Aktualności
„Takiego kotła wcześniej nie przeżyli”. Polacy w meczach z Holandią na Śląskim stworzyli historię
Polska z reprezentacją Holandii zagrała piętnaście razy. Poza chorzowskim obiektem biało-czerwonym w tych starciach nie wiodło się zbyt dobrze. Ale w „Kotle Czarownic” Holendrzy tracili pewność siebie. Zespół, który dwukrotnie przyjeżdżał do Chorzowa w glorii wicemistrza świata, nie miał na Stadionie Śląskim za wiele do powiedzenia.
Rewanż za mundial
Na zawsze zostanie zapamiętany mecz sprzed 45 lat. – W tym dniu reprezentacja Polski dała maksimum tego, co była w stanie w danym momencie – tak o wygranej 4:1 mówi Andrzej Strejlau, przez lata najbliższy współpracownik w sztabie Kazimierza Górskiego. Warto w tym miejscu zobrazować pewne fakty. Polska, trzecia drużyna świata, podejmowała wicemistrza z 1974 roku, ekipę „Pomarańczowych”, w której roiło się od gwiazd światowego formatu, na czele z piłkarzami Barcelony – Johanem Cruyffem i Johanem Neeskensem.
Na boisku zagrało łącznie szesnastu medalistów mistrzostw świata. Nic więc dziwnego, że mecz był wydarzeniem nie tylko w Polsce i Holandii, ale także w skali europejskiej. Spotkanie z Chorzowa pokazywało dziewięć stacji telewizyjnych z Europy, co jak na tamte czasy było ogromnym wydarzeniem. Na stadionie pojawili się polscy kibice z całego starego kontynentu, a nawet spoza Europy. – Rywale przyjechali do Chorzowa w najmocniejszym składzie, robili na nas wrażenie, choć po zdobyciu medalu mistrzostw świata już znaliśmy swoją wartość i nie baliśmy się nikogo na świecie – wspominał po latach bramkarz naszej reprezentacji Jan Tomaszewski. Mecz obejrzało ponad 85 tysięcy kibiców. Ale chętnych było ponad 10 razy tyle! Spotkaniem w Chorzowie już na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego żyły media. Tygodnik „Piłka Nożna” prawie cały numer przeznaczył na zapowiedź tego meczu.
Polacy tym meczem chcieli pokazać światu, że rok wcześniej to właśnie oni zasługiwali na finał, może nawet na mistrzostwo świata. Skończyło się na 4:1 i jeżeli ktoś mógł być zadowolony z wyniku, to raczej rywale, bo mogli przegrać jeszcze wyżej. – Jestem zaskoczony postawą swoich podopiecznych – mówił legendarny trener Kazimierz Górski. – Sprawili mi dużo radości. Przed meczem było wielu niedowiarków, którzy nie dawali nam szans – zaznaczał.
Holendrzy zamieszkali w katowickim hotelu „Silesia”, zarezerwowane było dla nich siódme piętro. Po latach okazało się, że czuli się tam, jak w siódmym niebie, a również niesnasek w holenderskim obozie nie brakowało. Podział na graczy PSV i Ajaksu był aż nadto widoczny. W żaden sposób nie umniejszało to jednak sukcesu naszej reprezentacji. Nasz rywal prezentował w tym czasie futbol totalny, a prawdziwym liderem holenderskiej kadry był on – Johan Cruyff.
„Kocioł Czarownic” się zagotował
Mecz ten reklamowano jako starcie Kazimierza Deyny z Cruyffem. Holendra kibice mogli zapamiętać głównie z fotografii, jak klęczy przed naszym pomocnikiem. – Plotkowano, że Cruyff po rozruchu na Śląskim łyknął sobie koniaku. Pewnie na pobudzenie krążenia – śmieje się Henryk Wawrowski, który w drużynie reprezentacyjnej z mundialu zastąpił Adama Musiała. W meczu z Holandią bohaterem był Andrzej Szarmach, ale i Wawrowski miał swoją bramkową okazję. Zdecydował się jednak w ostatniej chwili odgrywać piłkę Grzegorzowi Lacie. – Śni mi się ta akcja do dzisiaj – przyznaje Wawrowski. Wynik meczu otworzył Grzegorz Lato, podwyższył zaś Robert Gadocha, który tego dnia nazwany omyłkowo został przez Jana Ciszewskiego Robertem Radochą. To nie była jedyna pomyłka tego wieczoru. Biało-czerwoni zagrali w tym spotkaniu w koszulkach z czerwonymi orzełkami na białym tle, czyli odwrotnie niż należało!
Swój duży udział w efektownym zwycięstwie miała polska publika. – Gdy spotkałem się po latach z Cruyffem, nawiązał do meczu w Chorzowie. Powiedział, że w życiu grał na wielu stadionach, ale takiego kotła jak na Stadionie Śląskim nigdy wcześniej nie przeżył. Ten tumult spowodował, że Holendrzy nie byli sobą – wspomina legendarny bramkarz reprezentacji Polski. Na Stadion Śląski w tamtych latach nie dało się wcisnąć szpilki. Wszystkie miejsca, a nawet przejścia były zajęte. – Gdy człowiek usłyszał ryk kibiców śpiewających Mazurka Dąbrowskiego, aż ciarki przeszły po plecach – dodaje Lato. To po tym spotkaniu o Stadionie Śląskim zaczęto mówić „Kocioł Czarownic”.
Tytuły na drugi dzień po tej wygranej pisały „Wicemistrzowie świata znokautowani”. Wynik poszedł w świat. „Nie pomogą dwa Johany, kiedy zwiędły tulipany” – pisał z kolei „Przegląd Sportowy”. Sukces może nie był w pełni, bo biało-czerwoni na mistrzostwa Europy w 1976 roku nie pojechali, ale symbolika tego wydarzenia była ogromna. Zresztą rywalizacja w eliminacjach ME była wówczas niesłychana. W jednej grupie prócz wicemistrza i trzeciej drużyny niedawnego mundialu byli także Włosi, drugi zespół MŚ z 1970 roku. A awansować mogła tylko jedna reprezentacja.
Meksykanek nie zobaczyli...
Wyjątkowa atmosfera towarzyszyła również dwóm pozostałym meczom z „Oranje” rozgrywanym na Stadionie Śląskim. Po raz pierwszy reprezentacja Polski grała z Holandią na Śląskim w 1969 roku, już wtedy rosnąca w siłę reprezentacja miała w składzie Johana Cruyffa. Na trybunach tłumy kibiców, oficjalnie 85 tysięcy. Fani pojawili się na stadionie zaopatrzeni w kilkumetrowe transparenty z dość oryginalnymi napisami, na przykład: „Choć lubimy kwiaty, kraj tulipanów dostanie baty” czy też: „Kadra strzelać bramki, jeśli chcecie widzieć Meksykanki”. Biało-czerwoni dostosowali się do życzeń kibiców. Pod wodzą trenera Ryszarda Koncewicza w niedzielny wieczór wygrali 2:1.
Kluczowa w tym meczu była przerwa po pierwszej połowie. Trener zdjął wtedy z boiska Eugeniusza Fabera, zastąpił go Andrzej Jarosik, który swoimi dynamicznymi szarżami miał tchnąć w polską ofensywę nowe życie. Deyna zaczął grać ofensywnej. Polska do przerwy przegrywała, ale po niespełna kwadransie gry w drugiej połowie wyrównała. Strzelcem gola był Jarosik, asystentem Deyna. Polacy złapali wiatr w żagle i parli do przodu. Dziesięć minut po trafieniu piłkarza Zagłębia Sosnowiec bramkę zdobył także największy ówczesny gwiazdor polskiej reprezentacji – Włodzimierz Lubański z Górnika Zabrze. Kapitalnym podaniem w tej sytuacji znów popisał się Deyna.
Polacy mieli jednak trochę szczęścia w tym spotkaniu. – Sędzia w drugiej połowie podyktował przeciwko nam jedenastkę. Miałem, co do tego duże wątpliwości, ale nie było dyskusji z arbitrem – mówi o sytuacji z 83. minuty Hubert Kostka, kapitan reprezentacji Polski w tym meczu. – W czasie jednego ze starć z Holendrami, starałem się wybić piłkę Henkemu Wery'emu. Być może zahaczyłem go trochę, ale nie uważam, żebym go sfaulował. Wery na szczęście dla nas się pomylił i uderzył w aut – wspomina były golkiper Górnika, który w tym meczu mógł się czuć wyjątkowo swobodnie. Był jednym z dziewięciu graczy śląskich klubów w wyjściowym składzie na to spotkanie. Jedynymi piłkarzami spoza regionu, którzy zagrali w tym meczu, byli Kazimierz Deyna z Legii i Bolesław Szadkowski z ŁKS. Mimo wygranej z Holendrami Polacy nie pojechali do Meksyku na Mundial w 1970 roku. W grupie eliminacyjnej lepsi o jeden punkt okazali się Bułgarzy. Polska zajęła drugie miejsce i minimalnie wyprzedziła Holendrów.
Premier na trybunach
Cztery lata po efektownej wygranej 4:1 biało-czerwoni po raz ostatni, do tej pory, grali w Chorzowie z Holandią. Jak przy poprzednich meczach wygrana 2:0 w tym spotkaniu nie przełożyła się na wynik eliminacyjny. Biało-czerwoni nie awansowali na turniej finałowy mistrzostw Europy w Italii 1980, ale chorzowski mecz z 1979 roku również z kilku względów przejdzie do historii. Przede wszystkim Polacy po raz pierwszy w starciu o punkty nie stracili bramki z Holandią.
Wynik tego meczu po efektownej akcji otworzył Zbigniew Boniek, zdobywając tym samym swojego dziesiątego gola w barwach reprezentacyjnych. – Oby tylko sobie nie przeszkodzili – krzyczał przed bramką nieodżałowany komentator Jan Ciszewski o akcji obecnego prezesa PZPN wespół z Grzegorzem Latą, zapoczątkowanej przez debiutującego tego dnia w reprezentacji Leszka Lipki. W drugiej połowie jedenastkę wykorzystał Włodzimierz Mazur. Napastnik Zagłębia Sosnowiec powtórzył wyczyn byłego reprezentanta Czechosłowacji Antonina Panenki, gola zdobywając charakterystyczną podcinką, a wszystko to z trybun oglądał, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, premier Piotr Jaroszewicz.
Holendrzy po raz trzeci w ciągu dekady zagrali na Stadionie Śląskim i po raz trzeci musieli wyjeżdżać bez niczego. Przeciwko reprezentacji Ryszarda Kuleszy nie wystąpiła już tak silna jedenastka, nadal jednak byli to wicemistrzowie świata, którzy w swoim składzie mieli gwiazdy największego formatu. Mimo tej wygranej nie udało się biało-czerwonym wywalczyć historycznego awansu. Na turniej finałowy mistrzostw Europy pojechali nasi rywale. W tabeli grupy 4 wyprzedzili reprezentację Polski zaledwie o punkt.
Tadeusz Danisz
Fot.: East News