Aktualności
Sensacja XXI wieku: triumf Arki i trauma Lecha
Gdy w 107. minucie finału Pucharu Polski Rafał Siemaszko wygrał pojedynek główkowy z Lasse Nielsenem – obrońcą niemal 20 centymetrów wyższym od napastnika Arki – i strzelił gola, był to pierwszy moment, gdy trybuna kibiców Lecha ucichła. Po kilku chwilach, gdy Luka Zarandia ruszył z własnej połowy, minął trzech rywali i drugi raz pokonał Jasmina Buricia, fani „Kolejorza” po prostu opadli na krzesełka. Był to dla Gruzina debiutancki gol w Arce, w zasadzie pierwszy gol strzelony dla jakiegokolwiek klubu od sierpnia 2013 roku.
Dla wielu mogło to wydawać się szokiem, ale im dłużej trwało to spotkanie, tym w coraz większej liczbie głów kwitła myśl, że to, co jest niemożliwe, zaraz na PGE Narodowym może się zdarzyć. A już zwłaszcza u piłkarzy Lecha.
Dla tych, którzy grali w poprzednich dwóch przegranych finałach Pucharu Polski ta trzecia porażka tylko pogłębi traumę związaną z rozgrywkami i warszawskim stadionem. Wcześniej w historii pucharu zdarzały się takie serie porażek na ostatnim etapie, ale trzy klęski z rzędu Górnika Zabrze na przełomie lat 50. i 60. były rozbite przerwą w rozgrywaniu PP. Później dwukrotnie w finale pojawiały się i przegrywały Pogoń Szczecin (1981 i 1982) oraz Zagłębie Lubin (2005 i 2006), ale „osiągnięcie” Lecha pozostaje absolutnie unikalne.
Było to widać po reakcjach: wiceprezes Lecha Piotr Rutkowski nie mógł opanować emocji po porażce nawet w chwili, gdy jego piłkarze podchodzili odebrać srebrne medale. Po ostatnim gwizdku kapitan Łukasz Trałka nawet nie patrzył na kolegów, trenerów, czy cieszących się rywali, tylko od razu ze wzrokiem wbitym w ziemię poszedł do szatni. Większość chowała twarze w dłoniach, kręciła głowami i długo nie podnosiła się z murawy.
Można powiedzieć, że Lech po prostu seryjnie marnował swoje szanse i z tego wzięła się porażka, ale uprościłoby to cały proces przygotowań i pominęłoby wiele istotnych aspektów tej porażki. Ponad tydzień przed przyjazdem do Warszawy, gdy piłkarze „Kolejorza” ostatni raz spotkali się z mediami, szeroko opowiadali o wyjątkowości finału, o tym, jak poprzednie przegrane mecze „siedzą w głowach” i co trzeba zrobić, by wygrać z Arką. W tym kontekście interesująca była strategia Nenada Bjelicy, by dzień przed spotkaniem jego znaczenie osłabić.
Zapytany o atmosferę PGE Narodowego Chorwat zdziwiony odpowiadał, że przecież jest to obiekt podobny do tego w Poznaniu. – Dla mnie to normalne spotkanie – mówił Bjelica. A presja z nim związana? – Jesteśmy faworytem w każdym meczu. Jeśli nie ma presji ze strony dziennikarzy, to sami ją tworzymy. Chcemy wygrywać jak zawsze, w każdym spotkaniu, rozgrywkach, na treningu – dodawał.
A mimo to nie docenił tego, czym ten finał dla jego piłkarzy był. Wobec wielu zmian, jakich Bjelica dokonał w Poznaniu, nie udało mu się wpłynąć na tę finałową mentalność. W maju 2017 roku kibice oglądali takiego samego Lecha, jak w 2016 i 2015. Sześciu piłkarzy podstawowej jedenastki zagrało w zeszłorocznym finale z Legią, pięciu wystąpiło dwa lata temu. I można znaleźć kolejne podobieństwa w scenariuszu: niewykorzystane szanse, nerwowość w rozegraniu, niechęć w podejmowaniu ryzyka.
Pokazał to choćby pierwszy kwadrans, w którym to Arka oddała cztery strzały, a Lech zamiast rzucić się na przeciwnika, popełniał błędy. Trałka sprezentował kontrę rywalom, Lasse Nielsen wolał wykopać piłkę daleko, zamiast pozwolić zbliżyć się do siebie napastnikowi rywali. Stoperzy Lecha, gdy tylko pojawiał się najmniejszy pressing, podawali do Buricia lub między sobą – w całym meczu aż 62 razy – co nie pozwoliło nabrać tempa żadnej akcji, tylko ułatwiało to zadanie rywalom. Momentów gry, którą Lech Bjelicy zwykł imponować było niewiele: głównie kilkanaście minut pierwszej połowy, chwila w drugiej, ale bez narzucania tempa i wysokiego pressingu.
Nawet najgroźniejszą sytuację „Kolejorz” stworzył sobie z kontry, nie po ataku pozycyjnym. Nawet w momencie, gdy Radosław Majewski miał piłkę meczową, presja związała mu nogi. I z każdą kolejną szansą, interwencją obrońców, wybiciem z rytmu pewność siebie rywali rosła. – Wyznaczyliśmy sobie zadania: wytrzymać 45 minut, dziewięćdziesiąt, potem pierwszą część dogrywki, drugą – mówił Ojrzyński. Jego rola była prostsza i widoczna na przedmeczowej konferencji: wpojenie zawodnikom, że outsider ma szansę. Drużyna, która z ostatnich dwudziestu spotkań wygrała pięć, a z poprzednich dziesięciu tylko jedno, może pokonać zespół, który z dwudziestu meczów tylko pięciu nie wygrał.
Gdy dla Lecha – Bjelicy i piłkarzy – presja była niewiadomą oraz problemem, dla Arki nie istniała. – Im bliżej było końcówki spotkania, tym bardziej rywale mieli w tyle głowy, że sytuacja wymyka się spod kontroli. A ja starałem się napędzać swoich piłkarzy – mówił Ojrzyński. On był pierwszą ofiarą świętowania po ostatnim gwizdku, gdy od krzyków, uścisków i podskoków zabrakło mu tchu, musiał wrócić odpocząć na ławkę rezerwowych.
Mało kto w tej radości pamięta już, że na pierwszej konferencji po przejęciu Arki Ojrzyński przypominał historię, która w ubiegłym roku przyciągnęła uwagę całego świata – Leicester City oraz Claudio Ranieriego. Później zjednoczył rozbity porażkami zespół – tak na boisku, jak i poza nim, dając organizację, pomysł oraz przekonanie, że stać ich na całkiem sporo. – W szatni mówimy sobie, że dla takich spotkań się żyje. Nie mamy nic do stracenia – tłumaczył przed finałem.
Nie było to piękne zwycięstwo, na pewno w pewnym stopniu oparte na szczęściu, ale tym bardziej takie, które pozostanie w pamięci kibiców na lata. Ze zmarnowanymi szansami rywali, piłką, która po strzałach w słupek odbijała się dla Arki łaskawie i wreszcie minutami szaleństwa. Adam Marciniak asystując przy pierwszym goli, Michał Marcjanik wygrywając najwięcej pojedynków, najlepiej rozgrywający piłkę pod presją Mateusz Szwoch, uspokajający zespół Antoni Łukasiewicz… Wreszcie Ojrzyński, który skacząc przy linii bocznej prosił o jeszcze więcej wysiłku, skupienia i zaangażowania. To nie są bohaterowie sezonu, ale jednego finału. Półtorej godziny po nim z szatni Arki wciąż dochodziło wykrzykiwane pytanie o to, kto wygrał ten mecz. Odpowiadali tak długo, aż w swój sukces uwierzyli.
Michał Zachodny