Aktualności
[FUTSAL] Robert Dąbrowski: Gry w reprezentacji nie zamieniłbym na nic innego
Znalazłeś się w gronie najlepszych graczy w historii polskiego futsalu wybranych przez Łączy Nas Piłka w magazynie „Łączy Nas Futsal”. Jesteś zaskoczony?
Mogłem się tego spodziewać. A tak poważnie, było bardzo miło, że mnie nominowano, że jeszcze o mnie nie zapomniano. W moich czasach, z przełomu wieków, naprawdę wielu graczy zasługuje na wyróżnienie, że wymienię chociażby tylko Krzysztofa Kuchciaka, Andrzeja Szłapę, śp. Krzysztofa Jasińskiego czy Krzysztofa Filipczaka. Nominowałbym również Adama Krygera. Pokolenie, które wówczas grało, naprawdę zasługiwało na pochwały. Może nie byliśmy w mediach zauważani, ale uważam, że poziom był wyższy od obecnego. Kadra niedawno co prawda grała na mistrzostwach Europy, wielkie gratulacje dla chłopaków za ten awans, ale dzisiejszy futsal od mojego prezentuje się lepiej głównie pod względem medialnym.
Najbardziej pamiętny moment w twojej karierze to chyba mistrzostwa Europy w 2001 roku w Moskwie i pierwszy start biało-czerwonych w tej imprezie.
To prawda. Nie wyszliśmy z grupy, zajęliśmy czwarte miejsce, ale mieliśmy pecha, bo nie graliśmy źle. Trafiliśmy w grupie na późniejszego mistrza i wicemistrza Europy, czyli Hiszpanię i Ukrainę. Do tego była jeszcze silna Chorwacja. Grupa śmierci. A my byliśmy totalnym beniaminkiem. Fajną kartę jednak zapisaliśmy. Sam udział w takim turnieju był dla nas ogromnym przeżyciem. Moskwa, możliwość uczestniczenia w tak wielkiej imprezie, piękna otoczka.
W reprezentacji masz wiele bardzo pozytywnych momentów, jak chociażby sześć bramek w meczu z Holandią.
To działo się jesienią 1997 roku w Legnicy. Pierwszy mecz wygraliśmy 7:1, do sześciu bramek dołożyłem jeszcze asystę, a w drugim starciu zdobyłem bramkę w przegranym spotkaniu 1:3. Czasem trzeba mieć swój dzień... Długo to do mnie nie dochodziło, że udało się zdobyć sześć bramek w jeden wieczór, traktowałem to jako coś normalnego. Dopiero znajomi zaczęli mówić: „zdobyłeś sześć bramek w jednym meczu”. A trzeba pamiętać, że Holandia to był wówczas mocny team.
Były jednak też momenty, które chyba do dzisiaj tkwią w głowie. Eliminacje do MŚ 2001 w Gwatemali, mecz z Rosją w Zabrzu, końcówka spotkania przy stanie 0:1. Sytuacja bramkowa, a trzeba pamiętać, że przy remisie to Polska awansuje na mundial.
Jaką ja miałem wówczas „setkę”... Tę sytuację mam do dzisiaj przed oczami. Mieliśmy atak, Krzysztof Kuchciak strzelił, ale bramkarz Rosji złapał piłkę. Rywale ruszyli z kontrą, ale przechwyciliśmy futbolówkę i wyszliśmy ponownie z szybką akcją. Krzysiek podał mi lobem, piłka zrobiła przede mną jeszcze kozioł. W dogodnej sytuacji zdecydowałem się na strzał w okienko z woleja po długim rogu. Bramkarz reprezentacji Rosji końcówkami palców sparował futbolówkę na poprzeczkę, ta następnie poszła w górę. Przegraliśmy i nie pojechaliśmy na mundial.
Jako pierwszy Polak byłeś w futsalowych klubach we Włoszech i Hiszpanii. Jak to wspominasz?
Przez mecze w kadrze trafiłem do Italii. Polska grała na wyjeździe z Włochami, a ja dzięki dwóm bramkom i dobrej postawie wpadłem w oko trenerowi z Sardynii, który te mecze oglądał w telewizji. Claudio Vaz trenował drugoligowe Cagliari i zaproponował przyjazd na testy. Zapewnił pokrycie kosztów. Wszystko przebiegło dość szybko, po miesiącu byłem już w Italii. Polska nie była wówczas jeszcze w Unii Europejskiej, wszystko działo się w 2003 roku. Dostałem pozwolenie na pracę na trzy miesiące, ale by grać, potrzebowałem półrocznego zezwolenia. Przez pięć miesięcy papierka nie udało się załatwić... Pod koniec 2003 roku opuściłem Włochy, ale pomógł trener Vaz. Po trzech miesiącach otrzymałem ofertę testów z Manacor w Hiszpanii. Szybko załatwiono wszystkie formalności, ale doskwierał mi brak rodziny. Byłem tam trzy miesiące, zagrałem cztery mecze, ponadto była mocna rywalizacja o wolne miejsce dla obcokrajowca spoza UE. Urodziło mi się w tym czasie drugie dziecko, postawiłem na rodzinę. Ona była i jest najważniejsza.
Była wówczas wielka różnica między organizacją futsalu w Polsce, a na zachodzie Europy?
Przede wszystkim kluby były w pełni profesjonalne. Zderzenie z inną rzeczywistością. Treningi dwa razy dziennie, ze względu na pogodę wcześnie rano i wieczorem. Profesjonalny kontrakt i zawodowstwo. Wśród meczów rozegranych w Hiszpanii był między innymi pojedynek z Barceloną. Mogłem więc naocznie przekonać się o organizacji i oprawie meczów w jednej z najlepszych lig na świecie.
W Polsce panowała wówczas amatorka? Patrząc na poziom sportowy, początek XXI wieku był właściwie najlepszy dla naszych klubów, jeżeli chodzi o arenę międzynarodową.
Było to amatorstwo, nie ma co ukrywać. Kilka czołowych klubów miało jednak duże pieniądze. Odbiegaliśmy oczywiście od czołówki europejskiej, ale na polskie realia z futsalu mogliśmy wyżyć. Problem był inny, wszystko to było na krótką metę, w klubach nie było stabilności. Wiele z nich z tamtych lat już nawet nie istnieje, właściwie jedynie Rekord i Clearex się utrzymały. W klubach wówczas były pieniądze, ale prezesi mieli kaprys – czy inwestują, czy też nie. A futsal przez te lata się nie rozwinął i nadal nie może się przebić.
Kilkanaście lat temu na parkietach futsalowych jakości dodawali piłkarze. Dzisiaj takich sytuacji zbyt wielu nie ma.
Popatrzmy na mnie... Grałem w Radomsku, Hutniku Kraków, Górniku Wieliczka, czyli klubach wówczas drugo- i trzecioligowych. Moi koledzy podobnie. Tomek Księżyc, według poprzedniej nomenklatury, grał w drugiej lidze, podobnie Piotr Powroźnik i Krzysztof Filipczak. Inni koledzy również mieli bogate doświadczenie z boisk piłkarskich. Trenowaliśmy na dużym boisku, a futsal to była zabawa. Przygotowanie motoryczne z dużego boiska dobrze wpływało na naszą grę w hali, technika wyćwiczona w hali z kolei pomagała na dużym boisku. Teraz już jednak tego nie ma, a co niektórzy zawodnicy futsalu na boisku pewnie mogą grać jedynie w klasie A. Wyjątkiem jest chyba tutaj tylko Rekord, gdzie klub postawił zawodowo na futsal.
Jak ty godziłeś piłkę z halą?
Jeździło się z jednego spotkania na drugie. Kluby starały się tak ułożyć mecze, by wszystkim pasowało. Gdy w sobotę grano w południe na boisku, to mecz na hali był około 20:00. Mogłem zawsze liczyć na wsparcie mojego największego kibica, mojego taty Andrzeja. Zawsze pędził samochodem dowożąc mnie lub też kolegów, zawsze był w gotowości. Po tygodniu treningów w weekend grało się nieraz po 90 minut na boisku oraz 40 minut na hali. Ale było zdrowie, więc to żaden kłopot.
Widzisz wielkie różnice między obecnym futsalem, a tym sprzed dwudziestu lat?
Różnica jest przede wszystkim w otoczce medialnej. Teraz więcej się o tej dyscyplinie mówi, ale nie jest to jeszcze ten pułap, którego oczekujemy. W moich czasach było więcej zawodników, którzy się wybijali. Teraz możemy wymienić pięciu-sześciu zawodników, wówczas były to całe drużyny. Clearex Chorzów, krakowskie ekipy, gliwickie. Co nie znaczy, że dzisiaj graczy jakościowo bardzo dobrych w naszych rozgrywkach nie ma. Jest Daniel Krawczyk, Paweł Budniak czy chociażby Michał Marek. Jednak wówczas byli lepsi, mieliśmy także mocniejsze drużyny. Na pewno jednak ciężko to porównać.
Dzisiaj ostoją naszego futsalu jest reprezentacja.
My w kadrze nie mieliśmy zbyt wielkiego pojęcia o futsalu. Trener Roman Sowiński to bardzo dobry szkoleniowiec, ale opierał zespół na indywidualnościach. Inni w tamtych czasach byli piłkarze, dopiero uczący się fachu futsalowego. Obecnie trener Błażej Korczyński jest w zupełnie innym położeniu. Ma pojęcie jak wygląda trening futsalowy, ma wiadomości. My wówczas pod tym względem byliśmy „bladzi”. Może brakowało nam wsparcia z zagranicy, takiej nauki taktycznej.
Mogłeś więcej osiągnąć w swojej karierze futsalowej?
Niczego nie żałuję, tak miało być. Zdobyłem 73 bramki w 64 meczach kadry, wyjazdy zagraniczne do Włoch i Hiszpanii, trochę radości dałem również kibicom. Sam natomiast miałem satysfakcję, zwiedziłem wiele miejsc, poznałem fantastycznych ludzi. Na nic innego bym tych momentów nie zamienił. Nie było w futsalu wówczas ogromnych pieniędzy, ale była to na pewno przygoda życia. Mieliśmy zgraną pakę, jeździliśmy na kadrę, by o coś powalczyć, ale także by się spotkać, grać i dobrze bawić. Czasem łezka się zakręci w oku, gdy wspomnienia wracają.
Śledzisz obecnie rozgrywki ligowe?
Tak, jestem na bieżąco. Futsal to w końcu dyscyplina mojego życia, w piłkę również grałem, ale to w hali spędziłem całe życie, w futsalu najwięcej osiągnąłem. Kibicuję kadrze, w lidze imponuje mi beniaminek z Lubawy. W Małopolsce obecnie nie ma żadnej drużyny, ale najbliższy jest mi Rekord, w którym też grałem. Prezes Janusz Szymura poprosił wraz z Łukaszem Groszakiem i udało się nam wspólnie awansować do Futsal Ekstraklasy. Z Rekordu przede wszystkim znam Bartka Nawrata, Piotrka Szymurę i prezesa Janusza Szymurę, którego serdecznie pozdrawiam. To odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.
Utrzymujesz jeszcze kontakty z kolegami z parkietu?
Spotykamy się i to nawet dość często. Cały czas gram również w oldbojach Cracovii, więc jest okazja do spotkań sportowych. Bardzo dobry kontakt mam z Piotrem Powroźnikiem, jak również Krzysztofem Marcem, ale z pozostałymi kolegami również staram się być na łączach. Czasem robimy sobie spotkanie.
A forma sportowa? Jest cały czas?
W barwach „Pasów” gram w krakowskiej lidze, co roku rywalizujemy także na turnieju oldbojów w Zawierciu. Od roku - dwóch w tych zawodach startują zawodnicy, z którymi często rywalizowałem w lidze. To fajna wycieczka sentymentalna. Cały czas staram się ruszać, rywalizować z młodymi. Nie chcę rezygnować z tego, co się robi całe życie, bo organizm tego potrzebuje.
Technicznie dałbyś jeszcze radę na parkiecie w lidze?
Na pewno fizycznie rywale by mnie przewyższali. Technicznie bym sobie jednak chyba poradził. Mam 46 lat, ale pewnych rzeczy się nie zapomina. Młodsi by nie mieli tak łatwo.
Rozmawiał Tadeusz Danisz
Fot: 400mm.pl