Aktualności
[ANALIZA] Nie jego mecz, ale jego sezon. Triumfują Bayern z Lewandowskim
Wybrzmiał ostatni gwizdek i to nie na niego w pierwszej kolejności były skierowane kamery. Ale i do niego doszło. Wtedy, ledwie kilka minut później, był już przy nim Hermann Gerland, jakby potwierdzał, że to co się zdarzyło jest prawdziwe. Dziewięć lat czekał Lewandowski na ten triumf, przez niepowodzenie w finale na Wembley w 2013 roku, przez porażki w półfinałach, przez mecze w których go było mniej lub więcej, gdy bywał mniej lub bardziej w formie, zdrowy. W Lizbonie wystarczyło, że był częścią Bayernu.
Mijała dwudziesta minuta, a Lewandowski miał trzy kontakty z piłką. Niepojęte: zawodnik, którego podpięcie pod grę powinno być naczelnym zadaniem Bayernu w ofensywie był poza akcją. Nie tylko on, bo Thomas Mueller miał ledwie sześć dotknięć z futbolówką. Rywale nie wyglądali dużo lepiej, lecz potrafili wprowadzić do gry Neymara, Kyliana Mbappe, Angela di Marię… Ale i Lewandowski doczekał się swojej szansy.
Wreszcie przyszło dośrodkowanie, a napastnik w trudnej sytuacji, będąc tyłem do bramki Keylora Navasa przyjął kozłującą piłkę i jednocześnie cofając się oraz obracając oddał strzał, choć tylko w słupek bramki PSG. To była jego najlepsza okazja w tym spotkaniu, choć nie ostatnia – będąc już częściej pod grą doszedł do kolejnego dośrodkowania, choć już upadając uderzył piłkę głową i prosto w bramkarza.
Paradoks polega na tym, że Lewandowski w finale nie był najbardziej widocznym zawodnikiem, a i tak miał mnóstwo pracy. W drugiej połowie zaczął schodzić do skrzydeł, bliżej linii środkowej, w polu karnym otrzymując piłkę tyłem. Jednak kluczowym aspektem jego roli był udział w pressingu. Nikt nie popełnił w finale tylu fauli, ile Polak, pierwszy z doskakujących do piłkarzy PSG, przerywający próby wyprowadzenia piłki.
I tak jest najlepszym strzelcem rozgrywek. Trzecich w tym sezonie, po Bundeslidze i Pucharze Niemiec. Szukał swojego gola w tym spotkaniu, ale po przerwie bardziej absorbował uwagę stoperów PSG, niż samemu stwarzał przewagę. Raz Presnel Kimpembe wybił piłkę tuż sprzed jego głowy, na wprost bramki. Innym razem Thiago Silva sfaulował go w indywidualnym rajdzie jeszcze przed polem karnym. Tych ciosów też zebrał.
Jego praca w tym meczu może umknąć, ale cel uświęca środki. Może najważniejsze było w tym wszystkim to, jak Lewandowski ustawiał się względem dośrodkowań. Tych po których sam miał okazję i po których Bayern stworzył sobie kluczowe okazje. Mijał kwadrans drugiej połowy i Polaka znów było mało. Ale wtedy świetnie swoją pozycją, a następnie podaniami rozprowadził akcję Joshua Kimmich. W kluczowym momencie Lewandowski odkleił się od stoperów i doskoczył to prawego obrońcy PSG, Thilo Kehrera, który skupił się na napastniku i zapomniał, że za plecami wbiega mu Kingsley Coman. Tej sytuacji Francuz nie zmarnował, wyprowadził Bayern na prowadzenie, ale po chwili niemal identyczną akcję przestrzelił, gdy mógł uspokoić sytuację.
Jeszcze pod koniec Lewandowski strzelał, choć był na pozycji spalonej. Jeszcze raz był faulowany, ale to Coutinho uderzał z rzutu wolnego. Jeszcze w ostatnich sekundach to on utrzymując piłkę sprowokował rywali do przewinienia. Taki był to mecz: walki wręcz o każdy metr pozycji, każdą sekundę reakcji po stracie i po odzyskaniu posiadania. Takie są jednak finały Ligi Mistrzów: spodziewano się strzelaniny i pewnie ona by się zdarzyła, gdyby pierwsze szanse były wykorzystane. Zwłaszcza te Paryża po kontrach, albo Bayernu po dośrodkowaniach. To teraz nie ma żadnego znaczenia, bo Lewandowski wraz z kolegami dodali do swojego dorobku najważniejsze europejskie trofeum. To było siłą mistrzów Niemiec: tam każdy był dla drużyny, a w ostatniej kolejności dla siebie. Dlatego wygrali.
Michał Zachodny
Fot.: East News