Aktualności
[PUCHAR POLSKI] Finał, czyli mecz jak milion
Poprzednie trzy finały Pucharu Polski na stadionie PGE Narodowym obejrzało ponad 131 tysięcy kibiców. To wynik niemal równy wszystkim rozstrzygającym spotkaniom rozegranym w latach... 2001-2012.
Spójrzmy: w XXI wieku finał Pucharu Polski rozgrywano w Płocku, Lubinie, Grodzisku Wielkopolskim, Bełchatowie, Kielcach, we Wronkach i w Bydgoszczy. To obiekty nieporównywalne do PGE Narodowego, które nie tylko mieszczą mniejszą liczbę widzów, ale niekoniecznie nadają rangę danemu wydarzeniu. – A to przecież nie tylko finał krajowego pucharu, ale święto całej polskiej piłki – tak Zbigniew Boniek, prezes PZPN, tłumaczył decyzję o przeniesienie decydującego meczu rozgrywek na warszawską arenę w 2014 roku. Święto, które udało się przywrócić.
– Wielu by chciało tutaj być. Słowa uznania dla PZPN za stworzenie takiego zainteresowania tym spotkaniem. PGE Narodowy jest bodźcem motywującym od początku tych rozgrywek – zaznaczał rok temu Jan Urban, ówczesny trener finalistów z Poznania. – Po meczu rozmawiałem z prezesami i piłkarzami Legii oraz Lecha, a oni nam dziękowali i mówili, że gra w takim spotkaniu była fantastycznym przeżyciem. I my chcemy tę imprezę zrobić jeszcze lepszą – komentował Boniek.
Pytanie: jak tego dokonać? Przecież już w poprzednich latach sprawiono, że piłkarze czują się tak, jak na np. finale Ligi Europy, który w 2015 również był rozgrywany w Warszawie. Do stolicy przyjeżdżają dzień wcześniej, jest oficjalna konferencja prasowa oraz trening na głównej płycie. Następnego dnia zawodnicy wchodzą do szatni, gdzie każdy ma spersonalizowane miejsce: z imieniem i nazwiskiem. Wychodząc na rozgrzewkę słyszą klubowy hymn, zza jednej z bramek wspiera ich kilka tysięcy fanów – więcej niż było tych z Dniepropietrowska czy Sewilli na finale Ligi Europy dwa lata temu.
– Jest coś wyjątkowego w tym miejscu. To najlepszy ze stadionów wybudowanych na EURO 2012, nie tylko w środku, ale również z zewnątrz – przyznaje Łukasz Trałka, trzykrotny finalista Pucharu Polski i kapitan Lecha Poznań. – Gra tu często reprezentacja, odbywa się wiele wielkich wydarzeń, w zasadzie cała ta otoczka sprowadza się do stadionu. I przed pierwszym naszym finałem na PGE Narodowym był dreszczyk emocji, nikt nie wiedział, jak to może wyglądać.
Jednak sam finał i jego otoczka to nie jedyne zmiany w Pucharze Polski w ostatnich latach. Sama wartość zwycięstwa wzrosła: teraz triumfator rozgrywek razem z pucharem zabiera czek na milion złotych, pełna pula nagród przeznaczona przez PZPN jest niemal czterokrotnie wyższa. Zarabia nie tylko zwycięzca, ale też drużyny, które na szczebel centralny dostaną się z eliminacji – do każdej z nich trafia kwota 30 tysięcy złotych.
Sama formuła rundy wstępnej również się zmieniła: z dwóch etapów organizatorzy stworzyli jeden dla szesnastu zwycięzców Pucharu Polski na szczeblu regionalnym, osiemnastu drugoligowców i sześciu zespołów z zaplecza ekstraklasy. Dzięki temu łatwiej o rywalizację mniejszych klubów z potentatami już w pierwszej rundzie i w losowaniu drabinki. To wydarzenie, które kształtuje rywalizację w PP na cały sezon, również ma odpowiednią rangę i jest poprowadzone na stadionie PGE Narodowym.
Sensacje i zwycięstwa mniejszych nad większymi to jedna z największych zalet Pucharu Polski. Finalista z Gdyni zaczynał swoją podróż na PGE Narodowy od wizyty w Gołdapi, gdzie gra czwartoligowa Rominta. Trzecioligowcy z GKS 1962 Jastrzębie odpadli dopiero w ćwierćfinale po zaciętym dwumeczu z Wigrami Suwałki. Rok wcześniej Lech Poznań potrzebował dogrywki w rewanżowym spotkaniu 1/2 finału, by pokonać Błękitnych Stargard, którzy w PP radzili sobie fenomenalnie. Ostatecznie grający w dziesiątkę drugoligowcy odpadli z faworytem, ale ich determinacja potwierdziła, że perspektywa gry przed kilkudziesięcioma tysiącami kibiców na stadionie PGE Narodowym naprawdę dodaje skrzydeł.
Michał Zachodny