Aktualności
[PIĘĆ WNIOSKÓW] Klimat, koronka, pierwszy gol, Fabiański i Glik
Klimat a atmosfera
Ponad 40 stopni w słońcu, niemal brak wiatru… Właśnie ze względu na klimat panujący w Wołgogradzie selekcjoner Akira Nishino dokonał sześciu zmian w wyjściowym składzie w porównaniu do remisu Japonii z Senegalem (2:2).
Jednak atmosfera na trybunach i na boisku była w najlepszym wypadku… letnia. Kibiców było znacznie mniej, niż może pomieścić wybudowany na mundial stadion, nawet fani dwóch drużyn nie potrafili poderwać swoich piłkarzy, a razem z neutralnymi osobami największy hałas sprawili skandując „Rassija” i wygwizdując zawodników.
Bo poziom spotkania był po prostu marny. Tempo? Podwyższone wyłącznie przy zrywach jednych lub drugich, ale i te akcje wynikały bardziej z przypadku lub błędów. Jak na lekarstwo było kreatywnych podań i dryblingów, które mogły podnieść ciśnienie.
Mecz ożył dopiero po golu Jana Bednarka, który wymusił bardziej odważną grę Japonii – ona przy takim wyniku traciła awans do fazy pucharowej – a Polakom dał więcej przestrzeni w ofensywie do kontrowania.
Niestety trwało to krótko – a konkretnie do momentu, gdy Japończycy dowiedzieli się, że Kolumbia prowadzi z Senegalem i oni w klasyfikacji fair play wyprzedzają Senegal, mając awans. Dlatego ostatni kwadrans w zasadzie mógł się nie wydarzyć. Absurdalna była sama końcówka, gdy rywale podawali między sobą na stojąco, nie przejawiając żadnej ochoty do gry ofensywnej. W akompaniamencie gwizdów 40 tys. fanów mecz zakończył się, gdy przez trzy minuty Jakub Błaszczykowski czekał na wejście, ale piłka nie opuszczała boiska. Wreszcie sędzia Janny Sikazwe zakończył zawody i Polska znów wygrała w tzw. „meczu o honor”.
Problem koronki
To będzie wyzwanie na następne miesiące, lata funkcjonowania reprezentacji Polski. Jeśli mundial pokazał coś o polskiej drużynie, to na pewno to, że na tym poziomie nie potrafi odnajdywać tak szybko rozwiązań mając piłkę, jak to robi choćby w eliminacjach z rywalami z kontynentu. Minione eliminacje były dla Polaków pod tym względem nowe i rozwijające, ale nie na tyle, by w turnieju zrobić różnicę. Mecz z Japonią tylko podkreślił to, co kibice widzieli w poprzednich spotkaniach.
Gra „po koronce” była największą zmorą drużyny. Niezależnie, czy w ustawieniu z trójką obrońców, czy z czwórką. O ile w meczu z Kolumbią rozegranie było bardziej dynamiczne, to wynikało z dominacji rywali i stylu opartym na kontrach. Z Senegalem i Japonią koszmar powrócił: stoperzy podają między sobą, czasem piłka trafia do bocznych obrońców, jeszcze rzadziej do cofających się defensywnych pomocników, a w przypadku pressingu rywali kierowana jest do bramkarza. Wszystko przy spokojnie przesuwających się od lewej do prawej przeciwnikach, którzy nie zostawiają przestrzeni.
Problemem było wprowadzenie „dziesiątki” w te akcje, czyli Piotra Zielińskiego. Do przerwy co prawda nie miał najmniej kontaktów z piłką (gorszy był tylko Kamila Grosicki), lecz wynikało to jedynie z tego, że w końcówce zaczął się wyraźnie cofać, jakby zirytowany oddaleniem od piłki. A nawet gdy już ją dostawał, to odwracając się w stronę bramki widział mur rywali, będąc bez opcji prostopadłego podania. Tylko dwukrotnie w kontrach udawało mu się tak rozprowadzić atak. Bez tego, warto dodać, jeszcze trudniej uwolnić lub stworzyć sytuację dla najlepszego zawodnika kadry, Roberta Lewandowskiego.
Na tym także polegał największy zarzut kibiców, którzy porównywali grę biało-czerwonych do innych drużyn z mniejszym potencjałem piłkarskim. O ile forma Polaków zdecydowanie nie była optymalna i przyczyn tego było sporo, o tyle szwankowała również pewność siebie, która była przeciwko Litwie, a ginęła stopniowo zderzając się z defensywą Senegalu. Bez tego nie ma nawet prób prostopadłych, trudniejszych podań i… wszystko wydaje się tak wolne, niekreatywne. Dlatego biało-czerwoni swoje gole w Rosji zawdzięczają stałym fragmentom, najlepsze akcje kontrom, a dwie porażki atakom pozycyjnym.
Ten pierwszy gol
– Ze strategicznego punktu widzenia tylko rośnie znaczenie pierwszego strzelonego gola – powiedział na wtorkowej konferencji prasowej Hubert Małowiejski, szef banku informacji w sztabie Adama Nawałki. Faktycznie, dotychczas jedynie reprezentacje Niemiec, Arabii Saudyjskiej oraz Szwajcarii dokonywały tej sztuki.
Co to zmienia? Wystarczy spojrzeć na przykład Polaków: Senegal i tak zmusił drużynę Adama Nawałki do ataków pozycyjnych, a po golu samobójczym Thiago Cionka cofnął się jeszcze bardziej. Z kolei trafienie Yerry’ego Miny dla Kolumbii na 1:0 zmusiło zespół do większego ryzyka, zostawienia miejsca rywalom z czego oni skrzętnie skorzystali.
Z Japonią trudno było wskazać dominującą stronę, pomimo lekkiej przewagi Polaków w posiadaniu piłki. Obraz gry najbardziej zmienił się po trafieniu Jana Bednarka z 60. minuty – wtedy zdecydowanie to biało-czerwoni cofnęli się, pozwolili rywalom rozgrywać i wreszcie mogli przeprowadzać kontry. Okazję miał wreszcie Robert Lewandowski, zdecydowanie bardziej aktywny był Kamil Grosicki, wreszcie podania do przodu posyłał Zieliński.
Jednak Adam Nawałka wiedział, że wyłącznie taka gra od pierwszego meczu mogła nie wystarczyć na mundialu. Dlatego starał się rozwijać grę w atakach pozycyjnych, które pozwoliłyby opanować emocje, stworzyć pierwsze sytuacje, a przy golu wrócić do najbardziej optymalnego dla Polaków planu. Fakt, że nie udawało się tego realizować (a reprezentacja od 11 lat nie zdołała odwrócić wyniku w spotkaniach o stawkę!) oraz błędy indywidualne prowadzące do bramek zdobywanych przez rywali oznaczały, że dopiero w ostatnim meczu kibice mogli zobaczyć namiastkę drużyny, którą Nawałka wyprowadził na najwyższy poziom.
Debiut Fabiańskiego
Debiut w wieku 33 lat, debiut w 46 występie w reprezentacji, debiut pomimo drugiego zaliczanego mundialu? Tak – jedyny zawodnik z polskiej kadry, który pamięta poprzednie mistrzostwa świata z 2006 roku to właśnie Łukasz Fabiański. On na mecz z Japonią wszedł do bramki zastępując Wojciecha Szczęsnego i tym samym zadebiutował w najważniejszej z piłkarskich imprez.
I trzeba powiedzieć, że Fabiański był najlepszym zawodnikiem swojej drużyny. Ratował ją świetną interwencjami przy strzałach Yoshinoriego Muto oraz Gotoku Sakaia, ale co istotne i pomocne dla defensywy, jeszcze lepiej spisywał się przy dośrodkowaniach rywali, często wychodząc i pewnie łapiąc piłkę. W drugiej połowie pracy miał bardzo mało, bo obrona była zdecydowanie bardziej szczelna, a i ataki Japończyków mniej konkretne.
Powrót Kamila Glika
Wreszcie: niemal miesiąc od feralnej kontuzji Kamil Glik czekał na moment, w którym wyjdzie w podstawowym składzie reprezentacji Polski. – Jedyną osobą w Polsce, która wierzyła, że na ten mundial pojadę to moja żona i w 80% dzięki niej tutaj jestem. Bardzo ciężko pracowałem, miałem w Soczi cztery jednostki treningowe dziennie. Pomimo złego wyniku będę przez całe życie pamiętał mistrzostwa: udało mi się wrócić do żywych – mówił kilka dni temu podczas konferencji w Soczi.
Faktycznie, po zgodzie lekarza i przylocie do Rosji Glik trenował indywidualnie i bardzo ciężko. Na zajęcia przychodził pierwszy i kończył je nocą jako ostatni, leżąc w gabinecie fizjoterapeutów i przechodząc zabiegi, by jego bark był jak najbardziej sprawny. Jeszcze z Senegalem przez te obciążenia nie mógł zagrać, z selekcjonerem umówił się na awaryjną zmianę w meczu z Kolumbią, a nic nie stało na przeszkodzie, by wyszedł w pierwszym składzie na Japonię.
On jako pierwszy miał sytuację pod bramką rywali, gdy dośrodkował Rafał Kurzawa, a on zmusił Eijiego Kawashimę do interwencji. Wcześniej kibice oglądali jego firmowe interwencje, gdy musiał ratować zespół po błędzie Jana Bednarka, zanotował też kilka wybić i przechwytów podań rywali. Co prawda polska defensywa nie prezentowała się idealnie, a rywale swoje szanse mieli, to Glik z tego czteroosobowego bloku i tak należał do najlepszych. Miał najwięcej wybić (siedem) i zablokowanych strzałów (dwa).
Michał Zachodny, Wołgograd