Aktualności
Janusz Kupcewicz: Dochodziliśmy do siebie trzy dni
Aktualności29.04.2017
z Arką Gdynia – wspomina tamte wydarzenia.
Lubelski finał zajmuje wysoką lokatę w Pana rankingu najlepszych spotkań w karierze?
Nie prowadzę takiego rankingu. Najwyżej cenię sobie oczywiście medal z hiszpańskiego mundialu, byłem na dwóch imprezach tej rangi, a w piłce klubowej też mam się czym pochwalić. Z Lechem Poznań zdobyłem mistrzostwo kraju, z Arką Gdynia Puchar Polski. Triumf z żółto-niebieskimi w 1979 roku został uznany za niespodziankę, a nawet sensację, tym bardziej, że w finale czekała na nas Wisła Kraków. Orest Lenczyk miał do dyspozycji kilku kadrowiczów, lecz my sami nie stawialiśmy się na straconej pozycji, nawet po trafieniu Kazimierza Kmiecika w pierwszej połowie. „Biała Gwiazda” dłużej utrzymywała się przy piłce, stwarzała więcej groźnych sytuacji, mogła do przerwy prowadzić wyżej, ale to się jej nie udało. W naszej bramce świetnie spisywał się z kolei Włodek Żemojtel, a my maksymalnie wykorzystaliśmy swój dobry okres w finale, strzelając dwa gole w ciągu kwadransa zaraz po zmianie stron.
Rzuty wolne to był Pana znak firmowy. Czuł się Pan pewnie podchodząc do piłki w 59. minucie?
Wolne nie sprawiały mi problemu, a korzystałem z szerokiej gamy uderzeń. Z Francją w meczu o medal na mistrzostwach świata strzeliłem z boku, tuż zza szesnastki, bardzo sprytnie i wyszło wspaniale. Przeciw Wiśle, będąc na wprost bramki, z około dwudziestu metrów huknąłem mocno pod poprzeczkę i Stanisław Gonet nie miał żadnych szans. Wyszło tak, jak zaplanowałem, a parę minut później Tadek Krystyniak wykonał karnego w sposób jakiego się teraz nie ogląda nawet u największych gwiazd futbolu, zewnętrzną częścią lewej stopy. „Wiślacy” byli w szoku, ale do końca nie rezygnowali przynajmniej z doprowadzenia do dogrywki.
W końcówce finału drżeliście o wynik?
Zespół Lenczyka postawił wszystko na jedną kartę, ale broniliśmy się na grząskiej nawierzchni bardzo umiejętnie. Pomagał nam też doping licznej grupy kibiców. Nawet nie czuliśmy, że padał deszcz, nikt się tym nie przejmował. Końcowy gwizdek przyjęliśmy z wielką radością, a potem trzy dni dochodziliśmy do siebie, o co oczywiście nie miano do nas pretensji. Cała ekipa Arki była rozchwytywana po triumfie w Pucharze Polski, nie obyło się bez charakterystycznych w tamtej epoce wizyt w zakładach pracy. Całe Wybrzeże świętowało z nami.
Pojawi się Pan na tegorocznym finale na PGE Narodowym?
Dla mnie to wyjątkowe wydarzenie, bo zapisałem się w kronikach Arki i Lecha. W obu tych klubach wybrano mnie do jedenastek wszech czasów, choć w „Kolejorzu” występowałem tylko przez jeden sezon. Poznaniacy i ekipa z Gdyni mają teraz zupełnie inne cele, pierwsi walczą o mistrzostwo Polski, żółto-niebiescy o utrzymanie w ekstraklasie. Finał Pucharu Polski to jednak zupełnie inna bajka, odbędzie się przy fantastycznej oprawie i żywiołowym dopingu fanów, a na boisku nie będzie się liczyło to, kto uchodzi za faworyta. Niech wygra lepszy!
Czy zazdrości Pan obecnym piłkarzom, że takie finały odbywają się na pięknym obiekcie w stolicy?
Nie jestem z takich, którzy komuś czego zazdroszczą. Niby mogłem więcej osiągnąć, ale mogłem też mniej. Medalu z mundialu, mistrzostwa Polski, Pucharu Polski nikt mi nie zabierze, a w 1979 roku w Lublinie radowałem się wraz z kolegami z możliwości uczestnictwa w wydarzeniu takiej rangi. Ze swojego finału wyciągnąłem tyle, ile się dało. Wtedy nie było takich pięknych obiektów, ale jeszcze wcześniej sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Lucjan Brychczy, Ernest Pohl, Gerard Cieślik grali za schabowe, dziś piłkarze zarabiają wielką kasę, nie to jest jednak najważniejsze. Liczy się pasja i na pewno zobaczymy ją u uczestników tegorocznego finału Pucharu Polski.
Rozmawiał Jaromir Kruk