanie.
Największe w dotychczasowej pracy trenerskiej? Jeszcze nigdy nie wchodził Pan do żadnego zespołu w takim momencie, na samą końcówkę, bez okresu przygotowawczego.
Tak, myślę, że największe. To prawda, że w takiej sytuacji jeszcze nie byłem. Ale kiedy czujesz się tak wyposzczony, to piszesz się na to i nie wybrzydzasz. Miałem propozycje z niższych lig, także jedną z ekstraklasy, ale je odrzuciłem. Czekałem. Teraz mam pole do popisu. Nie mamy dużo czasu. Trzeba szybko reagować i wyciskać jak najwięcej.
Kibice Arki dają Panu duży kredyt zaufania. Twierdzą, że zespół w tym momencie potrzebuje właśnie kogoś takiego, jak Pan. To też chyba dla Pana nowość przy obejmowaniu nowej drużyny.
Pozostaje mi się z tego cieszyć. Ale łaska kibica na pstrym koniu jeździ. Raz skandują twoje nazwisko, a po kilku porażkach szykują szubienicę. Wiadomo, że przyjemniej się wchodzi do klubu, w którym otrzymuje się na dzień dobry kredyt zaufania. W Koronie tego na początku nie było. Najważniejsze jednak, żeby zawodnicy mieli do mnie zaufanie. Na razie mamy za sobą dwa mecze: przegrane derby z Lechią i pechowy remis z Wisłą Płock.
Remis, który dał miejsce w pierwszej ósemce Pana byłej drużynie, Koronie Kielce.
To jest bardzo ciekawa historia. Jeszcze nikt z Kielc do mnie nie wydzwaniał. Chyba wiedzą, że jestem wkurzony. Uratowała ich Wisła Płock i nasze gapiostwo.
Denerwują Pana opinie, że jest Pan dobry w składaniu zespołu z drwali? Że Pana drużyny nie grają atrakcyjnie, że liczy się tylko gryzienie trawy?
Tak mówią złośliwi. Ale zobaczymy, w jakiej sytuacji obejmowałem kluby: Korona stuprocentowany faworyt do spadku, Podbeskidzie ostatnie miejsce w tabeli, Górnik – również. To o jakiej atrakcyjności tu można mówić? A tymczasem w Bielsku osiągnęliśmy najlepszy wynik w historii, w Koronie także. Wtedy atrakcyjność schodzi na drugi plan. Poza tym zwróćmy uwagę na to, że cztery razy zespoły przeze mnie prowadzone ograły Legię. W Górniku miałem bardzo dobrą grupę piłkarzy, ale uciekały cechy ambicjonalne. Mimo wszystko zremisowaliśmy 2:2 z Legią, z Zagłębiem wygraliśmy 4:2, z Piastem 5:2. A to była pierwsza trójka poprzedniego sezonu! Drwale mieliby ciężko osiągnąć takie wyniki. Nie miałem sposobności trenowania zespołu z czołówki, ale trafiałem na chłopaków z charakterem, po kontuzjach czy przejściach. W Górniku było fajnie, ale jak zobaczyłem, że siedmiu zawodników ma kontuzje, to trzeba było szybko robić wzmocnienia, a w końcówce okna transferowego nie było już w czym wybierać. Niestety, nie dane było mi dokończyć sezonu.
Żałuje Pan tego?
Bardzo.
Bardziej niż odejścia z Kielc?
Bardziej, bo w Górniku byliśmy w końcówce sezonu, a Koronę opuszczałem z podniesioną głową. Ludzie odbierali to jako błędną decyzję zarządu. Korona była wtedy ewenementem. Proszę popatrzeć, jakich zawodników ściągaliśmy. Dejmek – teraz drugi kapitan, Sylwestrzak, Kwiecień z trzeciej ligi, Marković z juniorów... To były bardzo dobre ruchy transferowe, z których Korona cały czas korzysta. Mówiło się wtedy, że jedenaste miejsce jest słabe, ale pamiętam, że brakowało nam dwóch albo trzech punktów do siódmej lokaty. A graliśmy dzieciakami: Angielskim, Cebulą, Papką... Mieliśmy dwunastu piłkarzy na 30 spotkań. Pozostałym wiele brakowało do poziomu ekstraklasy. Było ciężko, ale dawaliśmy sobie radę. Nikt tego nie doceniał. Mieliśmy jedenaste miejsce, grając chłopakami, którzy dopiero nabierali świadczenia. Teraz takich drużyn w ekstraklasie praktycznie nie ma. Może Ruch Chorzów.
Zastanawia się Pan, czy kiedyś uda się jeszcze w jakiejś drużynie stworzyć „bandę świrów”?
Myślę, że stworzy się jeszcze podobny zespół, ale muszę trafić na odpowiednich działaczy, którzy mi zaufają i będą mądrzy. W Koronie na początku tak było. Później niektórym się coś odwidziało, inni oszaleli. Kiedy ma się w szatni charaktery, łatwiej o wyniki z taką atmosferą. Wtedy każdy się z Koroną liczył.
Arka ma takich zawodników?
Wszystko wymaga czasu i współpracy. Banda świrów jest jedna. Tu można stworzyć inną. Na przykład bandę rybaków, która wypływa i chce złowić jak najwięcej. Będę nad tym pracował, ale nie teraz. Teraz nie mamy na to czasu.
Początek sezonu Arka miała obiecujący. Wygrała w Warszawie z Legią, zremisowała z Lechem. Później zaczęła dostawać, krótko mówiąc, baty. Długo analizował Pan, co się stało z tą drużyną?
Mam swoje przemyślenia, ale nie chcę o nich mówić. Zawodnicy wiedzą, nad czym trzeba pracować. Mamy duże rezerwy. W tych dwóch pierwszych meczach straciliśmy o wiele mniej bramek niż w poprzednich, bo tylko trzy. Nie jest źle, ale też nie tak, jak powinno być. Musimy popracować przede wszystkim nad defensywą. Chociaż też chciałbym, żeby nasza gra była atrakcyjna, żebyśmy zdobywali dużo bramek. Jest co robić.
Wchodząc do szatni Arki, odczuł Pan, że drużyna była mentalnie rozbita?
Nie. Oceniam pozytywnie atmosferę w zespole. A może nie chcieli po sobie niczego pokazywać? W każdym razie jestem zbudowany postawą drużyny. Wiadomo, że musimy się lepiej poznać, żeby więcej od siebie wymagać.
„Arka jest zdeterminowana i walczy o każdy metr boiska. Klasyka gatunku Leszka Ojrzyńskiego” – powiedział Kazimierz Węgrzyn w Multilidze+, w przerwie meczu z Wisłą Płock. Jak Pan to robi?
Tak dobrze wcale nie jest. To nie jest tak, że w każdym meczu moja drużyna gra o każdy centymetr boiska. Zawsze są rezerwy. A jak ja to robię? Trzeba zapytać zawodników. Są różne metody, filmy motywacyjne, odprawy, ale najważniejsze, żeby być sobą i dawać z siebie maksa, bo tylko wtedy można wymagać tego samego od innych. Niektórzy mówią, że jestem bardzo konfliktowy. Wtedy zawsze odpowiadam, że zarówno w Koronie, jak i Podbeskidziu, byłem najdłużej pracującym trenerem na poziomie ekstraklasy. Nie boję się zwracać uwagi i mówić prawdy, a to ludzi często boli.
Szczerość nie zawsze popłaca.
Nie popłaca w ogóle. Każdy jest wyczulony na krytykę, obraża się od razu. Mało jest ludzi, którzy podziękują za dobre słowo, czy przyznają rację.
Dużo piłkarzy się na Pana obraziło?
Dużo. Różne głosy do mnie dochodzą, różni ludzie mają pretensje. Ale niech zobaczą, gdzie byli, gdy ze mną pracowali, a gdzie są teraz. Nie znajdziesz takiego przykładu zawodnika z tych narzekających, który by coś więcej osiągnął. Jeden z drugim marudził, teraz gra w trzeciej lidze, a miał pretensje o to, że Ojrzyński go zwolnił z obowiązków reprezentowania klubu. Inaczej też odbiera pewne rzeczy zawodnik, a inaczej trener. Gdy piłkarz stanie po tej drugiej stronie, to dopiero wtedy widzi, jak to wszystko wygląda. Różnice będą zawsze. Ja nigdy nie oszukuję zawodników, nikomu nie wchodzę w tyłek, mówię, jak jest. A to czasami rodzi konflikty. Też popełniałem różne błędy w kontaktach interpersonalnych. Nie jestem idealny.
Słyszałam, że w czasie bezrobocia interesował się Pan psychologią. Takie mecze jak finał Pucharu Polski wygrywa się już w szatni?
Coś w tym jest. Poprzeczkę mamy zawieszoną wysoko. Mówią, że nasz przeciwnik gra obecnie najlepszą piłkę w kraju. Lech jest faworytem. Presja będzie po ich stronie. Nam będzie teoretycznie łatwiej pod tym kątem. Musimy wyjść jako fighterzy i pamiętać, że nie jedziemy na mecz wyjazdowy. Gramy na terenie neutralnym. Trzeba się bić o niespodziankę. Z Podbeskidziem przegrałem w półfinale Pucharu Polski z Legią. Teraz mam finał podany na talerzu. Miałem już okazję być na PGE Narodowym w roli trenera. Prowadziłem Reprezentację Artystów Polskich w meczu charytatywnym, ale wtedy na trybunach było pięćset osób, a nie pięćdziesiąt tysięcy.
Jakby Pan miał wybór, wolałby utrzymać się w Ekstraklasie, czy wygrać Puchar Polski?
Jedno i drugie. Przyszedłem po to, aby uratować ligę. Puchar jest tylko dodatkiem. Ale bardzo atrakcyjnym. Jeśli stajesz przed taką szansą, to zrób wszystko, co możesz, aby wypaść jak najlepiej.
Zapowiedział Pan, że ewentualny złoty medal za zwycięstwo w Pucharze Polski odda Grzegorzowi Nicińskiemu. Nie będzie żal?
Nie żyję dla medali. Ważne jest, co nosi się w sercu. Poza tym ten finał to zasługa Grześka. Ja w Warszawie będę go tylko reprezentował.
Rozmawiała Paula Duda