Aktualności
[SAMPOLONIA] Polskie trio na uniwersytecie imienia Marco Giampaolo
Droga z centrum Genui do ośrodka treningowego w Bogliasco zajmuje maksymalnie pół godziny jazdy samochodem, po krętej niczym włoskie fusilli, autostradzie. Mniej więcej w połowie trasy, po kilkunastu przejechanych kilometrach, wyłania się widok miasteczka, które prawdopodobnie jest w stanie zachwycić nawet największego malkontenta. Położeniem, architekturą czy nawet pogodą. Zwłaszcza w styczniu. Szesnaście stopni Celsjusza, pełne słońce i turkus Morza Liguryjskiego sprawiają, że człowiek szybko traci tu poczucie aktualnej pory roku.
Spacerując po centrum tej starej osady rybackiej, położonej 20 kilometrów na wschód od słynnego Portofino, wystarczy odwrócić się przez ramię i spojrzeć w górę, by dojrzeć na wzgórzu ośrodek treningowy Sampdorii, nazwany na cześć zasłużonego lekarza – Gloriano Mugnainiego. Na pierwszy rzut oka klimatem przypomina monakijskie La Turbie, dobrze znane widzom kanału Łączy Nas Piłka z wizyty u Kamila Glika. Aktualnie jednak ośrodek jest w trakcie dużych przeobrażeń. Cały teren przypomina plac budowy, choć robotnicy zdają się tu pracować raczej bez pośpiechu, opieszale, jakby wyczekiwali tylko aż wybije godzina siesty. Plany rozbudowy są jednak ambitne i do 2020 roku do Bogliasco ma się przenieść cała siedziba klubu, łącznie z biurami, ulokowanymi dotychczas w ścisłym centrum Genui.
SAMOCHÓD Z TCZEWA
Kiedy tylko przekroczyliśmy bramę wjazdową ośrodka, szybko natknęliśmy się na polski akcent. Obok trzech samochodów należących niewątpliwie do naszych piłkarzy, przed nami wyłonił się niespodziewanie czwarty – biały Fiat 500, z numerami rejestracyjnymi z Tczewa, co wzbudza w nas delikatną konsternację. Wzrosła ona jeszcze bardziej, kiedy wyłonił się z niego Włoch, witając nas klasycznym „Ciao ragazzi!”, a dostrzegając nasze spojrzenia, wymieszane ze zdziwieniem, od razu wyjaśnił. – To auto mojego przyjaciela, Pawła Wszołka. Jeszcze go nie przerejestrowałem – uśmiechnął się szeroko. Później dowiedzieliśmy się, że to Fabrizio. Przyjaciel nie tylko Pawła Wszołka, ale także i trzech obecnych zawodników Sampdorii z Polski, którego żona jest rodowitą bydgoszczanką. Dzięki bliskim kontaktom z naszym rodakami, Fabrizio jest w stanie komunikować się rozbrajającą mieszanką trzech języków: włoskiego, polskiego i angielskiego.
Sporą wiedzą o polskiej piłce imponuje za to rzecznik prasowy klubu, Federico Berlingheri. Doskonale zna personalia wszystkich naszych kadrowiczów, wspomina letni sparing ze Swansea z udziałem Łukasza Fabiańskiego, dopytuje o opinie na temat transferu Thiago Cionka do Spal, po czym z rozrzewnieniem opowiada o Bartoszu Salamonie, który przez dwa sezony był zawodnikiem Sampy. – Wszyscy ciepło go tu wspominamy. Bartek to bardzo inteligentny chłopak. Czytał dużo książek i świetnie mówił po włosku. Na pewno lepiej, niż Fabio Quagliarella… – zaśmiał się Federico.
Już w czasie naszej rozmowy z Belingherim, na boisku trwały zajęcia pierwszego zespołu. W roli głównej występują tu asystenci trenera, którzy prowadzą kolejne fazy zajęć, zaś sam Marco Giampaolo obserwuje wszystko w ciszy, z analitycznym wzrokiem wbitym w zawodników, stojąc nieco z boku. Wraz z nim, każdy ruch piłkarzy śledzi kamera drona, sterowana przez młodego Pietro Gazzolo, który jak się później okazało jest po prostu synem jednego ze starszych pracowników klubu. Nie ma licencji trenerskiej, ale za to ma drona, więc został dołączony do sztabu. – Pietro ma firmę, którą możesz znaleźć na Facebooku. Wpisz „Tripinyourshoes” i znajdziesz jego filmiki – dopowiada mi Federico.
W gierkach techniką od początku wyróżnia się Argentyńczyk Ricky Alvarez. Zakłada siatki, często zagrywa piętą, jest efektowny, ale i przy tym efektywny. Nie traci przy tym zbyt wielu piłek. Od dłuższego czasu, używając żargonu piłkarskiej szatni, można powiedzieć, że jest schowany przez trenera „do szafy”. W systemie preferowanym przez Giampaolo (1-4-3-1-2) nie ma miejsca dla nominalnych skrzydłowych, a na pozycji numer „10” pewne miejsce ma Gaston Ramirez. – Ricky umiejętności ma niesamowite. Grał w Interze, w reprezentacji Argentyny, widać po nim mega jakość – słyszymy od naszych zawodników.
Rozczarowuje za to Kolumbijczyk Duvan Zapata. Jest niechlujny, sprawia wrażenie zblazowanego, marnuje sporo sytuacji. Później dowiadujemy się, że kilka dni wcześniej wrócił z Kolumbii, gdzie w trakcie tygodniowej przerwy w rozgrywkach, świętował swoje wesele. Widać gołym okiem, że jest daleki od optymalnej formy.
Dzień później wraz z Dawidem Kownackim i Duńczykiem Joachimem Andersenem siedzimy już na murku za bramką i obserwujemy pierwszą połowę sparingu z czwartoligową Ligorną. W wyjściowym składzie Sampdorii grają Bereszyński i Linetty, a duet napastników tworzą: Zapata i Quagliarella. Obaj marnują sytuację za sytuacją. Sampdoria remisuje bezbramkowo do przerwy i niemiłosiernie się męczy. – Strzelisz hat-tricka i zagrasz z Fiorentiną w pierwszym składzie – rzucam proroczo w kierunku Dawida, który rusza na rozgrzewkę, choć de facto bardziej wypowiadam te słowa w formie żartu. Godzinę później Dawid schodzi do szatni z trzema bramkami na koncie i asystą. Moja wróżba zaczyna nabierać sensu.
– Nie ma czym się podniecać, graliśmy tylko z czwartą ligą – rzuca w naszą stronę w drodze do szatni, tonując emocje, „Kownaś”.
DEBIUT LEO
Cała trójka naszych reprezentantów mieszka w promieniu od kilku do kilkunastu kilometrów od ośrodka w Bogliasco. Prywatnie znają się od wielu lat, każdy z nich wychował się w akademii Lecha Poznań, spędzili trochę czasu w jednej szatni. Znają się także ich partnerki, które chętnie spędzają czas we wspólnym gronie. Najczęściej w restauracji Capricci, gdzie podają najlepsze w tej części miasta steki lub w małej, niepozornej knajpce Clipper, zarządzanej przez 62-letniego Willy’ego, wiernego kibica Sampdorii. W ciągu dnia można często tu spotkać innych zawodników drużyny „Blucerchiati”, którzy jedzą pastę, popijają espresso lub po prostu przeglądają pudrowo-różowe strony „La Gazzetty dello Sport”.
– Będąc tu pierwszy raz i patrząc na ten lokal z zewnątrz, raczej byś nie wszedł do środka. Wygląda niepozornie, ale jest naprawdę smacznie. Często jadamy tu całą drużyną – mówi Kownacki.
Szybko też diagnozujemy, że cała drużyna chętnie rywalizuje ze sobą w FIFĘ, a konkretnie w cieszący się ogromną popularnością w skali globalnej, tryb FUT. Wiele godzin z padem w ręku spędza między innymi 32-letni Emiliano Viviano. Chodzący oryginał, z osobliwym wąsem i bokobrodami, przypominający gwiazdę muzyki pop z początku lat 90., którego imponujący skład – złożony z 8 ikon – możecie zobaczyć poniżej.
Każdy z zawodników ma też swoją kartę od EA Sports, z ogólną oceną umiejętności wynoszącą 99. – Kiedy grasz online, przeciwnicy dobierani są na podstawie lokalizacji, stąd też przeważnie gramy z Włochami, którzy widząc moją kartę, często wysyłają wiadomość na prywatną skrzynkę – czy to na pewno ja? – opowiada Bartek Bereszyński, którego życie w ostatnich miesiącach uległo dość wyraźnej zmianie. Trzy miesiące temu jego partnerka Maja, urodziła syna Leo.
– Narodziny dziecka na pewno wiążą się ze zmianą trybu życia, ale dość dobrze sobie z tym radzimy. Nie mam problemu ze wstawaniem w nocy do Leosia, chociaż dzielimy się w taki sposób, żebym już na te dwa lub trzy dni przed meczem, mógł się spokojnie wyspać. A kiedy gramy u siebie, to i tak mamy zgrupowanie w hotelu położonym nieopodal.
KONCERT FABIO
Ze względu na ładną pogodę w Genui, mecz z Fiorentiną był także pierwszym spotkaniem, które Leo Bereszyński mógł w towarzystwie mamy oglądać z trybun stadionu Luigi Ferraris. A w zasadzie całe dość spokojnie przespał, z pomocą Mai, która po każdym golu delikatnie zakrywała synowi uszy, chroniąc go przed hałasem z wiwatujących na cześć Quagliarelli trybun.
Do nas już kilka godzin przed spotkaniem dociera wiadomość, że po raz pierwszy trener Giampaolo wystawi w wyjściowym składzie trójkę polskich piłkarzy. – Zrobił to chyba specjalnie ze względu na waszą wizytę. Tak żeby pasowało do reportażu – żartował wyraźnie zadowolony Belingheri.
Sam trener to zresztą postać enigmatyczna. Sprawia wrażenie introwertyka, człowieka osadzonego głęboko w swoim świecie, który nawet z zawodnikami rozmawia incydentalnie. Obsesyjnie za to podchodzi do kwestii taktyki. Poświęca jej mnóstwo czasu, magluje swoich zawodników na wielominutowych odprawach, ale wobec swoich piłkarzy jest przede wszystkim sprawiedliwy, o czym najlepiej świadczy wystawienie w pierwszym składzie Kownackiego, kosztem Zapaty, który był kompletnie pod formą w trakcie tygodnia i Caprariego, który opuścił dwie jednostki treningowe.
W trakcie spotkania wyraźnie się jednak ożywia. Spaceruje przy linii, podpowiada zawodnikom, widać, że przeżywa każdą fazę spotkania. Tego dnia jednak nie miał zbyt wielu powodów do nerwowych reakcji. Przeciwnie. Sampdoria kontrolowała grę, a wielka piłkarska jakość emanowała w każdym muśnięciu piłki od Urugwajczyka Lucasa Torreiry, który mimo filigranowych warunków fizycznych, dominował w środku pola. Świetnie panował nad piłką i posyłał zabójcze, prostopadłe podania do napastników. Jedno z nich dotarło do Dawida Kownackiego, który jednak nie zdołał w tym meczu pokonać Marco Sportiello, mimo paru okazji, w tym jednej bez wątpienia, wyśmienitej. Za to spotkanie z hat-trickiem zakończył w 75. minucie 35-letni Fabio Quagliarella, który opuszczał boisko, będąc oklaskiwanym na stojąco przez wszystkich kibiców na stadionie w dzielnicy Marassi.
Wyraz uwielbienia dla Quagliarelli dał również w strefie dla dziennikarzy, ekscentryczny właściciel klubu – Massimo Ferrero. Kiedy schodziliśmy katakumbami leciwego, ale niezwykle klimatycznego stadionu Luigi Ferraris, jego show przed kamerami włoskiej telewizji właśnie się rozpoczynało. – Fabio jest wielki! Kocham go – wykrzykiwał do dziennikarzy, gestykulując przy tym z typowo włoską manierą Ferrero. Jego wejście do strefy mieszanej zawsze gwarantuje dużą rozrywkę, a warto dodać, że robi to regularnie, niemal po każdym spotkaniu.
Z kolei my po zwycięstwie nad Fiorentiną, w nieco mniej ekscentrycznym stylu, ale za to w towarzystwie trzech zawodników „Sampolonii” udaliśmy się na wspólną kolację, której fragmenty będziecie mogli zobaczyć w reportażu już w wersji wideo, który niebawem ukaże się na naszym portalu. Puenta, jaka padła podczas tamtej rozmowy, była zresztą zasadna: – Po raz pierwszy zagraliśmy we trójkę od pierwszych minut, wygraliśmy, więc wygląda na to, że musicie przyjeżdżać częściej. Albo zostańcie chociaż do meczu z Romą. Zapłacimy za dalszy pobyt – żartował Bartosz Bereszyński, nie wiedząc, że był to regularnie powtarzający się podczas naszych wyjazdów element szczęścia, określany roboczo jako „magic touch ŁNP”.
Jakub Polkowski, Genua