Aktualności
[WYWIAD] Adam Matysek: Nie chciałem kończyć z reprezentacją w taki sposób
Mistrzostwa świata w Korei i Japonii to najważniejszy wpis w pańskim CV?
Wbrew pozorom życie piłkarskie jest krótkie, więc lubię sobie przypominać każdą chwilę, zwłaszcza taką jak udział w mundialu. Mistrzostwa świata w 2002 roku to ważny element mojej kariery. Swego czau miałem okazję być na premierze „W kadrze”. Film wyprodukowany przez Canal+ i Polski Związek Piłki Nożnej, którego realizacji podjął się Tomasza Smokowski, oglądałem w wersji kinowej. Historia jest o tyle niesamowita, że po raz pierwszy od 16 lat dostaliśmy się na mundial. Szkoda, że zakończyliśmy tę imprezę z dużym niesmakiem, ale przygoda była wspaniała.
Co jeszcze pan stamtąd zapamiętał?
Podpis na piłce przez galerię handlową: „Polska gola, Matys”. To było nasze pierwsze i nie wiem czy nie ostatnie wyjście z ośrodka treningowego. Mieliśmy bardzo ograniczone możliwości opuszczania miejsca, w którym zostaliśmy zakwaterowani. Ośrodek pracowniczy Samsunga w Daejon był pilnie strzeżony, nie mogliśmy się nigdzie ruszyć. Sam obiekt zapewniał bardzo dobre warunki. Na jego terenie znajdowały się dwa budynki – jeden należał do nas. Była tam hala, siłownia, boisko – wszystko jak należy. Kwestie bezpieczeństwa – kiedy któryś z nas wykopał piłkę i szedł po nią w okoliczne krzaki to okazało się, że siedzą tam snajperzy! Nawet na okolicznych budynkach można było dostrzec w jakiej strefie bezpieczeństwa mieszkaliśmy.
Ten etap kariery wspomina pan z rozrzewnieniem?
Po mundialu skończyła się moja kariera w reprezentacji. Nie mogłem już dojść do siebie po kontuzji, którą odniosłem w meczu eliminacyjnym z Norwegią. Mój późniejszy problem polegał na tym, że zbyt późno poddałem się operacji i nie doleczyłem się do końca. Po czasie to wyszło. Wtedy mimo, że uraz okazał się poważny, zdążyłem jeszcze rozegrać dwa spotkanie w Bundeslidze. Broniłem z jedną sprawną ręką, byłem na mocnych środkach przeciwbólowych. Skończył mi się kontrakt z Bayerem Leverkusen. Nie przedłużyłem umowy z prywatnych powodów. Jednak na brak propozycji nie narzekałem, zgłosił się choćby VfL Wolfsburg. To był czas, że zdałem sobie sprawę, że nie przeskoczę pewnych spraw, dlatego uznałem, że następuje mój koniec w reprezentacji. Gdyby nie te różne perypetie mógłbym pociągnąć w kadrze jeszcze kilka lat.
Czyli lekki żal do siebie pozostał?
Nie chciałem kończyć w taki sposób. Piłka bywa okrutna, zostałem brutalnie zweryfikowany. Dużo lepiej rozstawać się z drużyną narodową przy pełnych trybunach, kiedy rozgrywasz pożegnalne spotkanie. To byłoby ukoronowanie mojej reprezentacyjnej kariery. Absolutnie nie mam do nikogo pretensji. W dużym stopniu sam jestem odpowiedzialny za sytuację, która wynikła. Poniosłem konsekwencje swoich decyzji.
Akurat starcie z Norwegami było tym, którym został pan zapamiętany przez kibiców reprezentacji Polski. Bronił pan pod słońce, zatrzymał wiele strzałów gospodarzy zanim został zmieniony. Ten mecz to także dziś dla pana wielka sprawa?
W tamtych eliminacjach od początku nadawaliśmy ton wydarzeniom w grupie. Od razu zostaliśmy liderem grupy, wygrywaliśmy kolejne spotkania. Mecz w Norwegii był przełomowy – ustawił przebieg rywalizacji w grupie. To zwycięstwo jeszcze bardziej otworzyło nam drogę na mundial. Stworzyliśmy fajną grupę, dobrze się ze sobą dogadywaliśmy, także z trenerem Jerzym Engelem. Znaleźliśmy się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, wszystko nam przypasowało. Nadmienię, że mój zmiennik Jurek Dudek bronił w drugiej połowie w czapeczce. Ja wielokrotnie grałem pod słońce, nigdy z czapeczką na głowie. Wtedy też nie. W kierunku mojej bramki mocno świeciło słońce. Trudno było przez to ocenić lot piłki, nie wiem czy z czapką bym ją dostrzegł, kiedy zmierzała w moim kierunku. Oślepiły mnie promienie, nagle zobaczyłem piłkę, obroniłem instynktownie, w wyniku czego niefortunnie upadłem na murawę. Wygraliśmy 3:2, mecz mógł skończyć się wynikiem hokejowym, tyle było sytuacji. Miałem w tym meczu mnóstwo pracy, jak schodziłem prowadziliśmy 2:1. Wtem sytuacja się odwróciła na naszą niekorzyść. Gospodarze grali bardzo toporną piłkę, sędzia na dużo im pozwalał szczególnie w pojedynkach powietrznych. Nie kontrolował tego co się dzieje w walce o górne piłki. Norwegom zaczęły się grzać głowy, przez co grali jak grali. Brutalnie potraktowali Jurka. Mogło się to skończyć złamaniem kręgosłupa. W końcówce przy stanie 2:2 bardzo fajnie zachował się Bartek Karwan, który po stałym fragmencie gry zapewnił nam wygraną. Nasi kibice zdominowali trybuny Ulleval Stadion. Przekrzyczeli Norwegów, cały czas było słychać ich śpiewy.
W latach 1998-2000 przeżył pan rozkwit swojej kariery. Był pan podstawowym bramkarzem Bayeru Leverkusen. Do pełni szczęścia brakowało sukcesów w kadrze?
Było pewne, że po przegranych eliminacjach do EURO 2000 musiała nastąpić zmiana warty w reprezentacji. Świętej pamięci Janusza Wójcika zastąpił Jerzy Engel. Trener Engel zachował się jak wytrawny gracz, zbudował kadrę w oparciu o zawodników, z których korzystał selekcjoner Wójcik, zaczynając od braci Żewłakowów, Jacka Krzynówka, Maćka Żurawskiego, kończąc na Pawle Kryszałowiczu czy Emmanuelu Olisadebe, który bardzo nam pomógł w wygraniu kolejnych eliminacji. Radek Kałużny miał swoje pięć minut w tamtych kwalifikacjach. Mimo że był defensywnym pomocnikiem to został drugim strzelcem kadry w fazie eliminacyjnej. Wiadomo, że zmiana na ławce trenerskiej wiąże się ze zmianami w kadrze zawodniczej. I ja tego doświadczyłem. Za kadencji Janusza Wójcika byłem pierwszym bramkarzem, z kolei Dudek drugim. Potem nasze role się odwróciły. Gdy prezentowałem jednak bardzo dobrą formę w Bayerze, selekcjoner Jerzy Engel postanowił, że da mi szansę z Norwegią na wyjeździe. Byłem akurat świeżo po bardzo dobrym meczu na Borussii Dortmund, którą ograliśmy u niej 3:1. Otrzymałem za ten występ notę 1, czyli klasa światowa. Byłem w wielkim gazie. I nagle jedna kontuzja pokrzyżowała moje dalsze plany.
Rozegrał pan w reprezentacji 34 mecze. To dużo, mało?
W 1993 roku wyjechałem do Niemiec, będąc regularnie powoływanym do reprezentacji Polski. Myślałem, że dalej tak będzie tym bardziej, że w barwach Fortuny Koeln w 2. Bundeslidze zbierałem dobre recenzje. Jeszcze udało mi się zagrać bardzo dobre spotkania z Holandią w eliminacjach MŚ 94. Do dziś wspominam jaki mieli problem ze strzeleniem mi kolejnych goli. W 13. minucie Marek Leśniak zdobył bramkę wyrównującą. Wynik był więc sprawą otwartą. Holandia była zespołem światowej klasy, w końcu dopięła więc swego. Mieli w składzie braci de Boer, Marca Overmarsa, Dennisa Bergkampa, bronił Ed de Goey. Z czasem powołania od nowego selekcjonera przestały przychodzić. Miałem kilkuletnią przerwę od kadry – po drodze przytrafiła mi się kontuzja kolana – aż do momentu przejęcia jej przez Janusza Wójcika.
Debiutował pan w drużynie narodowej na początku lat 90-tych.
Pierwszy raz w drużynie narodowej wystąpiłem w towarzyskim spotkaniu z Egiptem. To było na początku grudnia w trakcie tournee, kiedy nasz zespół funkcjonował pod nazwą kadra B. Później z marketingowego punktu widzenia, aby organizatorzy się nie denerwowali, zostaliśmy podciągnięci pod pierwszą reprezentację. W drugim meczu w orzełkiem na piersi zagrałem przeciwko Brazylii. Polecieliśmy tam zaraz po spotkaniu ligowym, w tygodniu. Mimo mocnych nazwisk po drugiej stronie boiska, udało nam się zremisować 2:2. W pierwszej połowie bronił Aleksander Kłak, ja wszedłem po przerwie. Bodajże wygrałem siedem pojedynków sam na sam. Brazylijczycy ostatecznie nie strzelili mi żadnego gola. Mam się więc czym pochwalić – zremisowałem z Brazylią i ani razu nie dałem się pokonać. Pamiętam, że na stadionie było z 50 tysięcy ludzi. Kolejnych dziesięć tysięcy stało pod stadionem. Dla Brazylijczyków mecz reprezentacji w piłce nożnej był świętem niezależnie od przeciwnika. Czuliśmy się wtedy w Brazylii bezpiecznie, choć nie było zachowanych takich środków ostrożności jak obecnie. Kiedyś autokary z piłkarzami nie jechały pod eskortą policji. Tylu policjantów nie pilnowało skrzyżowań.
Reprezentację w tamtym spotkaniu prowadził Andrzej Strejlau, jedną z bramek zdobył Jerzy Brzęczek i...?
Robert Warzycha. Brzęczek uderzył zza pola karnego, wyszliśmy na prowadzenie. Tego meczu nie było dane obejrzeć Polakom w telewizji. Nie transmitowano wówczas wszystkich spotkań, co innego duże turnieje, czy eliminacje do nich. Pewnie gdybyśmy dziś grali z Brazylijczykami sprzedałoby się z dwieście tysięcy biletów, jeśli mielibyśmy taki stadion. Otoczka medialna wokół takiego pojedynku byłaby ogromna. Media podgrzewałyby atmosferę, dzień w dzień mówiono by o tym starciu.
Muszę zapytać o RKS Radomsko, w którym występował pan na finiszu kariery. Warto było?
Razem ze mną w Radomsku był m.in. Sławomir Wojciechowski. Nazwiska mieliśmy niezłe, a ja poprzez wewnętrzną siłę, która pchała mnie do reprezentacji, chciałem za wszelką cenę gdzieś grać, byle załapać się do kadry na mundial. Drużyny zagraniczne miały już zamknięte kadry, więc formę starałem się zbudować w RKS-ie. Ten klub miał mi umożliwić jak najlepsze przygotowanie się przed mistrzostwami świata. Mogę powiedzieć, że w tamtych czasach polskim klubom wiele brakowało do profesjonalizmu. Nie miało to nic wspólnego z zawodową piłką.
Gdy skończył pan z piłką zdecydował się trenować bramkarzy. Innej opcji zostania w piłce pan nie zakładał?
Kiedy poinformowałem o końcu swojej kariery, nadarzyła się okazja pracy z kadrą U-21 prowadzonej przez Władysława Żmudę. I tak do momentu wyjazdu do 1. FC Nuernberg jako trener bramkarzy, odpowiadałem za trening golkiperów w młodzieżowej reprezentacji. Jakiś czas potem po raz kolejny odezwał się trener Wolfgang Wolf, który chciał mnie ściągnąć przed laty z Leverkusen do Wolfsburga. Transfer był w zasadzie dopięty, na drodze stanęły moje ówczesne problemy zdrowotne, przez co nie przeszedłem testów medycznych. Kilka lat później Wolf objął Norymbergę, przypomniał sobie o mnie. Zadzwonił z propozycją włączenia mnie do swojego sztabu. Od słowa do słowa i pracowałem w tej roli w Norymberdze dziesięć lat. Po drodze był piękny epizod – dostaliśmy się do europejskich pucharów. Wygraliśmy w finale Pucharu Niemiec z mistrzem Niemiec VfB Stuttgart. W sezonie 2007/08 rywalizowaliśmy w grupie Pucharu UEFA z Evertonem, AZ Alkmaar, Zenitem St. Petersburg oraz grecką Larissą. Wyszliśmy z grupy, jednak potknęliśmy się już na pierwszym przeciwniku – Benfice Lizbona. Stoczyliśmy z nimi bardzo pasjonujący bój. W Lizbonie przegraliśmy 0:1, w rewanżu prowadziliśmy 2:0 do 89. minuty. Trener Benfiki wprowadził na boisko dwóch napastników i obaj zdobyli po bramce.
Pan z kolei jako piłkarz bronił w meczach Ligi Mistrzów.
Rok po roku grałem z Bayerem na europejskiej arenie. Najpierw w Pucharze UEFA, następnie dwa lata z rzędu wywalczyliśmy wicemistrzostwo Niemiec, co dało nam przepustkę do Champions League. I nie mieliśmy szczęścia i nie wykorzystaliśmy wielu sytuacji, w wyniku czego nie wyszliśmy z grupy. Bayer jako zespół dojrzał i w następnym sezonie zagrali w finale, w którym ulegli 1:2 Realowi Madryt. Na pewno jednego z goli strzelił Zinedine Zidane.
Kogo pan wyszkolił z bramkarzy?
Długo pracowałem z Raphaelem Schaeferem, chłopakiem polskiego pochodzenia, urodzonym w Kędzierzynie-Koźle, który w bardzo młodym wieku wyjechał z rodzicami do Niemiec. Musiałem mocno go oszlifować, żeby wyciągnąć z niego to, co najlepsze. Po latach trafił do ówczesnego mistrza ze Stuttgartu. Nie poradził sobie tam, wrócił do Norymbergi i znów był numerem jeden przez wiele lat.
Piłkarz, trener bramkarzy, następnie dyrektor sportowy Śląska w latach 2016-18. Co z pracy dyrektora najbardziej pan zapamiętał?
To było nie lada wyzwanie, do którego jednak przygotowywałem się przez lata. Nie powiem nawet, że wypełniłem połowę zadania, bo szybko skończyła się moja przygoda ze stanowiskiem dyrektora. Wielka szkoda. Plany miałem ambitne, wybiegające daleko w przyszłość. Dotknęły mnie częste ruchy personalne, które mają miejsce w Śląsku. Takie ich prawo. Dlaczego odszedłem? W zespole mieliśmy wiele kontuzji. Z podstawowego składu wypadło nam kilku zawodników. Urazy nie wynikały z przetrenowania, to były kontuzje mechaniczne. Ktoś miał z tym problem. Wystarczyło w tej sytuacji zachować chłodną głowę, a ciągle bym tam pracował. Zabrakło w tym wszystkim ciągłości i kontynuacji myśli. Wiedziałem, że nie będzie łatwo – w sezonie 2016/17 utrzymaliśmy się. Następny sezon napawał optymizmem, ale nie dotrwałem w nim do końca jako dyrektor.
Już nie pracuje pan w piłce?
Tak, działam poza piłką. Staram się sporo jeździć do Niemiec do dzieci. Właśnie zostaliśmy dziadkami. Teraz w dobie koronawirusa wyjazdy są niemożliwe, czekamy aż pandemia minie. Ostatnio pracowałem jako ekspert Polsatu Sport. Sport i piłka są w zawieszeniu, musimy czekać. Mam nadzieję, że kluby przetrwają ten trudny czas. Jak ruszy liga, to przynajmniej będzie można obejrzeć w telewizji coś innego niż informacje o koronawirusie. Jestem otwarty na nowe wyzwania. Zobaczymy co się wydarzy, z optymizmem czekam na rozwój wypadków.
Rozmawiał Piotr Wiśniewski
fot. 400mm.pl