Aktualności
[WYWIAD] Adrian Stawski: Nie położymy się przed Legią
- Grając z Legią nie można cofnąć się pod własną bramkę, stać i czekać na to, co się zdarzy. To byłoby samobójstwo – mówi Adrian Stawski, trener Drutex Bytovii Bytów przed pierwszym starciem ćwierćfinału Pucharu Polski z mistrzem kraju. Początek spotkania pierwszoligowca z Legią w środę o godz. 20.30.
Przed ćwierćfinałem z Legią Warszawa ekscytacja jest pewnie większa, niż przed poprzednimi rundami Pucharu Polski.
Adrian Stawski: Tak, choćby ze względu na to, że Legia jest wielką marką, mistrzem Polski. Nie umniejszam niczego Pogoni Szczecin, czy Lechii Gdańsk, bo np. z fanami tej drugiej drużyny naszych kibiców wiąże przyjaźń. Ale to Legia ostatnio grała z Realem Madryt, ma u siebie najwięcej reprezentantów. Cieszymy się, że ich wylosowaliśmy.
Od pierwszej chwili, gdy ćwierćfinał z Legią stał się faktem, wyczuwał pan wyczekiwanie w drużynie na to spotkanie?
- Nie, ponieważ powiedzieliśmy sobie, że mając miesiąc czasu na razie Puchar Polski odkładamy na bok. Ale… na pewno w głowach każdemu siedzi ten mecz. Każdy chce zagrać, pokazać się. To normalne, że się tak reaguje.
Co w takim razie powie pan jutro piłkarzom przed meczem? By po prostu cieszyli się z tego wyzwania?
- Na pewno powiem, że musimy być zespołem odważnym. Powtórzę więc to, co mówiłem przed Pogonią i Lechią. Grając z Legią nie można się cofnąć pod własną bramkę, stać i czekać na to, co się zdarzy. To byłoby samobójstwo, taki rywal by nas zmiażdżył. Nie będziemy w ten sposób grali, mamy plan do zrealizowania. Nie ma w chłopaków bojaźni czy lęku ze względu na Legię. Mówi się, że na Puchar czy mistrza mobilizacja jest potrójna… i to tak faktycznie jest. Każdy chce zagrać na maksimum.
Odwaga o której pan mówi wynika z pewności siebie. Przejmując Bytovię udało się panu ją odbudować, utrzymać zespół w pierwszej lidze po barażach, potem zanotować świetny start do obecnych rozgrywek. Ale znów w ostatnich pięciu spotkaniach drużyna nie wygrała. Jak więc jest z tą pewnością siebie?
- Cały czas wiemy, że bardzo dobrze gramy w piłkę. Te akcje, które przynoszą nam gole i sytuacje są efektem szybkich wymian na jeden, dwa kontakty. Oprócz meczu z Odrą Opole, gdy zespół wypadł słabo, to z Zagłębiem Sosnowiec czy Wigrami Suwałki było inaczej, choć skończyło się remisami. W pierwszym z tych spotkań strzeliliśmy bramkę po akcji, która zachwyciła komentatorów. Ale drugą połowę graliśmy w dziesięciu, gdy to rywal powinien obejrzeć czerwoną kartkę, a zagotował się Kamil Wacławczyk. Lecz mimo osłabienia utrzymaliśmy remis, zresztą na początku sezonu z Podbeskidziem w podobnych okolicznościach udało nam się nawet wygrać 2:0. Po dogrywce i karnych z Pogonią można było zauważyć dołek, ale był on związany z lekką kontuzją Janusza Surdykowskiego. To nasz najlepszy zawodnik i nie jest łatwo go zastąpić. Szukamy piłkarza, by wchodził w jego miejsce, ale jest to trudne. On wrócił z Sosnowcem i od razu strzelił gola. Z Wigrami również zremisowaliśmy pechowo, ale chłopcy się nie załamują. Pokazuję im na analizach naszą grę: jak wysoko konstruujemy akcje, jak gramy szybko piłką, że potrafią to robić.
Rozmawiając o Bytovii i charakterystyce pana drużyny z osobami obserwującymi pierwszą ligę usłyszałem właśnie o odwadze w ofensywie, o pewności siebie. To czego brakuje?
- Moim zdaniem zadziorności, doskakiwania. Analitycy Pogoni określili nas, że gramy agresywnie oraz szybko i z tym się zgadzam, ale wkradają się błędy indywidualne, których być nie powinno. Zwłaszcza u tych starszych piłkarzy. Czasami brakuje nam koncentracji i to staramy się eliminować. W tygodniu pracujemy nad poprawą elementów, które nas zawodziły, a także rozwijamy nasz styl. Nie mamy problemu z przygotowaniem fizycznym, w rozpisaniu mikrocyklów pomaga mi profesor Jastrzębski, czyli fachowiec z górnej półki. Nawet gdy po kilku dniach po zwycięstwie z Pogonią pojechaliśmy do Opola, to problemem nie był brak sił, ale rozkojarzenie.
Nie było entuzjazmu po zwycięstwie?
- Dokładnie. Chociaż piłkarze mówili, że chcą walczyć, są skupieni na lidze, to czasem wychodzi inaczej. Staram się zarażać optymizmem chłopaków, zmuszać ich by patrzyli w górę tabeli. Gdy wiosną przejąłem zespół to wszyscy nas skreślali, zwłaszcza, że pierwsze cztery mecze również przegraliśmy. Ale atmosfera była wspaniała, nawet zastanawiałem się wychodząc na treningi, czy prowadzę lidera, czy drużynę walczącą o utrzymanie. Nawet ci bardziej doświadczeni zawodnicy mówili, że w ogóle nie czuli presji. Wszystko dlatego, że wiedziałem w czym tkwił problem i w tym pomógł mi profesor Jastrzębski, fizjolog. On powiedział mi, że może w pięć, sześć tygodni odkręcę zespół, choć to nawet nie było pewne. Byłem przerażony. Robiłem analizę meczu z Górnikiem Zabrze, który przypadł w naszym dołku. Chociaż przegraliśmy 0:1, to okazało się, że mniej biegaliśmy – w pierwszej połowie o pięć kilometrów, mniej też wykonaliśmy sprintów… Musieliśmy mocno pracować nad przygotowaniem, dodaliśmy elementy szybkości na treningach.
Ten moment czterech porażek na starcie samodzielnego prowadzenia drużyny musiał wywołać wątpliwości, czy wszystko robi pan dobrze.
- Z każdej strony nas gnieciono. Kilka miesięcy nie mogliśmy wygrać, same remisy, do tego nieuznane bramki, czerwone kartki… Nie mogliśmy się poddać, choć wszystko powinno się rozpaść. Dostałem bardzo mocne wsparcie od właściciela Drutexu, od prezesa klubu i to również pomogło. Sam również wierzyłem, bo widziałem, że zespół jest coraz lepszy… aż trafiła się seria dwunastu meczów bez porażki z których dziesięć wygraliśmy. Myślę, że do tego wrócimy, o ile nie będą przytrafiały się nam błędy indywidualne.
Po wielu latach bycia asystentem pan na tym poziomie po raz pierwszy przejął zespół do samodzielnego prowadzenia.
- Szybko wyrzucałem z głowy wątpliwości. Stwarzaliśmy sytuacje, przegrywaliśmy pechowo, prowadziliśmy w kilku meczach… Coraz lepiej to wyglądało. Jedną rzecz, którą wiem, że zrobiłem to zaufanie konsekwencji. Nie zwariowałem, nie zmieniałem składu co chwilę. To byłoby najgorsze. Dziś również nie wariuję, nie odwracam, nie pozwalam zakopać się.
Kto nauczył pana tego spokoju?
- Paweł Janas z którym pracowałem w Bytovii. Bardzo dużo rozmawialiśmy, pomagał mi i doradzał. Mówił wprost: „Widziałem wasze mecze, nie przejmuj się”. Do dzisiaj mu dziękuję, wczoraj także z nim gadałem, nadal trzymamy bardzo dobry kontakt. I to on mi po pierwszym meczu powiedział, bym zadzwonił do profesora Jastrzębskiego i zapytał, co robić. Wysłałem mu wszystko konspekty, wyniki i analizy, a on przyznał, że treningi zimą były za ciężkie. Z dnia na dzień zastosowaliśmy podpowiedzi profesora. Zespół chciał, ale brakowało pary. Ciężko było, po nocach się nie spało, ale… wszystko było warte efektu. Łatwo jest być trenerem, gdy wszystko się układa, są wyniki. Ale to w trudnych momentach trzeba pokazać pomysł, zdecydowanie. Sam przeszedłem długą drogę, siedem lat przyglądałem się drużynie, pracowałem z kilkoma trenerami. Paweł Janas dał mi bardzo dużo pracy, robiłem analizy, jeździłem po całym kraju… Ale dzięki niemu poznałem innego rodzaju podejście do zawodu. Chociaż w jego sztabie było nas tylko dwóch, to udało się wywalczyć awans do pierwszej ligi.
Mecz z Legią jest jakimś szczytowym momentem dotychczasowej kariery? W końcu po latach bycia asystentem, pracy w niższych ligach teraz ma pan okazję zmierzyć się z mistrzem Polski.
- Śmieję się, że pracowałem we wszystkich ligach oprócz dwóch: B-klasy i Ekstraklasy. Jeśli bym nie utrzymał zespołu, to pewnie by mi została ta pierwsza, a tak mamy jeszcze szansę na drugą opcję. Pracowałem w A-klasie, awansowałem do okręgówki, potem prowadziłem rezerwy Bytovii w czwartej i weszliśmy do trzeciej, gdy dostałem propozycję bycia asystentem w drugoligowym głównym zespole.
Jest coś, co jeszcze udaje się przełożyć z tych czasów w A-klasie na obecną pracę?
- Życzę wielu trenerom, którzy nigdy nie pracowali na szóstym, siódmym poziomie, by tam kiedyś spróbowali. To jest dopiero wyzwanie. Wszystko jest na twojej głowie, a tu? Mam sztab, zawodnicy mają płacone, na treningi są stroje przygotowane… A w A-klasie trzeba się martwić, czy ktoś skosi trawę i wymaluje linie. Takie hartowanie się: mój klub z którym awansowałem do okręgówki miał 10 tys. złotych na sezon, a z tym się nie da nic zrobić. Nie starczało na wyjazdy, ale była pasja. Ludzie przychodzili po pracy, czasem się z niej na treningi zwalniali, bo to kochają. Inna była atmosfera, choć też świetna. Wtedy z zawodnikami po meczu organizowało się grilla, teraz moi piłkarze mają obowiązkową profesjonalną odnowę biologiczną. Dwa światy, dlatego ciężko cokolwiek przełożyć.
Będąc trenerem Uranii wyobrażał pan sobie, że kiedyś będzie miał okazję sprawdzenia się w takim starciu, jak to w ćwierćfinale Pucharu Polski?
- Może nie wyobrażałem sobie, ale zawsze przykładałem się do swoich zadań w stu procentach i moi zawodnicy w A-klasie mówili mi, że dostanę swoją szansę wyżej. Trener Janas też mnie przekonywał, że któregoś dnia samodzielnie poprowadzę Bytovię.
Czy grając z rywalem z Ekstraklasy pana zespół musi się w jakiś sposób dostosować do jakości, stylu gry przeciwnika?
- Jeśli zespołowi z Ekstraklasy pozwoli się grać, to może skończyć się tak wysoką porażką, jak Ruchu Zdzieszowice z Legią. Te kluby mają takie indywidualności, że zawsze złamią opór. Nie można na wiele pozwolić, ale trzeba samemu próbować gry. Ja wybaczam błędy, ale jeśli sami staramy się kreować grę. Takie jest moje postrzeganie i schematy ofensywne, które wprowadzamy na treningach również oparte są na akcjach na dwa kontakty. W Łęcznej przez minutę utrzymywaliśmy się przy piłce, szybko ją wymieniając i strzeliliśmy gola. Z Sosnowcem również bramka padła po kilku podaniach z pierwszej. Śmiano się, że jesteśmy „kaszubską Barceloną”. Żarty żartami, ale wszystko zależy od rywali, czy nam na to pozwalają. Zabraniam holowania, zwłaszcza w takich meczach jak z Lechią czy Legią. Oni będą nam piłkę zabierali i jechali.
O Ekstraklasie zwłaszcza od beniaminków można usłyszeć, że gra jest bardziej poukładana, że jest większa kultura i wyższe wyszkolenie techniczne. Też pan to tak widzi?
- Tak i to widać po takich zespołach. Beniaminki mają początek świetny, grają jeszcze pierwszoligową piłkę, czyli pressingiem, nie zostawiając wiele miejsca rywalom i dzięki temu wygrywają. Ale po pół roku przestawiają się na styl ekstraklasowy, co uważam, że jest wadą. Dziś oglądając mecze z najwyższej półki widać, że wiodący jest wysoki pressing, intensywność biegania. A w Ekstraklasie niektórzy trenerzy wolą czekać, niż atakować. To się sprawdza, choć trzeba mieć super piłkarzy. I jednak w europejskich pucharach wychodzi, że mamy z pressingiem, z przygotowaniem fizycznym problem.
O kwestii przygotowania fizycznego mówi się w polskiej piłce coraz więcej, ale nie wszyscy wciąż rozumieją, że jest to bardzo głęboki temat. Słychać opinie, że ta kwestia jest traktowana wyłącznie jako wymówka po porażkach.
- Sam byłem zaskoczony i nie zdawałem sobie sprawy, jakie ma to znaczenie dopóki sam nie przejąłem drużyny. Można przygotować zespół, by biegał w jednym tempie przez trzy godziny, albo dwa mecze, ale w piłce nożnej liczą się sprinty, nie kilometry. Ważna jest wysoka intensywność. Grając z Górnikiem wykonaliśmy o połowę mniej sprintów od rywali i wtedy dostrzegłem znaczenie tego elementu. Dlatego dziś w środowisku śmiejemy się, że zwolnić nas mogą albo piłkarze, albo trener od przygotowania fizycznego.
To jest szansa, że Bytovia zabiega Legię?
- Nie wiem, bo oglądając ostatnie mecze Legii nie widziałem u nich załamania fizycznego. Będziemy grali bardzo agresywnie, musimy więcej biegać, ale czy to wystarczy? Na pewno nie staniemy we własnym polu karnym i nie pozwolimy się zmiażdżyć.
Rozmawiał Michał Zachodny