Aktualności
[WYWIAD] Czesław Boguszewicz: Trzeba stanąć na rzęsach i wygrać
Czesław Boguszewicz to jedna z najważniejszych postaci w historii Arki Gdynia. Pięciokrotny reprezentant Polski z powodu kontuzji musiał szybko przerwać karierę zawodniczą, ale już w wieku niespełna 29 lat poprowadził drużynę z Gdyni w roli trenera do zwycięstwa w Pucharze Polski. – To była wielka duma, ale trochę pomieszana z żalem, że nie osiągnąłem tego jako piłkarz – mówi.
Gdy wraca pan pamięcią do zwycięstwa w Pucharze Polski w 1979 roku, bardziej czuje pan dumę z triumfu jako trener czy żal, że nie mógł pan w nim zagrać?
Gdybym nie został zmuszony do przerwania kariery ze względu na kontuzję, na pewno bym zagrał w tym spotkaniu. Od momentu, w którym dołączyłem do Arki, rozegrałem przez półtora sezonu wszystkie mecze w pełnym wymiarze czasowym. W finale byłoby zapewne podobnie, choć piłka jest nieprzewidywalna i może trener zdecydowałby się na inne ustawienie? Tego się nie dowiemy. Moja kariera zakończyła się w ułamku sekundy, gdy oberwałem piłką w twarz i oko zostało uszkodzone. Przez kilka kolejnych lat zastanawiałem się, co mogłem jeszcze w futbolu osiągnąć. Byłem blisko wyjazdu na mistrzostwa świata w 1978 roku do Argentyny. Miałem już nawet zrobione szczepienia w związku z wyjazdem, ale wszystko się skończyło. W moje miejsce pojechał mój kolega z Pogoni, Mirosław Justek. Przeszedłem więc płynnie do pracy trenera i bardzo szybko udało się zdobyć pierwsze trofeum. Wygraliśmy Puchar Polski i na pewno z tego powodu pojawiła się duma. Cały czas była jednak pomieszana z żalem.
Przed finałowym meczem miał pan trochę problemów. Kontuzjowany był Bogusław Kaczmarek, tuż przed spotkaniem rozchorował się także najlepszy strzelec zespołu Tomasz Korynt.
Kilka dni wcześniej rozgrywaliśmy ligowy mecz z Legią Warszawa. Działacze chcieli go przełożyć ze względu na finał, ale zainterweniowałem. Uznałem po konsultacji z zawodnikami, że sobie z tym poradzimy. Byliśmy bardzo dobrze przygotowani fizycznie, ale wziąłem na siebie bardzo duże ryzyko. Postawiłem się całemu zarządowi i gdyby nie wyszło, zapewne zostałbym „posprzątany”. W Warszawie zremisowaliśmy jednak 0:0, a w finale… to już wiemy.
Choć Wisła Kraków, z którą mierzyliście się w finale, w lidze nie radziła sobie najlepiej, na pewno była faworytem. To przecież był zespół złożony z wielu reprezentantów Polski.
Wisła bardzo mocno się wymęczyła w europejskich pucharach. Dotarła do ćwierćfinału, zostawiając na boisku dużo zdrowia. To odbiło się na rozgrywkach ligowych. Faworytem na pewno nie byliśmy. Jak wspomnieliśmy, Bobo Kaczmarek przyjechał na finał w gipsie, Tomek Korynt też się rozchorował. Znaleźliśmy się w bardzo trudnej sytuacji, ale cel był prosty – zwycięstwo w finale.
Początek nie był obiecujący. Nie dość, że Wisła szybko zdobyła bramkę, to jeszcze pan stracił kolejnego napastnika, bo kontuzji doznał Jerzy Zawiślan.
Straciliśmy całą linię napadu. Za Jurka wszedł na murawę Tadeusz Krystyniak. Dopiero w samej końcówce na boisku pojawił się jeszcze Marian Nowacki. Wbrew pozorom te wszystkie problemy tylko nas dodatkowo motywowały. Mimo że przegrywaliśmy, mieliśmy cały czas w sobie wiarę. W przerwie powiedziałem chłopakom, że musimy wszystko postawić na jedną kartę. Nie zwracaliśmy uwagi na to, że w Wiśle występuje połowa reprezentacji Polski. Trzeba było zaatakować i odrabiać straty. To przyniosło efekty. Najpierw Janusz Kupcewicz zdobył piękną bramkę z rzutu wolnego, a kilka minut później Tadek Krystyniak dał nam prowadzenie po rzucie karnym.
W sytuacji, gdy prowadzi się z takim zespołem jak Wisła, cofnięcie się do obrony byłoby chyba piłkarskim samobójstwem?
Jasne, że tak, więc musieliśmy kontynuować natarcie. Warunki były bardzo ciężkie, lał rzęsisty deszcz. Boisko było bardzo ciężkie, ale tempo spotkania niezwykle wysokie. Po objęciu prowadzenia nie zamierzaliśmy się bronić, atakowaliśmy dalej. Nie postawiliśmy autobusu w obronie, a gdy musiałem zdjąć z boiska napastnika, w jego miejsce wszedł inny atakujący. Byłem świadomy tego, że nie możemy się cofnąć. Jako były obrońca miałem to we krwi. Co ciekawe, kiedyś w Pogoni trener Edmund Zientara powiedział mi, że mam w pierwszej połowie oddać trzy strzały na bramkę, a jeśli tego nie zrobię, w przerwie mam nawet na niego nie czekać, tylko od razu zakładać dres, bo na murawę już nie wrócę. Oświadczył to przy całym zespole, więc miałem alibi. Nikt nie mógł mi powiedzieć, że gram pod siebie, bo to było zalecenie trenera. To zostało mi w głowie i tego samego żądałem od swoich zawodników. Chciałem grać ofensywnie i to przynosiło efekty, także w finale z Wisłą.
Jak się pan czuł jako współautor największego sukcesu w historii klubu, mając niespełna 29 lat?
Myślałem wówczas, że wolałbym zdobyć ten Puchar Polski jako zawodnik. Bardzo trudno było mi się pozbierać psychicznie po kontuzji, która wywróciła moje życie do góry nogami. Myślałem o pracy trenerskiej już wcześniej, studiowałem nawet dziennie będąc piłkarzem, ale nie spodziewałem się, że tak szybko będę musiał przejść do nowej roli. Traf chciał, że równie prędko udało mi się doprowadzić zespół do tak dużego sukcesu.
Spodziewał się pan, że na kolejny taki moment Arka będzie musiała czekać aż 38 lat?
Po tym pierwszym sukcesie drużyna nieco podupadła. Byłem cały czas blisko Arki, w różnych rolach, i obserwowałem to, co się dzieje. Klub trochę nie radził sobie w czasie transformacji, miał problemy po otwarciu rynku ligowego na zawodników z zagranicy. Trzeba było się do tego przyzwyczaić, odnaleźć w nowych realiach. Powrót na pewien poziom trochę potrwał. Cieszy fakt, że Arka ponownie przeżywała chwile triumfu, nawet po tak wielu latach. Dla tego klubu to trzeci finał w ostatnich czterech latach. W 2017 roku pojechaliśmy do Warszawy bardzo dużą grupą byłych zawodników i mogliśmy obserwować, jak nasi następcy sięgają po trofeum.
Przed Arką kolejny finał i może zrobić się jeszcze bardziej sentymentalnie, bo zostanie rozegrany w Lublinie, gdzie pana zespół zwyciężył w 1979 roku.
Tak, to też dodatkowy element wzmagający emocje. Gdyby nie pandemia, na pewno bym się wybrał, ale niestety, zostanie obserwacja telewizyjna. Będę trzymał kciuki za Arkę, choć łatwo na pewno nie będzie. Gdynianie znów nie będą faworytem, ale potrafią sprawiać niespodzianki. Jeżeli zagrają odważnie, bez kompleksów i ofensywnie, mogą zaskoczyć przeciwnika. To jeden mecz, w którym trzeba stanąć na rzęsach i wygrać. Na to bardzo liczę.
Rozmawiał Emil Kopański
Fot. PAP